Wakacje w Proszowicach odc. 1
|
(fot. ikp) |
|
Marianna z d. Piątek - moja mama (fot. zbiory autora) |
|
mój tata i powódź w 1940 roku (fot. zbiory autora) |
Proszowice, 2-05-2023
odcinek 1 Gospodarstwo dziadków
Moje wspomnienia dotyczące Proszowic związane są głównie z wakacyjnymi pobytami u Dziadków, do których nasi Rodzice wozili mnie i siostrę w latach naszego dzieciństwa i szkolnej młodości. Mieszkaliśmy wtedy już w Warszawie, dokąd przeprowadziliśmy się w 1952 r. z Wrocławia, są to więc wspomnienia przełomu lat '50/'60 i niestety, okrywają się patyną zapomnienia.
Zawsze czułem potrzebę zapisania ich i utrwalenia dla pamięci własnych dzieci i wnuków, gdyby chciały spytać: Tato/Dziadku, opowiedz co robiłeś, jak byłeś mały. Dziś córki mają ok. 45 lat, a czwórka wnucząt ma rozpiętość 11-18 lat i takiego pytania już nie zadadzą, bo ich świat chyba nie odczuwa takiej potrzeby. Istotną przeszkodą jest też fakt, że fotografowanie należało wtedy do rzadkości i sporo musi dopowiedzieć wyobraźnia i może taki spisany ciąg wspomnień.
Moja Mama - Marianna z d. Piątek (1923-2020) pochodziła z Proszowic, a właściwie z tej części, którą jeszcze długo po wojnie nazywało się Zagrodami (ul. 1 (dziś 3) Maja 132). Jej Rodzicami byli Józef Piątek i Magdalena z d. Makowska, którzy wydali na świat łącznie czworo dzieci: Wacława, Felicję, Mariannę i Krystynę. Krystyna - najmłodsza, zmarła na gruźlicę w 1949 r. w szpitalu w Krakowie. W tym samym roku ja się urodziłem, ale już w innym miejscu, bo na Ziemiach Odzyskanych - we Wrocławiu, gdzie rysowała się szansa znalezienia pracy dla młodego pokolenia, do jakiego należeli moi Rodzice. W Proszowicach został wraz z Rodzicami ich syn Wacław, a mój wujek. Ożeniony z Mieczysławą pochodzącą ze Stanisławowa doczekali trzech synów: Ryszarda, Andrzeja i Zbigniewa.
Mój Tata - Mieczysław (Bronisław) (1924-2003) urodził się w Charsznicy, w czasie okupacji zatrudnił się w kolejnictwie wąskotorowym, które było dość dobrze rozwinięte na tych terenach. Wiem, że obsługiwał linię z Charsznicy przez Proszowice do Kocmyrzowa i/lub Proszowice - Miechów przez Słaboszów, nie wykluczam, że gdzieś tam moi Rodzice mogli się poznać. Na zdjęciu obok drugi z lewej, a zdjęcie pochodzi ze Słaboszowa 1943 r.
|
tata na stacji w Słaboszowie, 1943 rok (fot. zbiory autora) |
Opiszę usytuowanie domu. Był on w Zagrodach, jakieś 100 m od T-skrzyżowania z drogą wiodącą do Opatkowic (dziś Kazimierza Brodzińskiego). Widoczny jest w żółtej ramce, która ogarnia część gospodarstwa. Dziś, podobnie jak przed laty, do gospodarstwa przylegały dwa pola z uprawami, bez żadnej zabudowy i nienależące do moich Dziadków. Poprzedzający to większe pole dom należał do p. Latosińskiego, a jeszcze przed nim do kowala p. Maja, gdzie była kuźnia, w której bywałem aby popatrzeć jak odbywa się podkuwanie Dziadkowego Kasztana.
|
|
Google Maps (źródło: google.pl) |
|
dziadek i babcia (fot. zbiory autora) |
Za wąskim pasem drugiego pola był niemal identyczny dom, w którym zamieszkali pp. Liburowie (Bogusław i Teresa). Było to młode małżeństwo, które na moich oczach i na przestrzeni lat powolną i ciężką pracą budowali swój dobytek i rodzinę. O ile pamiętam, w jakiś sposób byli skoligaceni z moim Dziadkiem, a teraz, gdy w wyszukiwarce internetowej spytałem o ich nazwisko, zostałem skierowany na cmentarz proszowicki z nagrobkiem i dzieloną płytą na dwa nazwiska, Piątków i Liburów, a mój Dziadek był przecież też Piątek, ale ma niezależny grób rodzinny.
Dalej zaczynało się ogrodzenie ze szpalerem świerków otaczające gospodarstwo należącey przed wojną do pp. Lutych, gospodarza wielu hektarów ziemi w Proszowicach. Gdzieś za Lutymi, prawie na końcu Zagród w kierunku Jakubowic mieszkała też jakaś spokrewniona rodzina z Babcią lub Dziadkiem, nosili nazwisko Pacelt. Prowadzili też sklep na rogu skrzyżowania 3 Maja z Brodzińskiego, które z uwagi na T-kształt trudno nazwać w pełni skrzyżowaniem i był to sklep na górnej kresce tej litery. Ponieważ w latach '70 stał się znany sportowiec (Zbigniew - pięcioboista) o tym samym nazwisku, powstało u mnie niesłuszne skojarzenie, że to może syn tychże państwa. Był to jednak fałszywy trop. Niemniej jednak wyszukiwarka grobów cmentarza proszowickiego wskazuje na panią Helenę Pacelt, pochowaną w grobie wspólnym z rodziną Piątków, ale innych niż naszą. W ogóle z ciekawością odkrywam wyjątkową częstość nazwisk "kalendarzowych": Wtorek, Piątek, Luty, Maj i może jeszcze inne.
Na wprost domu Dziadków, po drugiej stronie ulicy, mieszkali pp. Kobierscy, którzy o ile pamiętam, prowadzili stolarnię, czy tartak. Dziś widzę tu szkołę im. B. Głowackiego, a wyszukiwarka, idąc śladem nazwiska - wykryła osobę prowadzącą wytwórnię okien, ale z innym numerem tej samej ulicy. Może to jakiś potomek tej rodziny? Nieco na lewo był dom, a raczej domek pp. Niziurskich. Nie mylę się, znów niezawodna wyszukiwarka wskazała p. Sebastiana Niziurskiego i firmę Agromet na ul. 3 Maja 105 - prawie vis-a-vis 3 Maja 132. Prawdopodobnie i tu ma miejsce kontynuacja rodu. Był tam chłopiec, może nieco młodszy ode mnie, na którego jeden z moich braci "wujecznych" (ale dopuszcza się nazywanie ich też ciotecznymi, lub ogólnie kuzynami) w ramach dziecięcych przedrzeźnień wołał Lufka Leon - Napoleon. Ciekawe, gdzie on jest dziś? A może jest ojcem p. Sebastiana? Czy miał na imię Leon?
Gospodarstwo Dziadka stanowił dom, plac za domem (po krakowsku - pole) i studnią, suszarnia tytoniu, chlew, a stodoła i szopa zamykały od tyłu jego przestrzeń. Na podwórzu stał wóz, na początku na drewnianych kołach z obręczami stalowymi, a gdzieś od lat '60 już z oponami. Zmiana jakości jazdy była olbrzymia, można powiedzieć - pełen komfort. Do suszarni "doklejona" była przybudówka, w której było palenisko do wytworzenia dymu, ale wydaje mi się, że z czasem przestało być używane, a wzniecane było wprost w suszarni i przykrywane blachami. Parterowy budynek chlewu dla trzody (konia, krów, świń i kur) był typowy dla wielu gospodarstw, nastawionych raczej na potrzeby własne i sporadyczną sprzedaż na zewnątrz.
W tymże budyneczku mieściła się kuchnia letnia, jedna izba, w której dominowała Babcia i Ciocia szykując potrawy dla swoich rodzin z włączeniem całej dziecięcej ferajny. Przyjęło się ją nazywać "kuchnią latową", co być może jest jakimś regionalizmem. W zimie jej funkcja zamierała, wszystko przenosiło się do domu, gdzie też był piec z fajerkami i poza rolą grzewczą, pełnił rolę miejsca przyrządzania potraw. Na poddaszu owego budynku była spora wolna przestrzeń, ale kompletnie dziś nie pamiętam, co się tam znajdowało. Bywałem tam rzadko, gdyż wejście wymagało ustawienia drabiny wytaszczanej z sąsiadującej stodoły i posadowienia tuż obok gnojowicy. Jako dzieciak, bałem się, że jak mi się omsknie noga, to ... niechcący wyląduję właśnie tam.
|
babcia na tle kuchni "latowej" (fot. zbiory autora) |
Jak wspomniałem, dalej kwadrat podwórza zamykała od tyłu drewniana stodoła, która dla mnie jako kilkuletniego dziecka miała wręcz gigantyczne rozmiary. Jej wnętrze było podzielone na trzy części: klepisko ze sprzętem rolniczym, prawa część - piętrowa góra siana i lewa - skoszone snopki żyta lub pszenicy również sięgające wysoko. Obie skrajne części miały jakieś dodatkowe rusztowania wewnętrzne, po których można się był wspinać, a następnie skakać z wysokości np. na siano, co było frajdą niezwykłą. W sianie z lubością kopaliśmy tunele, a z wiekiem, nawet ryzykowaliśmy z braćmi próby nocowania "na sianeczku, sianie", zanim to wyśpiewał zespól "2+1" jakieś 25 lat później. Pamiętam, jak Dziadek ostrzegał, aby podczas harców na sianie nie zawlec tam żadnego kawałka drutu, bo krowa lub koń może tego nie wyczuć, doznać przebicia jelit i skonać w męczarniach.
W środkowej części, czyli klepisku, była młockarnia, wialnia, przewoźny silnik elektryczny, sieczkarnia, cepy, kosy, grabie i dalsze wyposażenie wozu konnego (wymienne boki na drabiniaste i zwykłe). Każda z tych maszyn budziła respekt swoją wielkością i sposobem działania. Młockarnia budziła lęk, bo byliśmy uprzedzani o możliwości utraty ręki po jej wciągnięciu do szczeliny bębna. Była obsługiwana wyłącznie przez dorosłych, a my mogliśmy tylko z pewnej oddali się temu przyglądać. Podobnie ostrzegano nas przed zbliżaniem się do pasa transmisyjnego łączącego młockarnię i wał silnika elektrycznego. Młócka odbywała się w stodole, a silnik stał na palecie jakieś 4-5 m na zewnątrz, z wbitymi dwoma kolcami w ziemię.
Wialnia z kolei wydawała się dość tajemnicza, z uwagi na sposób odsiewania ziaren od plew i kilka dodatkowych odprowadzeń z bocznymi szufladkami. Korba napędzała koło łopatkowe przypominające te, jakie miały parostatki na Mississippi, wytworzony pęd wiatru dmuchał na wsypywane porcjami ziarno i dalej je "odcedzał" grawitacyjnie. Respekt budziła również ręczna sieczkarnia, gdzie co najwyżej proszono nas o kręcenie korbą z kołem napędowym. Samo wkładanie i podawanie masy zielonej stanowiącej paszę dla trzody było domeną dorosłych. Stodoła miała wrota na przestrzał, ale prawie nigdy nie pamiętam, by tylne były kiedykolwiek otwierane. Pod stodołą, z jej boku było wejście do piwnicy, dość głębokiej z wieloma schodkami, gdzie panował zawsze stabilny chłód. Tu przechowywano mleko, jaja, masło, śmietanę, miód itp. produkty spożywcze własnej wytwórczości i przetwórstwa. Pamiętam liczne słoiki, być może z powidłami, marynatami itp.
|
rodzina Piątków i Kałatów (fot. zbiory autora) |
Do stodoły, od strony podwórza, przylegała tylną ścianą szopa ze swoją otwartą czeluścią skierowaną ku podwórzu. To było zadaszenie kryjące liczne dalsze akcesoria sprzętu rolniczego, jak pługi, brony, siewnik, kosiarkę, zgarniarkę do siana, parnik itp. Był tam też podręczny warsztat z narzędziami ślusarskimi: kowadło, młoty, siekiery, piły do cięcia drewna, pilniki, narzędzia do czyszczenia konia i jego uprząż. Prawdopodobnie były tam też 2-3 klatki na króliki. Nad suszarnią, na poddaszu był gołębnik pod opieką mojego Wujka i jego synów. Pamiętam, że były lata, gdy Dziadek siał ogórki, a następnie kisił je w dębowych beczkach i potem odwoził gdzieś do punktu skupu. Ich cały kilkunastobeczkowy zbiór stał właśnie w szopie, pod zadaszeniem. Przy filarze bocznym wspierającym szopę była buda z psem na łańcuchu. Przykro mi stwierdzić, że dziś w ogóle nie pamiętam psich imion, ani ich wyglądu.
Opiszę teraz teren za stodołą, a też przynależny do Dziadka. Był nim pas o szerokości początkowej gospodarstwa (od lewego do prawego płotu) i ciągnący się na pagórek, a potem opadający za nim równie daleko jak z przodu. Kończyła go (i wszystkie inne równoległe pasy ziemi) lekko podmokła łąka. Teraz widzę w googlemaps, że jest tam, zapewne po jakiejś regulacji wodnej, Potok Jakubowicki, za którym majaczył Las Proszowicki. Dla mnie tam był kres Proszowic i rzeczywistego świata, dalej to tylko moja dziecięca wyobraźnia, ale do dziś pamiętam, że miał dalej być Żębocin, i faktycznie tak jest.
Zaczynając od samej stodoły, rósł za nią wspaniały orzech włoski, z którego owoce jesienią przysyłali Dziadkowie dla nas na Święta Bożego Narodzenia. Zaraz za nim były krzewy malin, porzeczki białe, czerwone i czarne, szpaler drzew owocowych (śliwka, renkloda, papierówka, czereśnia i wiśnia "szklanka"). Dalej były uprawy warzyw domowych, ziemniaki, buraki, bób, fasola szparagowa, pomidory, ogórki, cebula, marchew, kalarepa, seler, por i jeszcze parę, które może niechcący pomijam.
Powyżej, bo rozpoczynało się wzniesienie, była lucerna, jako masa zielona dla trzody chlewnej. Za lucerną był już tylko tytoń, być może przemiennie z ogórkami sianymi na większą skalę, niż potrzeby domowe. Mogła też być kukurydza, której kolby widzą mi się przed oczami z obrazów dzieciństwa. Trzeba wyraźnie powiedzieć, że ów pagórek uchodził w Proszowicach za najbardziej żyzny teren tego regionu Małopolski, ponieważ gleba był sklasyfikowana jako czarnoziem lessowy. Z tym wiąże się inny wątek, kiedy to decyzją władz wojewódzkich rozpoczęto budowę szpitala na tym właśnie terenie. Podobny los spotkał też wieś Pleszów, włączoną później do Krakowa jako Nowa Huta. Tam też był czarnoziem lessowy.
Lata przedwojenne
Są mi nieco znane wyłącznie z opowiadań Mamy, która na początku wojny miała 16 lat. Są to drobne zaledwie epizody i dotyczą głównie szkoły i domu rodzinnego. W domu się nie przelewało, była przecież czwórka dzieci, życie było więc skromne. Mama z lat szkolnych zapamiętała mnóstwo wierszyków i rymowanek, czym imponowała nam do końca swych lat. W moim pojęciu miała naprawdę fenomenalną pamięć. Cytowała fragmenty Pana Tadeusza, wiersze Konopnickiej, mickiewiczowską Redutę Ordona, Balladę Alpuhary. Były tam również wiersze patriotyczne, na okoliczność dnia 11 listopada 1918 r., do których czuła wielką atencję z powodu urodzin w tym samym dniu, tylko 5 lat później. Nie sposób tu przytoczyć jakieś konkretne szczegóły, bo takie sytuacje powstawały spontanicznie i kontekstowo do prowadzonej rozmowy.
|
Proszowice, czas przedwojenny lub okupacja; Ninka Luty i moja mama - Marianna Piątek (fot. zbiory autora) |
Wspominała także o zabawnej chwili w klasie szkolnej, gdy uczennica, żydowska dziewczynka, poproszona została o deklinację rzeczownika "kilogram" i zaczęła ją wymieniać jako: ja kilogram, ty kilograsz, on kilogra itd. Owszem, było trochę śmiechu, ale cóż, przed wojną w Proszowicach zarejestrowano ok. 1300 Żydów, szczególnie w Zagrodach, z czego wielu nie władało biegle językiem polskim.
Wspominała też o "aferze", jaką wywołała razem z koleżanką, gdy wspólnie napisały list do marszałka Piłsudskiego, aby zaprosił je na koszt państwa do Warszawy i pokazał Belweder. Przyznam, że było to brawurowe zagranie, o ile nie nazwać tego szalonym. Nie podały adresu zwrotnego, ale kancelaria belwederska jakoś namierzyła szkołę (może po pieczątce na znaczku?) i odpowiedź tam przyszła. Była uprzejma, oczywiście negatywna, uzasadniona skromnością budżetu i w ogóle biedą w ledwo raczkującym państwie no i że byłby to precedens itd. Szkoła wezwała Rodziców, którzy wysłuchali groźnego kazania dyrekcji szkoły, nakazującego surowego ukarania za taką nieodpowiedzialną zuchwałość. Znając temperament mojej Babci, Mama musiała nieźle po tym oberwać i czuć się upokorzona. Dziadek był łagodniejszy w osądzie, więc kara była połowiczna.
Pamiętam też, że w czasach nauki szkolnej odbyła w sumie niedaleką wycieczkę, bo na ulicę 1 Maja (ale czy była to nazwa przedwojenna? wątpię), gdzie w bardzo ubogim domku krytym strzechą, tuż przy ulicy mieszkała jakaś praprapra
.wnuczka Bartosza Głowackiego. W latach '50/'60 ów dom praktycznie popadł w ruinę, choć wydaje mi się, że tliło się tam jeszcze jakieś życie bardzo stareńkiej babuni.
cdn.
Włodzimierz Kałat
|
(fot. ikp) |
|
|
|