Wakacje w Proszowicach
odc. 2

(fot. ikp)

Proszowice, 13-05-2023

odcinek 2
Wojna i okupacja

     Mama wspominała walki wojsk polskich z niemieckimi, które dotarły do Proszowic od strony Koniuszy. Widziała ciężko rannego polskiego żołnierza zabandażowanego tak, że tylko została mu szpara na oczy. Zdaje się, że był cały poparzony. Leżał oparty o schody wiodące do kościoła pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Jęczał, błagał o wodę, bo został sam, gdy żołnierze w ucieczce skierowali się w kierunku Jakubowic i dalej na wschód. Zapamiętała też przejazd wojsk niemieckich po opanowaniu miasteczka, byli zmotoryzowani, motocykliści mieli białe rękawiczki, wyglansowane buty, a z oczu biła buta zwycięzców.

     Potem, gdy zaczęła się okupacja z zainstalowaną administracją niemiecką, wprowadzono system kontyngentowych dostaw zbóż, zwierząt hodowlanych i wszelkie okupacyjne restrykcje. Były łapanki na roboty przymusowe w III Rzeszy, ale też i plakaty zachęcające do dobrowolnych zgłoszeń. Mama wspominała, że ktoś z Proszowic dał się skusić i po niejakim czasie przysłał kartkę pocztową przepuszczoną łatwo przez cenzurę o wymownej treści: Dobrze mi tu, dobrze mi tak. Trzeba przyznać, że było to sprytnie pomyślane i wykonane, przecież to brzmiało jak najlepsza laurka.

     Proszowice nie uniknęły Holokaustu i w pamięci utkwił Mamie dzień spędzenia Żydów z tego regionu na rynku przed kościołem. Nie wiem, czy była tam na miejscu, czy tylko widziała przemarsz całych kolumn, ale z pewnością zapamiętała pewien epizod dotyczący jakiejś rodziny żydowskiej.

     Do jej Taty zgłosił się pewien znajomy Żyd z prośbą o ukrycie i przechowanie na kilka dni zawiniątka. Prawdopodobnie czuł, że coś ostatecznego nadchodzi. Ustalili, że będzie ono ukryte w takim ziemnym tunelu dymnym wiodącym od przybudówki z paleniskiem do suszarni. Faktycznie, gdy byli gnani na rynek, ów Żyd widać ubłagał Niemca, aby pozwolił mu na chwilę zejść z drogi nabrać wody, albo znalazł inny pretekst. Być może powiedział wprost, że opłaci się Niemcowi ta chwila zwłoki. Przyszedł, wydobył zawiniątko i wrócił do kolumny. Niestety, jak się okazało później, cała rodzina żydowska została wyprowadzona poza miastem z kolumny do małego lasku i tam zastrzelona. Nie trzeba się domyślać, że owo zawiniątko przyspieszyło ich eksterminację, cokolwiek zawierało w środku. Pośrednie potwierdzenie tego, czy podobnego faktu wyczytałem w zasobach ŻiH.

     Kolejny epizod, przyznam, że dość makabryczny i nerwowy, dotyczy nielegalnego uboju świni, którą mój Dziadek jakoś uchował przed rejestracją kontyngentową. Szła zima i święta Bożego Narodzenia, więc szykowano się do jej uboju i przetworzenia na potrawy mięsne. Zdarzył się jakiś niefortunny przypadek, że Dziadek źle wbił nóż i tym samym rozjuszył ją. Zaczął się rwetes, pisk, kwiczenie, krew bryzgająca dookoła, jazda na niej okrakiem i oczywiście obawa o donos, bo nikogo i niczego nie można było być pewnym w takiej chwili. W ostateczności wygrał człowiek i szczęśliwie nie było żadnych reperkusji, ale strach był.

     Inny epizod związany jest z groźną sytuacją w miejscowym młynie, gdzie Dziadek postanowił zemleć zachowany przed Niemcami zapas zboża. Gdy jego porcja była na żarnach, wparował urzędnik niemiecki z żandarmem w ramach kontroli. Na pytanie skierowane do młynarza o nazwisko tego, kogo zboże się miele, ten powiedział niewyraźnie - Piątek. Niemiec wertuje papiery, bierze Dziadka dokumenty osobiste, coś próbuje czytać i fatalną polszczyzną pyta o nazwisko wpisane oficjalnie do księgi. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności poprzednik nazywał się Świątek, co dla Niemca było absolutnie niemożliwe do prawidłowego przeczytania i wymówienia, bo wychodziło coś jak "Schfiontek". Próbował zauważyć różnicę w fonetyce i pisowni, ale młynarz przekonał go, że to ta sama osoba, więc urzędnik klnąc pod nosem "werfluchte polnische Schweine" rzucił papiery i wyszedł. Za coś takiego byłby obóz w Auschwitz, ale udało się szczęśliwie z tego wywinąć. Ot, przypadek.

     Ale oto przyszła "wolność", Rosjanie pojawili się od wschodu, szli piechotą w za długich szynelach, z pepeszami w rękach i workami na sznurku jako plecaki. U moich Dziadków zatrzymał się jakiś oficer, zajrzał do garnków, a że był tam rosół, spałaszował go z podkomendnymi. Nie było szabrunku, nie było przemocy, można powiedzieć - było łagodnie.

     Ustawili katiusze za stodołą i wystrzelili kilka salw ognistych, przenocowali a następnego dnia ruszyli za uciekającymi Niemcami. Ci wysadzili w nocy most na Szreniawie, co obudziło i przeraziło całą Rodzinę. Skutkiem tegoż wybuchu, jak twierdziła moja Ciocia (Felicja), starsza siostra Mamy, "dostała" katarakty, czyli przestała widzieć wyraźnie, jakby za mgłą. Z mojej obecnej wiedzy o katarakcie (sam mam wymienione soczewki obu oczu), nie bardzo kojarzę tu związek przyczynowo-skutkowy. "Nabywanie" katarakty, to proces trwający latami, no ale może są też jakieś inne możliwe i gwałtowne tego przyczyny. Wtedy, tzn. dopiero po wojnie, usuwano całe soczewki i dawano silne okulary, rzędu 12-15 dioptrii.

pod zakładem fotograficznym p. Wtorka, nieznane osoby [jedna z nich to być może Roman Piątek] - czasy najprawdopodobniej powojenne
(fot. zbiory autora)

Mój pierwszy pobyt u Dziadków

Moje najstarsze wspomnienie dotyczy pierwszego pobytu u Dziadków, w dodatku bez opieki moich Rodziców. Miałem wtedy może 4-5 lat i znalazłem się sam z mało jeszcze rozpoznawalnymi osobami, w innym domu. Niczego mi nie brakowało, ale jednak przeżyłem to rozstanie w sposób dramatycznie przykry. Cały czas stałem przy drewnianym parkanie i przez dziurę po sęku wypatrywałem widoku Mamy. Nabawiłem się wtedy tzw. łysiny plackowej na czubku głowy, o podłożu psychicznym, z tęsknoty. Wiem i pamiętam, że skubałem wapno z bielonych ścian domu. Być może był to sygnał braku wapnia, a może też jakieś echo tej pierwszej przyczyny.

babcia i dziadek
(fot. zbiory autora)
     Z upływem czasu wszystko to zniknęło, a pobyty w Proszowicach stawały się coraz większą przyjemnością. Byli tam trzej bracia wujeczni, miałem z nimi dobry kontakt i łączyło nas mnóstwo wspólnych zabaw na podwórzu gospodarstwa. A był to dom z lat '30 XX wieku z czerwonej cegły, z sienią dzielącą wnętrze na dwa niezależne mieszkania. Na lewo mieszkał Wujek ze swoją Rodziną, a na prawo - Dziadkowie, gdzie ja i siostra mieliśmy swoje miejsce. W sieni był piec do pieczenia chleba, a za nim schody na strych. Uwielbiałem tam wchodzić, by czuć na rękach i twarzy stare pajęczyny, widzieć jak słońce padające przez okienko oświetla smugi mimowolnie wznieconego kurzu i pyłu, czuć charakterystyczny zapach staroci i odkrywać rzeczy mi kompletnie nieznane, jako mieszkańcowi miasta.

     Była tam np. drewniana ręczna maselnica, kołowrotek, pułapki zwabiające muchy do szklanego pojemnika bez dna, skrzynie z książkami i pięknie zadbane oficerki w drewnianych prawidłach. Czy należały do młodego Dziadka, a może do mojego Wujka, bo za okupacji młodzież nosiła bryczesy i oficerki?

     Czasami owe szklane pułapki były napełniane wodą z cukrem i na naszych oczach toczyła się beznadziejna walka zwabionych tam much z muszą inteligencją, której niedobór sprawiał, że topiły się upojone słodyczą. Żadna nie znalazła drogi ewakuacji, która była oczywista. Zazwyczaj jednak muchy przyklejały się do taśm lepów z gęstym klejem w kolorze miodu, które wystarczyło rozwiesić pod sufitem strychu, a te spokojnie i niezawodnie wykonywały swą powinność.

     Z pewnością spoczywały w skrzyniach również dzienniki/pamiętniki pisane przez Dziadka. Były to spore i grube zeszyty drukowane dla gospodarzy z jakimiś poradami rolniczymi, ale było też bardzo wiele miejsca na własne notatki. Dziadek prowadził zapiski regularnie, co wieczór i do dziś widzę go pochylonego nad stołem, trzymającego pióro maczane w kałamarzu. Czasami "cofał się w czasie" i odczytywał nam zapiski z poprzednich lat, abyśmy mogli odświeżyć swoją pamięć. Byłoby wspaniale, gdy je dziś odczytać, ale nie sądzę, aby uchowały się do teraz.

     Była tam też spiżarnia, jako mały, zamykany drzwiami pokoik. Pamiętam pęta suchych kiełbas, połacie boczku i kamionkowe naczynia ze smalcem oraz ich wspaniały zapach. Zdaje się, że były tam też akcesoria pszczelarskie: miech, ubranie z maską, centryfuga do odciągania miodu z plastrów, ramki itp.

Trzy opowiastki o koniach

męskie grono Kałat i Piątkowie, w tle dom dziadków i wujka, z boku furmanka jeszcze na drewnianych kolach, która wzięła udział w niektórych "epizodach końskich"
(fot. zbiory autora)

     Za mojego dzieciństwa przewinęły się chyba dwa konie w gospodarstwie Dziadka. Używane były do prac polowych, jako siła pociągowa. Pierwszy, nazywany był Kasztanem, zgodnie z jego maścią, był koniem łagodnym i pracowitym. Trochę go czesałem zgrzebłem, martwiłem się, że grzywa zasłania mu pole widzenia i dziwiłem się, że nikt nie chce mu jej przyciąć. Byłem za mały, by go dosiadać i zresztą nie pamiętam, aby ktokolwiek to robił. To nie był wierzchowiec.

     Drugi koń był ciemniejszej maści i bywał czasami znarowiony w trudnych do przewidzenia sytuacjach. Pamiętam takie dwie, pierwsza - gdy stanął dęba na drodze na widok wyjeżdżającej ciężarówki "Star" na drodze do Jakubowic i druga - zakończona lądowaniem wozu w rowie. Miał klapki na oczach, które jak wielu koniom pozwalały skupić się na widoku z przodu, ale trudno powiedzieć, czy one mu pomagały, czy przeszkadzały oceniać realnie sytuację.

     Ten drugi raz miał miejsce na drodze wiodącej do Gniazdowic lub Jazdowiczek, gdy jechałem z Dziadkiem do uprawianego tam dzierżawionego pola. Wtedy również na widok ciężarówki koń stanął dęba, opadł i zaczął gnać przed siebie. Dziadek pochwycił mocno lejce, wstał z siedzenia i zaczął walkę ze znarowionym koniem. Krzyknął tylko do mnie bym tyłem wyskoczył z wozu, ale sparaliżowany strachem, nie ruszyłem się z miejsca. Koń ściągany mocno lejcami po jakimś czasie spowolnił, ale i tak wylądowaliśmy w pobocznym rowie, szczęśliwie bez żadnego szwanku. Wymieniłem te dwie miejscowości, bo jedna z nich kojarzy mi się z owym incydentem, a druga z miejscem, gdzie Dziadek kupił i zwoził do domu dachówkę, i co jeszcze może mylić, one leżą obok siebie.

      Kolejna końska przygoda ma zupełnie inny charakter i wiąże się z kuriozalną sytuacją, jaka wydarzyła się na moście kolejowym nad Szreniawą. Była to lokalna sensacja, która przygnała mnóstwo świadków niewiarygodnego incydentu, jaki tam miał miejsce. Otóż jakiś gospodarz spoza Proszowic, może z Opatkowic, wracał z miasta w swoje strony konnym wozem, ale że spożył przedtem jakiś alkohol, po prostu zasnął i nie wiedział co się dzieje. Jechał z góry od rynku i powinien był kręcić na dole w lewo w ul. Brodzińskiego, no ale jedyną świadomą w tej chwili istotą był jego koń, który skręcił nieco wcześniej na torowisko kolejki wąskotorowej, bo tak mu nakazała końska intuicja.

     Wtarabanił się aż na most, a że był on u dołu mocno ażurowany z gęstością ułożonych podkładów - pod koniec drogi cztery nogi wpadły do dziur i zawisł na swoim brzuchu. Ktoś to zauważył, zbiegli się ludzie, obudzili wozaka, a ten biadoląc zaczął okładać Bogu ducha winnego konia. Akcja trwała parę godzin, wezwano straż pożarną i podpasawszy konia szerokimi pasami (wężami strażackimi?) wydobyto przerażone zwierzę siłami ludzkich rąk, bo użycie dźwigu nie wchodziło w rachubę z powodu braku należytego dojazdu.

     Ostatni epizod też był zapamiętany przeze mnie jako rodzaj sensacji, bowiem dotyczy sprzedaży konia przez Cyganów z wędrującego taboru. Wiem, że do Zagród dotarła wieść o przybyłym taborze cygańskim, wywołując tym samym wzmożoną czujność gospodarzy, bo co tu dużo mówić, Cyganie (dziś należałoby powiedzieć Romowie) nie mieli najlepszych notowań na polskich ziemiach. A to zginęła kura, a to jakieś sprzęty z podwórza, suszona pościel itp. rzeczy, dlatego bycie na terenie obejścia było niejako obowiązkowe, tym bardziej, że kobiety - Romki, odwiedzały licznie domostwa namawiając głównie do wróżenia z kart lub dłoni, albo oferując wytwarzane przez mężczyzn patelnie. Skutecznie tym odwracały uwagę, podczas gdy inne rozpływały się po obejściu w poszukiwaniu czegoś im przydatnego.

     Patelnie cygańskie do dziś istnieją na rynku, ale wykonywane ze stali, podczas gdy te stare, były wytworem kotlarzy, którzy wytwarzali je z miedzi i cynkowali (bielili). To była ich wyłączna domena. I tak oto, w tym lekkim poruszeniu zagrodzian dotarła do mnie i braci wiadomość o tym, że pewien Rom będzie sprzedawał konia polskiemu gospodarzowi. Być może zgadali się na targu przy Szreniawie, ale roztropny nabywca zażądał testu sprawności fizycznej przyszłego nabytku. Pamiętam, jak ustawiono wóz na ul. K. Brodzińskiego dyszlem w kierunku "pod górkę". Na wóz naładowano bardzo solidne obciążenie, zaprzężono konia, powrósłami zawiniętymi wokół szprych i wozu unieruchomiono koła i... któryś z dwóch strzelił batem z okrzykiem "wio!".

     Koń naprężył się, napiął muskuły, zaparł kopytami o podłoże, oczy mu nabiegły krwią, nabrzmiały żyły na szyi i z najwyższym wysiłkiem... ruszył powoli do przodu, czyli zdał egzamin. Gospodarz oglądał też uzębienie konia, bo jak sądzę, można stąd było wyczytać jego wiek ze stopnia ich zużycia i chyba wąchał, czy nie jest poczęstowany alkoholem, bo tak też bywało, aby dodać mu animuszu. Ciekawe, czy żyją jeszcze osoby, poza moimi braćmi, którzy pamiętają obie opisane wyżej akcje?

     Mama, być może w formie anegdoty, opowiadała też o pobiciu się przed wojną dwóch handlujących gospodarzy gdzieś na rynku, gdy jeden przedstawił się jako Nicpoń, a drugi - Małolepszy, bo każdy zrozumiał to jako drwinę z nazwiska.

cdn.

Włodzimierz Kałat   

Artykuł pochodzi ze strony: Internetowego Kuriera Proszowskiego
Zapraszamy: https://www.24ikp.pl/info/prossoviana/online/kalat_wakacje/20230513_wojna/art.php