Część pierwsza - Wspomnienia z lat minionych odc. 2

(fot. ikp)

Proszowice, 8-03-2024 (luty 1987)

odcinek 2.

karta ze wspomnień Bolesława (fot. ikp)
     Za oknem śnieżna biel. Mroźny zachodni wiatr w poszumie potrąca nagie gałęzie wysokiego wiązu na placu zabaw i co chwila gniewnie uderza w przejrzyste szyby okien. Zdaje się, że za chwilę wyłamie szklane tafle i ze złością wpadnie do budynku.

     W mieszkaniu ciepło i cicho, tylko stary zegar w drewnianej szafce na ścianie w przedpokoju równomiernym, sekundowym tik-tak odmierza nieskończenie czas ludzkiego istnienia ustanawiając minuty i godziny, dzień po dniu, miesiąc po miesiącu sumując lata i wieki całe. Właśnie taki zegar odmierzył mi już siedemdziesiąt pięć lat i w wiekowym kalendarzu zapisał tę przełomową rocznicę na kartach życiorysu.

     Z wysokiego pagórka wspomnień spoglądam za i przed siebie, patrzę w dół i w górę, a z przeszłych przeżyć odtwarzam wielobarwny obraz swojego żywota, przybranego w proste słowa życiorysu.

     Rzeczypospolita Polska, województwo kieleckie, powiat miechowski, diecezja kielecka, dziekanat proszowski. Świadectwo urodzin i chrztu. Wypis z Aktu Stanu Cywilnego: W metryce urodzin parafii Proszowice w tomie pierwszym na stronie 308 pod liczbą porządkową 6 zapisane jest co następuje:

Roku pańskiego tysiąc dziewięćset dwunastego, to jest 1912, dnia siódmego miesiąca stycznia, urodził się w Szczytnikach i został w dniu 9 stycznia, przez wielebnego ks. B. Domagalskiego ochrzczony według obrządku rzymsko-katolickiego. Imię ochrzczonego: Bolesław, religia: rzymsko-katolicka, płeć: męska, ślubne: tak, rodzice: ojciec: Kazimierz Kobierski lat 34, włościanin ze Szczytnik, matka: Stefania, rodzice chrzestni: Henryk Rojek i Julia Kobierska (stryjenka). Świadkowie: Henryk Rojek i Michał Morąg (podpisano) ks. Mieszkowski, urzędnik Stanu Cywilnego w Proszowicach.

Lata dzieciństwa i nauki

     Lata dziecięce spędziłem w domu rodzinnym w gronie swoich rówieśników, pod bokiem dziadków: Ludwika i Marii z Niechciałów. W szóstym roku życia w 1918 r. zacząłem uczęszczać do Ochronki (ochronka nie wiem dlaczego nosiła nazwę "osłów") organizowanej w pierwszych latach po wyzwoleniu przez Polską Macierz Szkolną.

     W niedługim czasie, po zimnej kąpieli w kałuży łąkowej, zachorowałem na zapalenie opłucnej i przez kilka miesięcy, aż do wiosny leżałem w łóżku w oczekiwaniu na śmierć. Rodzice pogodzili się z myślą, że przetrzymanie tak ciężkiej choroby nie może wróżyć wyzdrowienia. Pamiętam swój wygląd: skóra i kości, ledwo utrzymujący się przy życiu - nie mogłem nic jeść i nic mi nie smakowało. Co pewien czas matka sprawdzała ledwo wyczuwalny puls i oddech, patrząc czy jeszcze żyję. Lekarz również nie wróżył nic dobrego. Trzeba czekać końca, powiedział. W podobnych wypadkach chorobowych, po pompowaniu wody z boku, dzieci umierały i trudno było szukać ratunku.

     Zresztą były to czasy inne - na całą okolicę był w mieście jeden lekarz, a o ratunku w szpitalu w Krakowie nikt nie myślał.

     W początkowym stadium choroby felczer fabryczny w Szreniawie zaaplikował bańki, które pomagały, ale na krótko. Znajomy matki, właściciel sąsiedniego majątku w Klimontowie, szanowany pan Dziedzicki (po medycynie) w drodze łaski zbadał mnie i orzekł, że nie zna lekarstwa na takie zapalenie i orzekł w końcu, że "jeżeli mu kozie mleko nie pomoże - umrze".

     Kupowała matka kozie mleko u sąsiada i oszukiwany na różne sposoby, piłem to "mleko z wiatrem" - i w rezultacie choroba przeszła, wrzód pękł i chory przychodził do zdrowia: najpierw wyglądałem na słońce przez okno, potem na "pogródce" przed domem, a potem przyszli rówieśnicy i przystąpiłem do zabawy.

     Pod koniec lata byłem już zdrowy i krzepki, a matka specjalnie opiekowała się ozdrowieńcem i byłem odtąd jej najukochańszym dzieckiem.

     We wrześniu 1919 roku ojciec zapisał mnie do szkoły i przez kilka dni prowadził na popołudniową zmianę do pierwszaków. Siedziałem, pamiętam w pierwszej ławce, pod specjalnym okiem nauczyciela. Ojciec był przewodniczącym "Opieki szkolnej" i "Dozoru szkolnego" w gminie, stąd specjalne względy, że omijały mnie "łapy" i "pokładanki" prawie przez cały czas pobytu w szkole, przez całe cztery lata. Była to szkoła 4 oddziałowa, do której uczęszczały dzieci do 14 roku życia; starsze do południa, młodsze po południu, na drugą zmianę.

     Szkoła w Szczytnikach różniła się od innych w gminie i okolicy, ponieważ miała nowy budynek z 1913 r. roku, dużą izbę lekcyjną z szatnią i poczekalnią, z wielopokojowym mieszkaniem, piwnicą, spiżarnią i innymi wygodami. Do szkoły należało 6 mórg pola, sad i budynki gospodarcze, duża stodoła i murowany budynek dla żywego inwentarza. Dodać muszę, że wójtem gminy przez kilka kadencji był ten sam bogaty gospodarz Jan Bucki, a potem jego syn, który miał duży wpływ na rządy w gminie i wszystkie wsie brały udział w budowie w formie podatku i w szarwarku. Zresztą i wieś jako tako wyróżniała się od innych, bo wiele lat nie było tam dworu pańskiego i służby dworskiej, bo majątek dawno rozparcelowano i powstała nowa wieś - kolonia Szczytniki.

     Za moich czasów po wyzwoleniu 1918 roku, był pan Paweł Czarnecki z Biskupic, kawaler do śmierci, z bródką a'la Prus i z krótkim wąsem, za cholewą buta nosił czarną hebanową pałkę, która pomagała mu w utrzymaniu dyscypliny szkolnej: odstraszała "kawalerkę" szkolną od szkody w sadzie. A sad przy szkole był piękny i posiadał długi rząd drzew morwowych wzdłuż granicy szkolnej.

     W 1924 r. w czerwcu, skończyłem IV oddział i otrzymałem promocję do klasy (oddziału) V-go. Ponieważ w pobliżu nie było szkoły wyżej zorganizowanej, prócz niedostępnej szkoły miejskiej w Proszowicach, trzeba było szukać innego wyjścia. Za radą stryja Mikołaja z Gruszowa złożyłem podanie (z różnymi załącznikami) do Państwowej Preparandy Nauczycielskiej w Miechowie, która przyjmowała dzieci po IV i V klasie na kurs pierwszy.

     Równocześnie złożył podanie kolega Janek Sudara, który chodził na lekcje dodatkowe do nauczyciela w sąsiedniej wsi Kowary i przygotowywał się do "szkół". Uczył się też języka niemieckiego i malował farbami portrety wodzów: Kościuszki, Poniatowskiego i innych. Ja miałem tylko kredki świecowe...

     Ojcowie nasi zawieźli nas do Miechowa (miasta powiatowego) na egzamin, każdy swoją furmanką (21 km) i zaprowiantowali na cały tydzień egzaminów i odjechali do domu.

cdn.

Bolesław Kobierski   

Artykuł pochodzi ze strony: Internetowego Kuriera Proszowskiego
Zapraszamy: https://www.24ikp.pl/info/prossoviana/online/kobierski_wspomnienia/20240308_dziecinstwo/art.php