Część druga - Uzupełnienie tego co już powiedziałem odc. 7
|
(fot. ikp) |
Proszowice, 4-07-2024
Autentyczność tekstu wynika z próby zatrzymania czasu, a że niektóre wspomnienia powtarzają się, niech będą pieczęcią utrwalającą to co ważne, istotne dla pojedynczego człowieka.
Halina Kulesza
odcinek 7. W 75 rocznicę urodzin
W 75 rocznicę urodzin [7 lutego 1987 r.; ikp] chciałbym cofnąć się pamięcią i zapisać niektóre wydarzenia ważne i mniej ważne, a także pogimnastykować pamięć, żeby nie nabawić się amnezji, a równocześnie dać wyraz dawniejszym poczynaniom, które obecnie mogą wydawać się dziwne, a może nawet i głupie.
Niech to będzie w oczach współczesnego czytelnika w relacji porównawczej trzech historii z życia dziecka wsi dawniej i dziś. Być może, że za kilkanaście lat, ktoś weźmie do ręki ten zeszyt i po przeczytaniu pomyśli sobie, "Jak też to kiedyś bywało?".
W poprzednich wierszach spisałem trochę faktów z życia osobistego (nazwijmy to życiorysem) opartego na dokumentach, które chronologicznie ująłem podając daty i okoliczności i podstawiając dokumenty pracy i służby, jako prawdy rzeczywistej.
W tej chwili nie zamierzam trzymać się kolejności lat, ale dowolnie zapisać, co przyjdzie mi na pamięć. Mam trochę czasu, bo jest zima i na działkę do Gutanowa nie wyjeżdżam, mam więc możność przejrzeć swoją przeszłość, a teraźniejszość zostawić na wiosnę i kolejne lata..., a jednak muszę wspomnieć, że w środę 4 lutego, byłem na wsi i miałem trochę roboty w pasiece. Śnieg zasypał prawie całkowicie domki pszczele i w obawie, żeby się domownicy na ramkach nie udusili, trzeba było odkopać wyloty i dać oddech dobroczyńcom.
Stan był fatalny, bo śniegu na metr i półtora, trzeba było kopać kanały, żeby można było zbliżyć się do ściany wylotów. Z wierzchu była cienka skorupa i po pas wpadałem, w czasie operacji szarwarkowej. Jaki będzie skutek odśnieżania? Zobaczymy później, gdy nadejdzie wiosna i odwilż. Do domu wróciłem sam, bo babcia i wnuczka Kamila zostały na wczasach u ciotki Oli i wujka Czesława, na kilka dni ferii zimowych, żeby skorzystać z przejażdżki na sankach.
A teraz przenoszę się pamięcią w czasy odległe, bo do lat dziecinnych.
Trzej Królowie, z pomocą babci Pietrowiczki i bocianów przynieśli mnie do starej chałupy, ogaconej grubo słomą i liśćmi i niedługo, bo już na trzeci dzień zawieźli mnie do kościoła w Proszowicach do chrztu. Nakaz chwili i kiepski stan zdrowia dziecka nie wróżył życia, więc należało się spieszyć i dokonać powinności chrześcijańskiej. Modlitwy i woda święcona, a może świeże powietrze zimowe, poprawiły stan zagrożenia i chłopak zaczął głośno krzyczeć i upominać się powinności matczynych.
Podobno jednak trzeba było przywoływać babcię Pietrowiczkę, żeby radziła: jakie ziółka parzyć i smoczkiem dokarmiać, lub kadzić dymem z palonych ziół, a czasem robić uroki z palonymi węgielkami i chleba na wodę. Zależnie od tego co tonęło, a co utrzymywało się na powierzchni wody w szklance, odczytywano sprawcę uroku, czy to był obcy chłop czy zła baba. Odprysk wodą z ust przynosił ulgę. W późniejszym czasie gorączkę i cięższe dolegliwości leczyły bańki; dla mnie był to zabieg groźny, bo ogień i nagły dotyk szkła nie należały do przyjemności, trzeba było krzyczeć a potem się śmiać. Przez dwa lata spałem w kołysce, do czasu, gdy urodził się brat Albin, a dla mnie, skrępowanego pieluchami, odpowiednie było łóżko.
Z tą kołyską to też były historie. Na słomie i zgrzebnym posłaniu, przykryty grubą poduszką skrępowaną pasikami, leżałem kołysany trochę przez matkę, a gdy musiała iść do roboty lub gotować obiad, kołysany byłem przez starszego brata Ludwika. Bywało, że do brata przychodzili koledzy od sąsiadów, lub gdy rodzice wyjeżdżali poza dom, brat wiązał do kolebki sznurek, przeciągał go przez okno i tam, pociągając kolebał po nierównej podłodze z gliny, często kolebka przewracała się do góry biegunami, a śpiący w nim, albo się budził albo czekał na ratunek, a opiekun bawił się na "pogródce" przed domem.
Gdy podrosłem zacząłem się bawić. Latem najlepszą zabawą było zagarnywanie pyłu na drodze i wzajemne obsypywanie się kurzem tzw. "kupa dymu" lub wyganianiem kółkiem drewnianym, uciętym z okrąglaka, albo jazda wózkiem z dwóch sprzęgniętych wózków od pługa (koleśnego) z górki, a zimą zjeżdżanie z górki na sankach, takich od przewożenia bron i pługa, czy wreszcie jazda na lodzie, na podeszwach lub obcasach. W czasach szkolnych, do zjazdu z górki, spod szkoły służyły "deki" - zbite z cienkich denek do noszenia książek.
W nieco starszym wieku ciekawą była jazda na karuzeli z lodu. Na sadzawce niedaleko domu byłą łąka i tam w środek wbijało się kij gruby, boki obite obcasami i popychany kijami lód obracał się w koło osi. Była to piękna karuzela. Często lód załamywał się i mieliśmy mokrą kąpiel w lodowatej wodzie, zamoczone buty i ubrania, a w domu "lanie" i suszenie. Żeby nie oberwać pasów od ojca, babcia zabierała mnie do swojego mieszkania, suszyła ubrania, lub szukała zastępczego, w sekrecie przed rodzicami. A potem już wszystko było w porządku, kromka chleba i pilnowanie młodszego brata. Żeby nie było większego kłopotu z opieką, sadzałem młodszego brata do stojaka na kółkach i jazda po drodze. Kiedyś najechałem swoim pojazdem na pędzące, wystraszone konie z wozem i był wypadek. Szczęśliwym trafem, tylko zniszczony został stojak, a my się uratowaliśmy, wpadając do rowu.
Miałem pewnie z 5 lat, gdy poszedłem do stryjka Tadka na agrest. Podrażnione moją bliskością pszczoły wyroiły się prosto na moją głowę, naturalnie broniły swojego terenu. Dziadek Tadka usłyszawszy krzyk, przybiegł do pasieki i zaczął ratować, wyciągając z długich włosów rozgniewane pszczoły. Niedaleko stało wiadro z wodą, wsadziłem więc głowę do niego, ledwo się w nim zmieściła, ale pszczoły uciekły. Od tego czasu nabyłem się lęku do pszczół i już nigdy nie zbliżałem się do pasieki. Lęk ten został na długie lata, a dziś jeszcze, mając swoją pasiekę, doznaję przykrego uczucia opędzania się w obawie, że mogę się narazić na nieprzyjemne użądlenie.
Stryjek Witek częstował mnie kawałkami plastrów z miodem w czasie miodobrania i bardzo mi smakował ten dorobek pszczeli. Postanowiłem i ja założyć własną pasiekę z trzmieli i mieć własny miód. Nie chciałem niszczyć gniazd wykopanych w ziemi. Przygotowałem z iłu małe ule z wylotkiem i po wysuszeniu, wieczorem, wykopane gniazdo wsadziłem do ula i po odczekaniu, późnym wieczorem przenosiłem je do swojej pasieki w pokrzywach. Z wierzchu nakładałem szybki, żeby można obserwować poruszanie się roju, a potem zakrywałem gniazdo tekturą i sypałem na wierzch ziemię, żeby miały podobne położenie. Podbierałem źdźbłem "bączy miód", albo gromadziłem w buteleczce i sprzedawałem jako lekarstwo na chore oczy.
Przypomina mi się przygoda z miodem. Matka kupiła litr miodu od Błauta, na lekarstwo. W obawie przed chłopakami (a było już nas trzech), zaniosła butelkę z miodem do piwniczki ziemnej, gdzie przechowywane było też mleko. Pewnego dnia rodzice pojechali do miasta na jarmark, a ja pilnowałem domu. Zamiotłem izbę i część podwórka, przeszukałem szafę i różne schowki, zajrzałem też do piwniczki, żeby zabrać mleko i dojrzałem w kącie nakrytą szmatami dużą butelkę. Wystrugałem z drewna pałeczkę i dalejże wyciągać przez szyjkę słodki nektar. To powtarzało się przez kilkanaście dni, w butelce niby nic nie ubywało.
Któregoś dnia przyniosła mama butelkę, bo kogoś bolało gardło. Wsadziła ją do ciepłej wody, miód się stopił i opadł na dno. Okazało się, że miodu zostało rzeczywiście tylko "jak na lekarstwo". Winowajcy nie było, wszyscy jednak domyślali się, że to był mój pomysł, a za racjonalizację i za "wynalazek" się płaci. Bicia nie było, ale krzyku było sporo i... nowy wydatek. Moja pasieka trzymała się do jesieni, a później coś się stało, że moje "bąki" zniknęły. A taki byłem ciekawy, czy uchowają się do wiosny.
Pomysł mój podpatrzyli moi rówieśnicy i zaczęli przynosić z pola gniazda, ale jakoś im się nie trzymały, po drugie - jeden zabierał drugiemu i niszczył. W mojej pasiece miałem 5 i 7 wabików i to różnej odmiany: amerykańska z białymi dupami, małe i bardzo kąśliwe, różnego koloru. Dziś rzadko spotykam taki odmiany. Z dziecinnych praktyk zostało mi zamiłowanie do hodowli pszczół i będąc już na stanowisku w Gutanowie, założyłem właściwą pasiekę pszczelą. Zacząłem czytać książki pszczelarskie, uczęszczać na kurs i zdałem egzamin na mistrza pszczelarstwa przed komisją państwową.
cdn.
Bolesław Kobierski
|
|
|