Część druga - Uzupełnienie tego co już powiedziałem odc. 8

(fot. ikp)

Proszowice, 5-08-2024

odcinek 8.
W 75 rocznicę urodzin

     Ważnym wydarzeniem dzieciństwa, poza zabawami było spotkanie ze szkołą. Szkoła w Szczytnikach, została zbudowana w 1914 r., a więc w okresie zaboru rosyjskiego, tuż przed wybuchem pierwszej wojny światowej. Fakt ten prawdopodobnie łączył się z nazwiskiem nauczyciela p. Szczechury. Po wyzwoleniu w 1918 r., była we wsi ochronka z fundacji Polskiej Macierzy Szkolnej. To dzisiejsze przedszkole nazwano potocznie "osły". Nie wiem z jakiej racji miałem chodzić do tych "osłów". Chociaż pani ochroniarka bardzo mi się podobała, miała ładne włosy i była ładnie ubrana.

     Traf zdarzył, że po ulewnym deszczu skąpałem się w czystej kałuży na łące i niedługo po tej kąpieli zachorowałem na zapalenie płuc. W rezultacie wytworzyła się w boku woda i musiałem przez kilka miesięcy leżeć w łóżku. Byłem bliski śmierci, leżałem więc i ciężko chorowałem. W podobnych przypadkach lekarz stosował pompowanie, ale dzieci najczęściej umierały. Zrozpaczeni rodzice nie radzili się lekarza i zdali się na łaskę losu. Stan zapalny trwał długo, w osierdziu zrobił się wrzód i gdy dojrzał, nastąpił wylew na zewnątrz i choroba przestała już zagrażać mojemu życiu. Wcześniej jednak matka zawiozła mnie do Klimontowa do właściciela majątku pana Dziedzickiego, który był po medycynie.

     Pan Dziedzicki, po wielkiej znajomości, bo matka wcześniej chodziła do dworu po gazety dla dziadka, obadał mnie, opukał i orzekł, że jeśli mu kozie mleko nie pomoże, umrze. Matka płakała i natychmiast po powrocie zamówiła u biedaka Jana Kulisy mleko kozie i pod groźbą i prośbą piłem, z obrzydzeniem- to "mleko z wiatrem", a w czasie wysokiej gorączki rodzice pojechali do fabrycznego felczera na "bańki". Pamiętam swój wygląd: leżałem w kącie, za piecem na oddzielnym łóżku, spałem całymi dniami bez widocznego "oddechu". Przykryty welonem matki i szykowałem się na śmierć. Tylko skóra i kości i tylko trumny brakowało. Matka ze łzami w oczach pochylała się nad tym dzieckiem i przy pomocy lusterka badała oddech, bo żadnego pulsu nie wyczuwała. Zdarzały się jeszcze różne perypetie, ale w końcu odżyłem, choroba się skończyła i po 9 miesiącach zacząłem wychodzić przed dom na słońce. Poprawił mi się apetyt, zacząłem chodzić o własnych siłach, a nawet biegać. Chłopak się odmienił i stawał się podobny do ludzi.

     We wrześniu 1919 r. ojciec zaprowadził mnie do szkoły, otrzymałem elementarz pt. "Strzecha rodzinna", tabliczkę z rysikiem, a potem zeszyt "w skoskę" i tak zaczęła się moja edukacja w szkole mającej jednego nauczyciela i 4 oddziały. Budynek szkolny okazały, z dużą izbą lekcyjną, szatnią, poczekalnią i oszklonym gankiem z orłem na wysokości i napisem "Szkoła Ludowa". Nauczyciel pan Paweł Czarnecki zajmował kilka pokoi, obszerny strych i dwie piwnice oraz spiżarnię. Do szkoły należało 6 mórg pola i duży sad owocowy, a w podwórzu duża stodoła i budynek dla krów, koni i świń, była też drewutnia. Szkoła jakich mało!

     Do szkoły dzieci chodziły do czternastego roku życia obowiązkowo, pod "przymuszeniem", a na rodziców opornych lub za kilka nieusprawiedliwionych nieobecności "dozór szkolny" nakładał kary pieniężne. Początkowo nauka czytania odbywała się przez wkładanie dużej wielkości liter na specjalnej tablicy i odczytywaniu liter i wyrazów: "ul", "ule", "ile" itd., a potem już z elementarza. Długo nie mogłem pojąć na czym polega czytanie wyrazów, choć znałem początkowe litery. Omijały mnie "łapy" hebanową laską - wskazówką do czytania przy tablicy, a to pewnie na wzgląd, że ojciec należał do dozoru szkolnego w gminie i opieki szkolnej na miejscu.

     Przechodziłem co rok do następnej klasy, a z kl. I dostałem "Pochwałę" - świadectwo. Inne dzieci powtarzały oddziały, aż do ukończenia 14 lat. W kl. IV, byli uczniowie mający po 15 i 16 lat, prawie kawalerka, chodzili na jabłka do szkolnego sadu. Ja na jabłka nie chodziłem, bo bałem się kańczugi nauczyciela i jego psów Kurdy i Dygasa. Natomiast zachodziłem latem na morwy, które posadzone były na granicy szkolnego pola.

     Za bijatyki, nie odrobione lekcje, ze ślizgawki na lodzie, wyzwiska stosowane były kary, tzw. "łapy", plecionką po uszach i pokładanki. Te ostatnie tzw. piątki wykonywali uczniowie-koledzy w większych przewinieniach, pokładanki wykonywali rodzice w szkole, w obecności nauczyciela. Nauczyciel specjalną uwagę zwracał na pismo kaligraficzne, ładne czytanie i wygłaszanie wierszy. ("Pani Twardowska", "Powrót taty", "W piwnicznej izbie"), oraz tabliczkę mnożenia, z historii - na daty panowania królów i ważniejszych wydarzeń historycznych. Na ścianie klasy wisiały portrety wodzów i pisarzy, w klasie dwa rzędy czteroosobowych ław malowanych, 2 tablice i dwa stojące liczydła, a na podium stół.

     Głównym zajęciem latem, było wypędzanie gęsi, najpierw na pobliskie błonia, a potem na wąwozy za Rózgą, a po żniwach na ściernisko, gdzie trzeba było przynosić im wodę ze stoku. Gdy już trochę podrosłem pasałem krowy na brzegu łąki, albo na podrosłej esparzecie lub na ogólnym pastwisku, gdzie właściwie było tylko powietrze, bo trawę dawno wyjadły gęsi. Krowy tylko biegały i szukały paszy na sąsiednich polach.

     W pamięci zostało wspomnienie z pasionki gęsiej. Razem z innymi chłopcami poszliśmy kąpać się w kałuży, a stado moich gęsi oddaliło się za górkę i poszło w szkodę. Właściciel z sąsiedniej wsi zajął moje gęsi i zapędził do swojego podwórka. Z płaczem wróciłem do domu i słowa nie mogłem przemówić do matki o swoim nieszczęściu. Matka zabrała się czym prędzej i poszła do Klimontowa do znajomego Nowaka i odebrała szkodniki. W domu zapowiedziała, że gospodarz ostrzegał, że kiedy jeszcze raz przyjdzie mu zająć stado, to załaduje na furę i wywiezie na jarmark do miasta. Bałem się i płakałem.

     Najsmutniejsze było wypędzanie krów w niedzielę. W pogodne popołudnie kawalerka (chłopcy i dziewczęta) z harmonią obchodzili dookoła wieś z zaśpiewem i żartami, a dzieci im towarzyszyły. A tu trzeba było cały dzień, aż do wieczora spędzać czas z bydlątkami w polu i nic nie widzieć. Aż nastał czas uwolnienia się od tych obowiązków. Po skończeniu IV oddziału, otrzymałem promocję do V klasy, ale gdzie szukać takiej szkoły. Była szkoła 7 klasowa w sąsiednim mieście, ale kierownik p. Zamojski nie chciał przyjmować dzieci wiejskich. W sąsiedztwie były tylko jednoklasówki. Za radą stryjka Mikołaja z Gruszowa i w porozumieniu z ojcem Janka Sudary, podania nasze trafiły do Preparandy Nauczycielskiej w Miechowie.

cdn.

Bolesław Kobierski   

Artykuł pochodzi ze strony: Internetowego Kuriera Proszowskiego
Zapraszamy: https://www.24ikp.pl/info/prossoviana/online/kobierski_wspomnienia/20240805_2wrocznice/art.php