Część druga - Uzupełnienie tego co już powiedziałem odc. 9

(fot. ikp)

Proszowice, 11-09-2024

odcinek 9.
W 75 rocznicę urodzin

     W końcu czerwca rodzice odwieźli nas do odległego o trzy mile powiatowego miasta i na tydzień pozostawili w szkole, gdzie miał się odbyć tygodniowy egzamin, a sami odjechali do domu. W poniedziałek od rana ruch: egzamin, wypracowanie z polskiego na temat: Mój dom rodzinny, a potem z rachunków: jakieś obliczenia o koniach i owsie. Po południu poszliśmy do miasta po cukierki za miliony. Był to czas, gdy kwotę 1 milion 800 marek, można było wymienić na 1 zł. Przychodzimy po zakupach, a tu już czytamy na tablicy, że Janek S. nie zdał i wraca do domu. Zwątpiłem i ja w swoje możliwości, tym bardziej, że Janek, starszy chłopiec przygotowywał się do egzaminu. Uczył się nawet języka niemieckiego, niestety nie dał sobie rady już w pierwszy dzień.

     Za namową kolegi zdecydowałem, że obaj wracamy do domu. Miałem trochę kłopotów, bo kierownik Banach, nie chciał mi zwrócić "papierów", mówiąc, że dobrze napisałem pracę piśmienną i pewnie dobrze mi pójdzie w następne dni. Ale uparłem się, że "ja chcę moje papiery" i wracam do mamy. Cóż mieli ze mną robić?! W dzień św. Jana odbywał się odpust i święto we wsi. Trudno było się pokazać ludziom (taki wstyd, nieuki!) Wobec tego wędrowaliśmy przez cały dzień te trzy mile i dopiero wieczorem trafiliśmy cichutko do domów. W domu powiedziałem naturalnie, że nie zdaliśmy obaj egzaminów. Uwierzyli.

     Po tygodniu przychodzi do nas stryjek, który jeździł do szkoły po kuferek Staszka i kierownik oznajmił mu, że Bolek uciekł z egzaminów. I znów za poradą stryjka ojciec zgodził kierownika szkoły pana Formę z Imbramowic, że może mnie przygotować przez wakacje do Preparandy. Chodził też na lekcje Janek. Po wakacjach na dwie fury pojechaliśmy na egzamin. Kierownik Banach nie chciał przyjąć podania Janka, więc odjechał z niczym, a ja zostałem na badanie. Było nas dwanaścioro, a wolnych miejsc: trzy. W rezultacie egzamin wypadł pomyślnie i na prośbę ojca wróciłem do domu po sprawunki szkolne. Po dwóch dniach załadowałem kuferek przywieziony z dalekiego wschodu, z wojska i pojechałem do szkoły.

     Zamieszkałem z trzema kolegami na stancji u państwa Pasternaków, a stołówka była w bursie przy szkole. Koledzy to: Edek Bijak, Stasio Belski i Janek Rejdak. Ten ostatni, to fajny kolego. Jego mama była "topolanką" i przy każdych odwiedzinach, przywoziła kiszone ogórki, co na ówczesne czasy było rarytasem, bo gospodynie na wsi nie umiały i nie znały sposobu kiszenia ogórków. Po ulokowaniu mnie na stancji i uregulowaniu bursy ojciec odjechał i obiecał przyjechać za tydzień. Były to bardzo długie dni oczekiwania. W ostatnich dniach tygodnia wyglądałem w stronę i słuchałem turkotu wozu, czy już nie najeżdżają. Nareszcie przyjechali obydwoje rodziców. Były łzy i uśmiech serdeczny. Dopiero po dwóch tygodniach trochę się uspokoiłem i nie tęskniłem za domem i za kolegami zabaw. Po miesiącu już zadomowiłem się, chociaż zawsze pod koniec miesiąca wyglądałem, czy nie nadjeżdżają.

     Na Wszystkich Świętych pojechałem do rodziny, przyszła jesień, potem zima i nastała wiosna. Polubiła mnie żona kierownika i traktowała jak syna, bo swoich dzieci nie maiła, Jej miły głos i serdeczny uśmiech, były moją radością i polubiłem ją jak matkę. Miałem bardzo dobre oceny, cieszyło mnie to i moich rodziców także.

     Zazdrościły mi sąsiadki ze wsi, że to taki mały i już poszedł do szkół, a równocześnie wyrażały obawy, czy czasem nie zginę wśród obcych, będąc tak daleko od domu. Tu muszę wspomnieć, że byłem pierwszym chłopcem ze wsi, który poszedł do szkół na naukę. Nauka w szkole była urozmaicona, co tydzień, w soboty, były zbiorowe wycieczki za miasto, a w każdym tygodniu odbywały się ćwiczenia harcerskie z ogniskiem, ze śpiewem i przeplatane zabawami. Podczas jednej z takich zbiórek zastępu była zabawa w "przecinane wojsko". Ja byłem królem jednej ze stron i mój oddział dostał się do niewoli. Trzeba było w końcu odbijać samemu królowi, który wybierał dowolny punkt uderzenia i odcięte wojsko z prawem przeprowadzał na swoją stronę.

     Mój rozpęd był za słaby i sam dostałem się do niewoli. Groziło to różnymi przykrościami, broniłem się więc łokciami, przed pogromem i w czasie zamieszania uderzyłem jednego chłopca w brzuch, tak że upadł i zemdlał. Byłem w strachu, że kolega umrze, a mnie wyrzucą ze szkoły. Przyszedł lekarz do szkoły, lecz chory całą noc nie mógł przyjść do siebie. Wszyscy sądzili, że będę karnie usunięty ze szkoły i czekali na decyzję kierownika. Znalazłem jednak obrońcę w osobie swojej pani, żony kierownika, która uprosiła "Franuśka", żeby na mnie nie krzyczał i nie straszył, bo chłopiec już zdrowy i nie narzeka. Ucałowała mnie w oba policzki, otarła łzy i oświadczyła, że kierownik już się udobruchał.

     Po roku nauki w Miechowie szkołą miała się likwidować, a uczniowie przeniesieni do Golubia na Pomorzu. To była daleka droga. W rezultacie zostałem przeniesiony na drugi kurs do Suchedniowa, gdzie była jeszcze przez jakiś czas podobna szkoła. Po wakacjach pojechałem z kuferkiem, pociągiem z Władywostoku do Suchedniowa. Była to pierwsza moja jazda koleją. Krótkie wagony osobowe trzęsły się i skakały, a mnie się wydawało, że lada chwila się rozlecą lub pociąg się wykolei. Uwierzyłem jednak, że skoro jedzie ze mną mój ojciec, nic złego się nie zdarzy.

     W nowej szkole panowały inne stosunki, bardziej urzędowe i obce dla mnie. Pogodziłem się jednak z tym, że muszę zostać z innymi kolegami i trzeba się uczyć i nie myśleć o domu, rodzinie, o swoich. Przez pewien czas mieszkałem na wynajętej stancji, gdzie była stołówka dozorowana przez szkołę. Było dużo swobody i lepsze wyżywienie niż w bursie szkolnej. Po roku odbył się egzamin z polskiego i matematyki i w końcu czerwca otrzymałem świadectwo ukończenia Preparandy.

     Na moje życzenie kierownictwo szkoły przesłało moje dokumenty do Seminarium Nauczycielskiego w Jędrzejowie. Przez pięć lat nauki w Seminarium nie miałem większych kłopotów, przeszło szybko i szczęśliwie, bez ocen niedostatecznych. Powiem szczerze, że orłem nie byłem. Trochę to wynikało z mojej wstydliwej i mało odważnej natury. Skromny i cichy wolałem, żeby inni koledzy odpowiadali i zgłaszali się do odpowiedzi. Ja odpowiadałem na "zawołanie".

     Cieszyłem się, kiedy zostałem zastępowym w drużynie harcerskiej i z dumą nosiłem krzyż harcerski i prowadziłem zajęcia w swoim zastępie z młodszych kursów. Za zaoszczędzone pieniądze kupiłem aparat fotograficzny 9x12 i robiłem wiele zdjęć, przy różnych okazjach. Zarobiłem przy tym trochę pieniędzy na własne potrzeby i materiały fotograficzne, które zamawiałem pocztą z Poznania czy Bydgoszczy. Chętnie uczęszczałem na Przysposobienie Wojskowe, a potem z radością pojechałem na obóz wojskowy w Bieszczadach wschodnich w Skolem, nad rzeką Opór (górska rzeka z kamiennym dnem).

     Czyste leśne powietrze i górskie obozowania na dużej polanie pod namiotami, życie z menażkami, było wielką atrakcją szkolenia wojskowego, a zwłaszcza ranne wstawanie na głos trąbki, ćwiczenia na zimnej rosie i szronem pokrytej trawie, zimna kąpiel na kamieniach w górskim potoku, a także wielogodzinne ćwiczenia z bronią, były dobrą szkołą przygotowującą do służby wojskowej. Mile wspominam coroczne wycieczki kursowe do Wieliczki, Ojcowa, Krakowa, w Góry Świętokrzyskie, do Warszawy, Poznania, Kielc i Ostrowca Świętokrzyskiego, które otwierały oczy na piękno przyrody i pozwalały na poznawanie kraju.

     W maju 1931 r. złożyłem maturę i uzyskałem dyplom nauczyciela. Ważny cel życiowy został osiągnięty. Miałem wtedy 19 lat i dużo chęci do pracy w szkole. Na to jednak trzeba było poczekać. Następował wielki kryzys ekonomiczny w kraju, o pracę było trudno. Bezrobocie sprawiało, że robotnicy i kończący szkołę szukali zajęcia i wędrowali po kraju w poszukiwaniu pracy. Moje bezrobocie nie trwało długo, bo tylko cztery i pół miesiąca. Zresztą u mnie w domu miałem co robić i co jeść. W styczniu 1932 r. otrzymałem pierwszą pracę nauczycielską w pobliskich Łętkowicach, gdzie spotkałem się z bardzo serdecznym przyjęciem przez kierownika szkoły p. Kazimierza Sz... i całe grono szkolne. W tym czasie inni moi koledzy odbywali bezpłatne praktyki i dopiero po roku, a czasami i dłużej dostawali płatną pracę. Byłem wobec tego szczęśliwy, że ominęły mnie poniewierka i praca za darmo.

     Do swojego życiorysu wstawić muszę ważną zmianę w moim życiu. Zaczęła się ona od powalenia przez burzę wiejskiego drzewa. Oglądałem w godzinach rannych powstałą szkodę i wtedy to powstała pierwsza znajomość z panienką, która rok później została moją żoną. Od pierwszego wejrzenia spodobała mi się. Spodobała się też mojej rodzinie i w wakacje 1946 r. odbył się nasz ślub. Wesele było skromne i odbywało się w obu domach. Świadkami byli koledzy: Malik i Kośmider. Urzędowy akt śluby w Urzędzie Gminy w Zagrodach. Od tego czasu, wszystkie podane przeze mnie wspomnienia były przeżywane wspólnie z żoną. Rodzina się powiększała, urodził się syn Jan, a później córka Ewa. Tak zaczęło się nowe życie na wsi. Dużą pomoc otrzymaliśmy od rodziny żony, a także od chrzestnego wuja Włodka i ciotki Julii, którzy nam dobrze życzyli i bardzo pomagali.

koniec.

Bolesław Kobierski   

Artykuł pochodzi ze strony: Internetowego Kuriera Proszowskiego
Zapraszamy: https://www.24ikp.pl/info/prossoviana/online/kobierski_wspomnienia/20240911_2wrocznice/art.php