Historia pewnego zegara, odc. 1

(fot. zbiory autora)

Donosy, 4-11-2015

     Napisałem cykl Wspomnień z lat 1961 do 2012 pt. Historia pewnego zegara. W tych latach byłem pracownikiem gminy. Jest to historia życia gminnego, które toczy się wokół zegara, w tej chwili już zabytkowego, pochodzącego z roku 1956. Wydarzenia związane są, najpierw Gromadzką Radą Narodową w Donosach, a później po zlikwidowaniu jej z terenem Gminy Kazimierza Wielka, która istnieje do dziś.

     Oprócz pełnego powagi życia gminnego znajdują się tam różne, pełne humoru historyjki i opisy. Czytelnik czytając te wspomnienia z ciekawością zapoznaje się z pozaurzędowym życiem gminnym w tych latach. Sądzę, że utrzymywane w humorystycznym tonie wspomnienia zainteresują czytelników IKP. Wspomnienia są pisane językiem prostym, takim jakiego w tamtym czasie używano, więc zrozumiałym dla każdego.

Poniżej pierwszy odcinek tych wspomnień, zapraszam do lektury:

Rozdział I, część 1

     Zegar, jak zapewne wiele innych w tym czasie. W kształcie niezupełnego kwadratu. Trochę drewniany, trochę metalowy. Napędzany za pomocą dość solidnego kluczyka, którym kręciło się w lewą stronę, siedem lub osiem razy i wystarczyło, by wskazywał godziny i minuty z dokładnością do 0,01 sekundy przez okres jednego tygodnia. Kiedy kończył się czas napędu trzeba było go uprzedzić i nakręcić zanim stanął, bo gdy stanął sprawa się komplikowała.

     Z nakręceniem nie było żadnego problemu, ponieważ było bardzo proste, a kluczyk leżał zawsze pod ręką. Trzeba było tylko dbać, by się gdzieś nie zawieruszył i nie zginął, bo wtedy byłby problem. Myślę, że w takiej sytuacji zegar byłby nieprzydatny, chyba że znalazłby się jakiś fachowiec i kluczyk dorobił, rozkręcając przy tym połowę zegara. Na szczęście nigdy się to nie przydarzyło i czynności dorabiania klucza wykonywać nie trzeba było. Zresztą dbanie o zegar należało do mnie, nie z przydziału czynności wynikające, tylko z ochoty i nakręcanie też, więc chowałem kluczyk zawsze w jednym miejscu, na jego górnej ściance.

     Zegar zawsze wisiał na ścianie, tak się zdarzało, że w moim pokoju przeważnie nad drzwiami, dlatego te osoby, które siedziały w tym pokoju zawsze miały aktualną godzinę. Gorzej było, gdy zegar stanął i po nakręceniu nie wiadomo było, która godzina, bo zegarków ręcznych pracownicy nie mieli. Były wtedy trudności z ustaleniem godziny. Na szczęście był w biurze telefon, jeden telefon stacjonarny, a gdzieś tam na drugim końcu kabla była zegarynka, która po wykręceniu odpowiedniego numeru gadała bez przerwy: dziesiąta trzydzieści jeden, dziesiąta trzydzieści jeden, dziesiąta trzydzieści dwa, dziesiąta trzydzieści dwa dziesiąta trzydzieści trzy... i tak bez przerwy. Dzień i noc, chyba, że telefon się zepsuł, bo przerdzewiały drut urwał się gdzieś w krzakach. Wtedy było gorzej. Czekało się, aż jakiś interesant przyjdzie z zegarkiem, albo ktoś bogatszy będzie przechodził.

     Z zegarem w pomieszczeniu było raźniej, bo wydawał charakterystyczny tykot, a gdy go nie było, było głucho, dlatego wiedziało się, że nie chodzi i trzeba było pospieszyć z nakręceniem go. Brało się w tym celu krzesło, na które się wychodziło, sięgano ręką po kluczyk i kręciło się, przypominam, że w lewą stronę około siedem, osiem obrotów. Do tego celu trzeba było wybierać dobre krzesło, nie rozchlebotane (nie rozchybotane), bo i takie bywały, aby nie zdarzył się upadek, a wtedy mogło być różnie. Gdyby tylko skończyło się na potłuczeniu, to pół biedy, ale można było coś złamać.

     Zegar ten pochodził z roku 1956 i wisiał na ścianie w Gromadzkiej Radzie Narodowej w Donosach w tym czasie już w powiecie kazimierskim, a ja zetknąłem się z nim po raz pierwszy - 1 marca 1961 roku. Wtedy to podjąłem pracę w biurze tej właśnie rady i odtąd wędrowaliśmy razem przez życie. A wędrówka była bardzo długa i daleka, chociaż nie wychodziła poza Donosy i Kazimierzę Wielką.

     W tejże Gromadzkiej Radzie Narodowej w Donosach, która mieściła się w podworskiej starej oficynie pracowało nas siedem osób, a zasięgiem obejmowała pięć wiosek: Donosy, Odonów, Słonowice, Skorczów i Paśmiechy. W tym czasie sołtysami w tych wioskach byli kolejno: Władysław Burzawa, Stanisław Baran, Edward Kwaśny, Józef Karbowniczek i Stefan Wieczorek. W gromadzkiej radzie natomiast pracowali: Stanisław Gaudyn- przewodniczący, Stanisław Wójcik - sekretarz, Jan Czarnecki - ref. ds. skupu, Zdzisław Kuliś - ref. meldunkowy, Helena Pawlik - agronom, Stefan Zajma - majster drogowy i Stefania Strzelecka - sprzątaczka.

     Kiedy przyszedłem do pracy 1 marca 1961 roku zarabiałem 650 złotych, przewodniczący 1000 złotych, a sekretarz 1100 złotych, pozostali pracownicy po 700 złotych. Budynek był w złym stanie. Przegniłe krokwie, podparte stemplami i popękana dachówka, a także nieestetyczne tynki zewnętrzne jak i wewnętrzne nie dodawały uroku budynkowi.

     Gromadzka Rada zajmowała dwa pomieszczenia na biura, w których urzędowali, w jednym: przewodniczący i sekretarz, a w drugim resztę pracowników. Był za to dość spory hol, w którym można było coś postawić na przechowanie np. rower, jak który pracownik nim przyjechał. Stała tam na stałe urna wyborcza, która była tylko używana w dniu wyborów. Na zimę były w niej jabłka, które jednak w takiej dużej pace niezbyt dobrze się przechowywały, więc lepiej było je szybko zjeść. Było też malutkie pomieszczenie w którym mieściło się archiwum. W tych oto pomieszczeniach mieściło się i odbywało wszystko. Zebrania, narady, sesje Rady Gromadzkiej, zebrania wiejskie wsi Donosy, a także szkolenia rolnicze oraz różnego rodzaju prelekcje, których w tym czasie było niemało.

     W tym miejscu przypomniała mi się pewna scenka, ale zanim zacznę muszę napisać kilka słów wprowadzenia. W sąsiedniej wsi Skorczów żył jeszcze i prowadził niewielkie gospodarstwo, którego część prawnie mu pozostawiono, dziedzic - Stanisław Ślaski. Zamieszkiwał w swoim dworku, a w prowadzeniu tego gospodarstwa pomagali mu dwaj robotnicy: Stefan Wendel i Jan Koziński, którzy zamieszkiwali w istniejących jeszcze czworakach. Wspomniany Stefan Wendel obsługiwał konie, które dziedzic jeszcze hodował.

     Otóż pewnego razu w pewien zimowy dzień Stanisław Ślaski jechał z Wendlem saniami z Kazimierzy Wielkiej. Droga prowadziła w pobliżu Gromadzkiej Rady. Przejeżdżając, dziedzic przypomniał sobie, że ma coś do załatwienia w tejże radzie. Polecił wtedy furmanowi skręcić przed budynek i zatrzymać się, kazał na niego poczekać a sam wszedł do budynku. Nie wiedział, że w tym czasie w tymże pomieszczeniu do którego wszedł, odbywała się sesja Gromadzkiej Rady. Wchodząc wparował bezpośrednio w tłum ludzi, którzy stłoczeni w ciasnym pomieszczeniu prowadzili obrady. Akurat w tym czasie referował obecny na tym zebraniu wice- przewodniczący Powiatowej Rady Narodowej w Kazimierzy Wielkiej - Henryk Bzdon, którego ojciec w niedalekiej przeszłości pracował w majątku Ślaskich w Kościelcu.

     Był on Ślaskiemu dobrze znany jak i cała rodzina Bzdonów jako robotnicy polowi. Speszony dziedzic Ślaski nie wiedział jak się zachować, więc usiadł na ławce w wolnym miejscu, które mu zrobili. Niektórzy myśleli, że przyszedł na Sesję i on też chyba w to uwierzył, więc siedział sobie w najlepsze przysłuchując się obradom. Czas płynął, obrady też, w pomieszczeniu było ciepło, a biedny Wendel siedział na tych saniach trzęsąc się z zimna...

cdn.

Zdzisław Kuliś   

Artykuł pochodzi ze strony: Internetowego Kuriera Proszowskiego
Zapraszamy: https://www.24ikp.pl/info/prossoviana/online/kulis_zegar/20151104zegar01/art.php