facebook
Historia pewnego zegara, odc. 21
    Dzisiaj jest sobota, 23 listopada 2024 r.   (328 dzień roku) ; imieniny: Adeli, Felicyty, Klemensa    
 |   serwis   |   wydarzenia   |   informacje   |   skarby Ziemi Proszowskiej   |   Redakcja   |   tv.24ikp.pl   |   działy autorskie   | 
 |   struktura powiatu   |   nasze parafie   |   konkursy, projekty   |   prossoviana   |   zaduszki ZP   |   poszukujemy   |   okaż serce INNYM   |   różne RAS   |   porady, inf.   |   RAS-2   |   RAS-3   | 
 |   zapraszamy   | 
 on-line 
 |   monografie...   |   biografie...   |   albumy...   |   okazjonalne...   |   beletrystyka...   |   nasi twórcy   |   inne...   |   filmoteka   | 

serwis IKP / informacje / prossoviana / on-line / Historia pewnego zegara / Historia pewnego zegara, odc. 21
O G Ł O S Z E N I A


Historia pewnego zegara, odc. 21

(fot. zbiory autora)

Donosy, 27-05-2016

Rozdział IV, odcinek 21

     W Jędrzejowie około godziny dwudziestej trzeciej mieliśmy pociąg już szerokotorowy przez Kielce do Warszawy. Wsiedliśmy do tego pociągu i jedziemy. Za oknami było ciemno, ale była to letnia pora, więc do świtu nie było zbyt długo. Najpierw zaliczyliśmy Wars, bo przecież trzeba było się czegoś napić gdyż w gardle zaschło od gorąca, a i podróż bardzo długa. Ale tak naprawdę, to chodziło o to, aby na własne oczy zobaczyć Wars, trochę w nim posiedzieć i zapamiętać na długo.

     Gdy dojechaliśmy do Warszawy było widniutko, słoneczko ładnie świeciło, a i podróż nam szybko przebiegła, że nawet nie czuliśmy zmęczenia. Do otwarcia biur było jeszcze za wcześnie, więc aby ten czas wypełnić chodziliśmy tu i tam, a przede wszystkim musieliśmy odnaleźć tę Centralę i jak tylko będzie czynna jak najszybciej załatwić to po co przyjechaliśmy. Problemu z tym nie było, bo wzięliśmy taksówkę, a jej kierowca zawiózł nas na miejsce. Przewodniczący Falęcki z kierownikiem Gucałem poszli załatwiać, a ja siedziałem na zewnątrz wygrzewając się w letnim słońcu.

wagon Wars-u (fot. wegliniec.archiwa.org)

     Upłynęło ponad godzinę kiedy wreszcie ich zobaczyłem idących w moim kierunku. Po ich wesołych minach poznałem, że załatwili sprawę pozytywnie. Jeszcze na potwierdzenie zapytałem, czy załatwione, na co zgodnie odpowiedzieli: Tak załatwione. I już wtedy mogliśmy wracać do domu, ale dopiero wtedy zaczęliśmy zwiedzać stolicę.

     Wyczułem, że przewodniczący Falęcki chce się pochwalić swymi znajomościami Warszawy i pokazać nam jak najwięcej, bo w chodzie, a raczej półbiegu nie mogliśmy za nim nadążyć. Trochę chodziliśmy, a trochę jeździliśmy. Pojechaliśmy do Muzeum Wojska Polskiego, a że było tam co oglądać, spędziliśmy tam dość sporo czasu. Później pod Belweder. Pięknie utrzymane otoczenie, żołnierze stojący na warcie. Pojechaliśmy też na cytadelę, tam gdzie Stefan Falęcki służył w wojsku. Za bramę wejść nie mogliśmy, ale pomiędzy stalowymi prętami zawsze coś zobaczyliśmy. Pokazał nam nawet, którędy przechodziło się na zewnątrz z koszar, gdy brama była zamknięta. Trzeba się było przeczołgać pod bramą, która była zawieszona trochę wyżej, pozostawiając pod spodem spory luz.

     Odpoczywaliśmy trochę na ławeczkach nad Wisłą, bo nogi coraz bardziej nas bolały. Poszliśmy wreszcie do jakiegoś małego znanego Stefanowi baru, aby coś zjeść. Co było, to zjedliśmy w pośpiechu i ruszyliśmy dalej. Kiedy słońce chyliło się nad horyzontem, byliśmy wykończeni, a przecież byliśmy młodzi. Wreszcie trzeba było pomyśleć o powrocie do domu. Poszliśmy na dworzec kolejowy, kupiliśmy bilety i wracamy.

      Około godziny pierwszej w nocy byliśmy na dworcu w Kielcach i co dalej? Trzeba usiąść na ławce i czekać, aż pojedzie pierwszy autobus do Kazimierzy Wielkiej, który był o godzinie piątej. Ale kierownik Gucał wpadł na inny pomysł. Przypomniał sobie, że ma w Kielcach szwagra i tam moglibyśmy się przenocować. Jak tak, to niech będzie tak. Tyle, że szwagier mieszkał kawał drogi od dworca, gdzieś pod "Telegrafem". Na szczęście była jakaś taksówka przed dworcem, która nas tam zawiozła.

warszawska cytadela (fot. wegliniec.archiwa.org)

     Kiedy po dłuższym pukaniu do drzwi, ktoś z domowników wreszcie nam otworzył, zobaczył trzech chłopów stojących przed jego obliczem. W końcu poznał kuzyna Stefana Gucała i wpuścił nas do domu. A tam jak zwykle: gość w dom, Bóg w dom. Czym chata bogata, tym rada. Nie wiadomo kiedy butelka stanęła na stole, obok potrzebne naczynia i jakaś wędlina z ogórkami kiszonymi na spodeczku. No to na zdrowie, za miłe przybycie i nie wiadomo kiedy pokazało się w tej butelce dno. Do rana nie było już tak daleko, ale jednak chociaż trochę należało się przespać i tak też zrobiliśmy.

     Ułożyliśmy się gdzie kto mógł: na wersalce, jakiejś leżance, a mnie przypadł, a może sam sobie wybrałem, stary fotel i tak oczywiście w ubraniach kimaliśmy do rana. Rano poczęstowano nas herbatą i kanapkami, ale zbytnio nam się jeść nie chciało, więc napiliśmy się herbaty i wyruszyliśmy na dworzec autobusowy, aby wreszcie dojechać do domu, a raczej do pracy, bo przecież obowiązywał nas dzień pracy. Przed wyjazdem z Kielc przewodniczący Falęcki zadzwonił z jakiegoś telefonu na dworcu do sekretarza gminy, która była już czynna, bo było po godzinie ósmej, że jesteśmy cali i zdrowi, jesteśmy na dworcu autobusowym w Kielcach i za dwie i pół godziny będziemy na miejscu. Jeszcze poprosił sekretarza jakby mógł powiadomić nasze rodziny o miejscu naszego pobytu.

     Przyjechaliśmy do Kazimierzy przed południem. Pamiętam świeciło piękne słońce i było bardzo ciepło więc poszliśmy sobie spacerem do naszych Donos. I tak zakończyła się nasza przygoda z Warszawą, aczkolwiek dla mnie bardzo ważna, ponieważ był to mój pierwszy wyjazd do stolicy w wieku dwudziestu pięciu lat i pozostał w mojej pamięci do tej pory.

Rozdział V

     Czas mijał i lata mijały, wiszący w moim pokoju zegar regularnie wskazywał godziny, aż nadszedł rok 1968. Rok smutku i radości. W tymże roku miała być zakończona budowa naszego rodzinnego domu, która była rozpoczęta rok temu, jednakże materiał na jego budowę był gromadzony parę lat wcześniej. Miała być radosna przeprowadzka z podworskiej oficyny do nowego własnego domu. Nie mogliśmy się z żoną doczekać tej chwili, a najbardziej cieszyły się dzieci, że może i dla nich znajdzie się jakiś pokoik.

     Już w pierwszym kwartale krążyły pogłoski, że będzie redukcja Gromadzkich Rad, czyli likwidacja szczególnie tych najmniejszych, najsłabszych. Gromadzka Rada składająca się z pięciu wiosek nie ma racji bytu. A były też i mniejsze składające się z czterech i trzech wiosek. Chociaż byłem młody od razu zorientowałem się, że system "władza bliżej mas" nie wypalił i trzeba było coś z tym zrobić. Była to dla nas pracowników nie bardzo wesoła wiadomość, bo przed nami było nieznane. Ja na przykład trochę byłem markotny z tego powodu, bo nauczyłem się już urzędowania przez te siedem lat, lubiłem tę moją pracę, mieszkałem w pobliżu, a miejsce pracy było usytuowane w parku nad stawem, gdzie latem pachniało zielenią drzew. Ale mająca nastąpić likwidacja Gromadzkiej Rady to był mały pikuś w stosunku do tego co dopiero miało nastąpić.

Otóż 4 kwietnia 1968 roku zmarła nagle moja żona Janina. Miała 26 lat. Pozostawiła dwie córki: Jolantę w wieku osiem lat i Renatę cztery lata. Jak się później okazało powodem była wrodzona wada serca, a sekcja wykazała: udar mózgu, zawał mózgu, wylew krwi do mózgu w przebiegu zatoru tętnic pochodzenia sercowego. Świat się dla mnie zawalił. Czy sobie ktoś wyobraża taką tragedię, że w wieku 26 lat odchodzi piękna kobieta zostawiając dwoje dzieci? Ja to przeżyłem i nie życzyłbym czegoś podobnego nawet największemu wrogowi. Ale takie jest życie. Nikt nie ma drogi życiowej usłanej różami, są wzloty i upadki, albo inaczej, raz na wozie, raz pod wozem, ale rozłąka na zawsze z bliską osobą jest prawdziwą tragedią.

Oczekiwanie:

Czekam na Twój powrót dniem,
Czekam na twój powrót nocą.
I chociaż doskonale wiem,
Że te gwiazdy na niebie nie dla mnie migocą
Ja czekam.

Może przyjdziesz podczas letniej burzy,
Na ostrzach groźnych piorunów.
Może Cię przywieje wiatr duży
Na barkach tropikalnych monsunów.
Mam nadzieję.

W obłokach pierzastych chmur,
Na tle nieba błękitnego,
Pojawisz się nad szczytami gór
W otoczeniu orszaku cudownego.
Ja to wiem.

Jak płynące wody wodospadu drążą skałę,
Tak myśl o tobie drąży me serce.
I to już trwa lata całe,
A życie biegnie w ciągłej udręce.
Każdego dnia.

Chcę, abyś przyszła w promieniach słońca
Wschodzącego nad jeziorem.
I będę czekał do życia końca:
Rano, w południe i wieczorem.
Proszę.

Siłą wiosennego grzmotu, kochanie
Zapukasz, co serce me rozweseli.
Ja założę czarne ubranie,
Natomiast Ty przyjdziesz w bieli.
Zapewne przyjdziesz.

Wyjdę na spotkanie w promieniach radości
I w uścisku tęsknoty obejmę ramiona Twe.
Niech widok Ciebie na zawsze u mnie zagości,
Wtedy połączymy serca swe.
Na zawsze.

Zdzisław Kuliś; Donosy, czerwiec 2009 r.

cdn.

Zdzisław Kuliś   



idź do góry powrót


23  listopada  sobota
24  listopada  niedziela
25  listopada  poniedziałek
26  listopada  wtorek
DŁUGOTERMINOWE:


PRZYJACIELE  Internetowego Kuriera Proszowskiego
strona redakcyjna
regulamin serwisu
zespół IKP
dziennikarstwo obywatelskie
legitymacje prasowe
wiadomości redakcyjne
logotypy
patronat medialny
archiwum
reklama w IKP
szczegóły
ceny
przyjaciele
copyright © 2016-... Internetowy Kurier Proszowski; 2001-2016 Internetowy Kurier Proszowicki
Nr rejestru prasowego 47/01; Sąd Okręgowy w Krakowie 28 maja 2001
Nr rejestru prasowego 253/16; Sąd Okręgowy w Krakowie 22 listopada 2016

KONTAKT Z REDAKCJĄ
KONTAKT Z REDAKCJĄ         KONTAKT Z REDAKCJĄ         KONTAKT Z REDAKCJĄ         KONTAKT Z REDAKCJĄ         KONTAKT Z REDAKCJĄ