Historia pewnego zegara, odc. 42 - ostatnia przeprowadzka

tytułowy zegar (fot. zbiory autora)

Donosy, 8-02-2017

Rozdział XI, odcinek 42 - ostatnia przeprowadzka

     O zegarze też nie zapomniałem, podstawiłem sobie krzesło i bez trudu zdjąłem go i jak jaki skarb przeniosłem do nowego lokum uprzednio odkurzając. Prawie w każdym nowym pomieszczeniu był problem z zawieszeniem zegara w tym miejscu, gdzie by mu było najlepiej, bo nie było haka, na którym można by go powiesić. I znów trzeba było szukać gwoździa i umieścić go nad drzwiami w pokoju, w którym miałem urzędować i na nim powiesić ów zegar.

     Dlaczego przy każdej przeprowadzce i wieszaniu zegara piszę o gwoździu? Bo to był najprostszy sposób na wykonanie zawieszenia. Brało się odpowiedniego gwoździa w lewą rękę, a w prawą młotek (dziurkacz żeliwny, a nawet niewielką siekierkę), wychodziło się na krzesło, waliło gwoździa w łeb, lub delikatniej w głowę i po trzech, czterech uderzeniach zawieszenie gotowe i już z całą satysfakcją wieszało się zegar. Żeby zrobić to fachowo, to trzeba by poświęcić dużo więcej czasu. Najpierw trzeba by przygotować odpowiedniego haka z gwintem, potem postarać się o wiertarkę, aby wywiercić otwór na wbicie tzw. kołka i dopiero wkręcić hak.

     Ale jak sznur od wiertarki nie dostawał do gniazdka, trzeba było szukać przedłużacza. Jak miałbym za tym wszystkim chodzić, to lepiej zastosować zwyczajnie po chłopsku zwyczajny gwóźdź. Parę razy w głowę i hak gotowy. Była to już ósma moja przeprowadzka biurowa i zegara też. Okazało się, że po tym całym ciągłym zamieszaniu mój zegar stracił dalsze dwie cyferki i nawet nie wiem w jakich okolicznościach. Natomiast wiem, że obecnie jest ich sześć, a powinno być dwanaście. Brakuje jedynki, piątki, szóstki, ósemki, dziewiątki i dziesiątki. Ich brak nie przeszkadza jednak w prawidłowym odczytaniu godziny ponieważ są domalowane białą farbą.

następny, tym razem ostatni nowo wybudowany budynek Gminy (fot. zbiory autora)

     Była to już ostatnia moja przeprowadzka. W 1995 roku pani Hania odeszła na emeryturę, a do mnie dołączyła pani Zofia Curlej. Z panią Hanią przepracowaliśmy równe dwadzieścia lat w miłej i przyjaznej atmosferze. Nigdy przez te lata nie pokłóciliśmy się. Rozumieliśmy się nawzajem. Pracę mieliśmy tak podzieloną, że każdy wiedział co do niego należy, a jeśli trzeba było zrobić coś dodatkowo, rozumieliśmy się bez słów. Kiedy jedno z nas było nieobecne, to drugie z powodzeniem, go zastępowało. Nie był interesant odsyłany z kwitkiem, chyba, że już naprawdę załatwienie przez niego danej sprawy było niemożliwe.

     Pomyślnie radziliśmy sobie z wszystkimi kontrolami jakie bywały, a bywały dość często. Pewnego razu przyjechał pewien pan z Kielc na, jeśli dobrze pamiętam, dwutygodniową kontrolę. Przyjechał, najprzód zameldował się u naczelnika Migórskiego, bo to było za jego czasów. Naczelnik jak to zawsze w takich sytuacjach bywało, poprosił kierownika Wydziału Finansowego do siebie, a był nim w tym czasie Ryszard Wątek, któremu kontrolujący się przedstawił i przyszli obaj do naszego pokoju biurowego. Od razu od drzwi Wątek oznajmił, że ten pan przyjechał na kontrolę na okres około dwóch tygodni, udostępnijcie dokumenty o jakie będzie prosił, a będą niezbędne do prawidłowego przeprowadzenia kontroli. Potem przywitanie i machina ruszyła. A ja jak zwykle w takich przypadkach pomyślałem: masz babo placek, tyle roboty, wybierałem się na urlop, a tu takie zaskoczenie.

     W tym to czasie o mających się odbyć kontrolach nie powiadamiano, działano z zaskoczenia. Dopiero w późniejszym czasie, kiedy były już Regionalne Izby Obrachunkowe, przysyłane były pisma uprzedzające na jakiś czas wcześniej przed planowaną kontrolą. Pan, który przyjechał na kontrolę był w średnim wieku i jak na pierwszy rzut oka nam się wydawało, nie był zbyt miły. W takich sytuacjach ja zawsze prosiłem niebiosy, aby tyko nie zechciał rozgościć się w naszym pokoju. Pokoik malutki, dwuosobowy, a jeszcze on nieznajomy, a jeszcze inspektor. Bywało, że niektórzy kontrolerzy siedzieli razem z nami. Mieliśmy stolik pod maszynę do pisania, to siadali przy tym stoliku i spełniali swoją powinność, ale to były kontrole doraźne, jeden lub dwa dni, a nie dwa tygodnie lub więcej.

     Przecież przy takim człowieku, nie można było nic zrobić, bo cięgle patrzył człowiekowi na ręce i wypytywał, żeby się czegoś dowiedzieć co go interesuje, a nie bardzo powinien o tym wiedzieć. Co innego jak siedział w innym pomieszczeniu. Poprosił o odpowiednie akta, przyszło się do siebie, powoli wzięło odpowiednie dokumenty, jeszcze pobieżnie można było przejrzeć, żeby to nie tylko dobrze, ale i ładnie taki segregator wyglądał, zaniosło się panu inspektorowi i szukaj chłopie igły w stogu siana. Tak było i tym razem. Dostał oddzielny mały pokoik i tam się ulokował. Ale miałem pisać troszeczkę na inny temat, chociaż z panem inspektorem związany.

pani Hania i ja w imieninowej wymianie uścisku dłoni (fot. zbiory autora)

     Otóż ten pan przywiózł ze sobą wszystko, co było potrzebne jako pierwsza potrzeba: ręcznik, mydło, papier toaletowy, herbatę, cukier i kanapki do jedzenia. Kiedy przyszła pora śniadaniowa, a pani Hania zaniosła mu herbatę i cukier, to podziękował. Za jakiś czas przyszedł ze swoją szklanką i poprosił, żeby dać mu gorącej wody. Pani Hania, kobieta odważna nie krępująca się burknęła: Przecież panu zaniosłam herbatę. A on na to: Jakże tak mogę żądać od was herbaty, przecież ja przyjechałem na kontrolę. W tym pani Hania wypaliła: Tyle tu już kontroli było i nikt się nie otruł. - Dobra niech pani przyniesie mi jednak tej gotowanej wody - i wyszedł. Wtedy ja mówię: Pani Haniu, chce samej wody, niech mu pani da samej wody. Bez słowa zagotowała wodę i zaniosła, postawiła na biurku i przyszła. Kiedy później wchodziłem do jego pokoju, widziałem, że zajada jakąś kanapkę, a potem ktoś go widział jak szedł do łazienki z ręcznikiem na ramieniu i mydłem w ręce.

     Tak też było następnego dnia, ale w trzecim dniu po śniadaniu pani Hania kupiła jakieś ciastka, wyłożyła je na talerzyk, ale zanim to zrobiła, najpierw je policzyła i zaniosła, stawiając na jego biurku. Pan inspektor widząc to natychmiast zareagował. - Proszę pani, po co to, niech pani te ciastka zabierze, na co pani Hania nie zareagowała, a wychodząc powiedziała: Jak przyjdę następnym razem ma być to wszystko zjedzone. Dłuższy czas nikt z nas nie zaglądał do jego pokoju, ani on też do nas nie przychodził. Przynajmniej mieliśmy spokój. Ale po może trzech godzinach otwierają się drzwi do naszego pokoju i wchodzi pan inspektor. Pomyślicie, że może z talerzykiem w ręce wypełnionym ciastkami, ale nic takiego się nie zdarzyło, tylko grzecznie poprosił mnie do siebie i wyszedł. - Pewno mnie ochrzani za te ciastka - mówię do pani Hani i poszedłem.

     Najpierw spojrzałem na ciastka, wydawało mi się, że jest ich jakby mniej. Natomiast pan inspektor ochrzaniać mnie nie miał zamiaru, tylko poprosił, abym wyjaśnił jakąś tam sprawę. Wyjaśniłem, a potem parę minut luźnej rozmowy. Rozmawiając, oczami liczyłem na spodeczku ciastka i wydawało mi się, że dwóch nie było. Przyszedłem do naszego pokoju i mówię: - Pani Haniu sukces, bo mi się wydaje, że pan inspektor zjadł dwa ciastka, a jak nie dwa, to jedno na pewno. A pani Hania rzucając długopis na biurko powiedziała: - Panie Zdzisiu ja go tu wszystkiego nauczę, tylko stopniowo. Na drugi dzień udało się jej gdzieś kupić trochę szynki i dwie bułki i zrobiła z tych zakupów kanapki. Ja pomyślałem, że to dla siebie, ale prawie nigdy nie miała zwyczaju robić sobie coś do zjedzenia w biurze. Zawsze przynosiła gotowe, które przyrządziła w domu.

cdn.

Zdzisław Kuliś   

Wy, którzy Kazimierzą Wielką władacie
(Czyli czego sobie życzymy na 2012 rok)

Na czele gabinetu twardy szef.
Stanowczy, dokładny i przystojny.
Silny, może pracować za trzech,
Ale w dawaniu niezbyt hojny.

Obok jego zastępca
W gospodarce obeznany.
Musi trafić ludziom do serca
By był przez nich kochany.

Trzecia władza to Zyta,
Która całą kasę trzyma
I odpowiada, gdy ktoś pyta:
Jak nie było, tak nie ma.

Nie ma na kulturę, drogi i szkoły
Na środki do życia też nie ma.
Jak człowiek może być wesoły,
Kiedy nawet na to, że nie ma, też nie ma.

Nie ma zalewu, pomnika, pracy
I żadnego zakładu nie ma,
A, że bez pracy nie ma kołaczy,
To i do gara co włożyć nie ma.

Że prawie niczego nie ma,
To dalej tak być nie może.
Pozostała przecież gmina,
Która jak matka pomoże.

Potrzeba tylko cierpliwości
I władz działania dobrego,
Abyśmy nie tracąc godności
Wyszli z tego kryzysu przeklętego.

By słowo "nie ma" zginęło.
Było zastąpione słowem "jest".
By to co złe minęło.
Panowie zróbcie ten gest.

Zdzisław Kuliś; Donosy, grudzień 2011

Artykuł pochodzi ze strony: Internetowego Kuriera Proszowskiego
Zapraszamy: https://www.24ikp.pl/info/prossoviana/online/kulis_zegar/20170208zegar42kontrola/art.php