facebook
Historia pewnego zegara, odc. 47 - święte obrazy na asfalcie
    Dzisiaj jest sobota, 23 listopada 2024 r.   (328 dzień roku) ; imieniny: Adeli, Felicyty, Klemensa    
 |   serwis   |   wydarzenia   |   informacje   |   skarby Ziemi Proszowskiej   |   Redakcja   |   tv.24ikp.pl   |   działy autorskie   | 
 |   struktura powiatu   |   nasze parafie   |   konkursy, projekty   |   prossoviana   |   zaduszki ZP   |   poszukujemy   |   okaż serce INNYM   |   różne RAS   |   porady, inf.   |   RAS-2   |   RAS-3   | 
 |   zapraszamy   | 
 on-line 
 |   monografie...   |   biografie...   |   albumy...   |   okazjonalne...   |   beletrystyka...   |   nasi twórcy   |   inne...   |   filmoteka   | 

serwis IKP / informacje / prossoviana / on-line / Historia pewnego zegara / Historia pewnego zegara, odc. 47 - święte obrazy na asfalcie
O G Ł O S Z E N I A


Historia pewnego zegara, odc. 47 - święte obrazy na asfalcie

tytułowy zegar (fot. zbiory autora)

Donosy, 13-04-2017

Rozdział XII, odcinek 47 - święte obrazy na asfalcie

     Zebrał mnie strach, uszczypnąłem się, cóż to się dzieje pomyślałem i szybkim krokiem poszedłem naprzód, nie patrząc na asfalt. Przyszedłem szczęśliwie do domu, nie traciłem czasu, tylko szybko się rozebrałem i poszedłem spać. Leżę, przewracam się z boku na bok, pot wystąpił mi na czole, cały czas przed oczami mam te Święte obrazy, które widziałem i wcale nie mogę zasnąć. Zasnąłem dopiero wtedy kiedy już trzeba było wstawać.

     Po obudzeniu od razu staje mi przed oczami to co widziałem wieczorem, ubrałem się i poszedłem za budynek gospodarczy skąd wtedy jeszcze było widać ten odcinek drogi, którą wczoraj szedłem. Dzisiaj bym tego nie zobaczył, bo zasłaniają budynki i drzewa, których w tamtym czasie nie było. Patrzę w tamtym kierunku i co widzę? Rzeczywiście na asfalcie coś się bieli. Patrzę i patrzę bieli się i już. Pijany nie jestem, jak widzę, że się bieli to się bieli.

     Poprzedniego dnia też nie byłem pijany, wprawdzie wypiliśmy po zebraniu jednego jabola we trzech, aby przepłukać zaschnięte gardło i tyle. To nie powód abym miał jakieś zwidy przed oczami. Nie namyślając się wsiadłem na rower i pojechałem zobaczyć na miejsce, przecież było nie daleko. Zajechałem i co widzę? Zwykłe plamy z wapna. Widocznie samochód wywrotka wiózł lasowane wapno gdzieś na budowę i odchyliła się tylna klapa i kilka dużych plam spadło na asfalt tworząc niezwykłe malowidło.

na tej drodze (wtedy bez pasów) ukazały mi się święte obrazy (fot. zbiory autora)

     Wpatrywałem się długo w owe plamy, ale w jednej tylko w pierwszej, którą wymieniłem można się było dopatrzeć jakiegoś kształtu postaci, natomiast w innych nie. Plamy te już w tym czasie, kiedy tam byłem były rozjeżdżone przez samochody, bowiem upłynęło wiele godzin od wczorajszego wieczora i zapewne poprzedniego dnia miały inny kształt. Jaki? Taki jaki ja widziałem, bo może to spadające wapno ułożyło się tak, że tworzyły obrazy, a może, to tylko moja wyobraźnia? Trudno jednoznacznie odnieść się do tego wydarzenia.

     Podobna sytuacja zdarzyła mi się wiele, wiele lat wcześniej, mniej więcej w tym czasie jak zorza polarna, o której pisałem wyżej. Otóż wracając do domu od mojej dziewczyny wieczorem późnojesienną porą wąską polną dróżką, patrząc przed siebie zauważyłem w dali coś białego na tej drodze. Nigdy nie nosiłem ze sobą lampki kieszonkowej, którą przecież miałem, ale została w domu. Nie lubiłem i do dziś nie lubię nosić niekoniecznie zawsze potrzebnych przeróżnych rzeczy i chodzić z wypchanymi kieszeniami.

     Bez lampki chodziłem do domu w najciemniejszą noc często w deszczu i błocie i zawsze do niego trafiłem. Czułem się wolny i bezpieczny, natomiast teraz, chociaż niektórzy mówią, że nasz kraj jest wolny i bezpieczny, boję się wieczorem iść przez własną wieś oświetlonym chodnikiem. Oto jak czasy się zmieniają. Nie wiem czy nie zboczyłem w stronę polityki, więc wracam pośpiesznie na drogę, którą szedłem. Idąc dalej tą drogą widzę jak na jej środku siedzi wielki biały pies. A niech cię... pomyślałem, przecież ten psiur może mnie pogryźć, ba nawet rozerwać na kawałki. Ale co mam robić?

     Błysnęło mi w głowie, że pies sam czyli jeden poza domem nie jest bardzo groźny, to może nie będzie tak źle, ale znów błysnęło mi w głowie: a jak jest wściekły? Wracać do tyłu i iść inną okrężną drogą nie uśmiechało mi się, więc idę pomału naprzód. Pies siedzi na środku drogi i ani nie myśli się usunąć, a ponadto ani drgnie. Siedzi nieruchomo i już. Więc idę powoli coraz bliżej i bliżej, a pies siedzi nadal nieruchomo. Idę jeszcze dalej, on się nie rusza, więc myślę zdechły jaki czy co, ale nieżywy na siedząco? Coś niesamowitego. Doszedłem do samego psiora, a on znikł. Pozostał na drodze tylko biały lód na kałuży, która nie wyschła jeszcze po deszczu.

     Była późna jesień, więc nocą woda zaczęła zamarzać, a że w tym przypadku nie było jej dużo, mróz ściął wodę na jej powierzchni, a pod lodem wysuszył przy czym lód stał się cieniutki i biały. To ten biały lód okazał się wielkim psem, ale jak tak przyjrzałem się temu lodowi ze wszystkich stron, to rzeczywiście swoim kształtem przypominał psa. Nie namyślając się zdeptałem ten lód do zera na drobne kawałeczki i poszedłem dalej.

     Natomiast ta historia, którą opiszę w tym miejscu jest zadziwiająca, wymagająca szerszego naukowego zbadania. Otóż mając około siedemnaście lat mieszkałem w domu rodzinnym w Chruszczynie Wielkiej z rodzicami. Pewnego ranka, kiedy już wstaliśmy, gdyż nastał nowy jesienny dzień, słyszałem jak mama opowiadała swój sen jaki miała minionej nocy. Mówiła, że śnił się jej Józek, który między innymi mówił: mamo tylko ostrożnie z tą suszarnią.

     Józek to mój starszy brat, który zmarł parę lat wcześniej w młodym wieku na nieuleczalną chorobę. Natomiast suszarnia, to był taki niewielki budynek trzy metry długości i trzy szerokości w którym suszyło się tytoń. W tym czasie bardzo wielu rolników posiadających duże, małe, a nawet takie malutkie półtora hektarowe jak u nas gospodarstwa, uprawiało tytoń.

tak wyglądała murowana suszarnia tytoniu (fot. zbiory autora)

     Tytoń, to roślina o dużych liściach wyrastająca na około półtora metra w górę, którą uprawiano do pozyskania tych właśnie liści, których na jednej takiej roślinie było około piętnaście. Te właśnie liścia, kiedy dojrzały, a poznać można było po tym, że lekko pożółkły i robiły się grubsze, a zatem i treściwsze, zrywało się i nabijało na cienkie druty długości średnio sto pięćdziesiąt centymetrów. Na ten nabity na druty tytoń mówiono sznury, które następnie były wieszane w tak zwanych przewiewnych więdniarkach, gdzie się suszyły nabierając brązowy kolor. Po takim połowicznym podsuszeniu przenosiło się je do suszarek opalanych drzewem w których były dosuszane.

     Na dole suszarni pod zawieszonymi cienkimi drutami z tytoniem, było specjalnie zbudowane palenisko, a nad nim blacha długości około dwa i pół metra, szerokości półtora metra. To pod tą blachą palił się ogień, nagrzewał blachę, która emitowała ciepło, które dosuszało tytoń. Suszarnie były murowane, ale i drewniane też. W takiej suszarni palenisko musiało być murowane z materiałów ogniotrwałych, przeważnie z cegły, aby ściany suszarni nie miały bezpośredniego styku z ogniem. Musiało odpowiadać wszelkim wymogom, bo w razie pożaru nie było żadnego odszkodowania, a jeszcze karę można było zapłacić. U nas więc była suszarnia drewniana z ogniotrwałym paleniskiem. Te wysuszone liścia odpowiednio powiązane odstawiało się do skupu i z tego zakłady tytoniowe produkowały papierosy. Sam nie wiem po co.

     W tym dniu od samego rana paliło się w suszarni małym ogniem, gdyż tytoń był już na dosuszeniu. Mnie natomiast cały dzień chodził po głowie ten sen, który mama opowiadała: tylko ostrożnie z tą suszarką. Wieczorem przywieźliśmy z pola wynajętą furmanką zerwane podczas dnia liście tytoniowe i zdejmowaliśmy je na niewielkiej łączce obok suszarni. Te liścia były luzem więc brało się je na rękę tyle, ile można było wziąć i odnosiło się na pewną odległość bacząc przy tym, aby ich nie zniszczyć.

cdn.

Zdzisław Kuliś   

Moja wioska i dom rodzinny

W Niecce Nidziańskiej, w dorzeczu rzeki Małoszówki,
Pośród zielonych łąk stał mój dom rodzinny.
Otoczony niewielkimi wzgórzami, z dachem z czerwonej dachówki,
Którego nigdy nie zamieniłbym na inny.

Dom miał ściany bielone wewnątrz i po wierzchu.
Zbudowany w otwartym terenie, frontem do drogi,
Co sprawiało, że był widoczny w dzień oraz po zmierzchu,
Latem i zimą, kiedy panował mróz srogi.

Miał dwie izby: kuchnię oraz pokój nieduży,
Obok była komora z oknem niewielkim.
Pokój latem i zimą do nauki nam służył,
W komorze mieściła się żywność oraz sprzęt wszelki.

Prądu elektrycznego w tym czasie nie było,
Lampa naftowa służyła do oświetlenia.
O radiu czy telewizorze nikomu się nawet nie śniło,
Natomiast były żarna, które służyły do zboża mielenia.

Żarna to takie urządzenie niezbyt wielkie,
Składające się z dwóch okrągłych i ciężkich kamieni,
Pomiędzy które sypało się zboże wszelkie
I kręcąc dokoła na mąkę je przemieni.

W pokoju, zamiast pieca, stał piecyk "kozą" zwany.
Na lato był wynoszony, ponieważ w domu ciepło było,
Natomiast zimą cały dom był nim ogrzewany,
Stwarzał tak wspaniały nastrój, że aż wspomnieć miło.

Obok drogi przepływał strumyk nazwy nieznanej,
W którym latem brodziliśmy czasem na bosaka.
To są uroki Chruszczyny Wielkiej, mojej wioski ukochanej,
Która w latach czterdziestych była właśnie taka.

I te wierzby przydrożne, które się przejezdnym kłaniały,
Były częścią krajobrazu, rosnąc przy drogi brzegu.
Latem od deszczu rozmokniętą drogę osłaniały,
Zimą służyły jako zasłona od dużego śniegu.

Wokoło zielony dywan łąk ukwieconych,
Przyozdobiony kępkami kaczeńców.
Pełno tu kwiatów białych i czerwonych,
To ulubione miejsce spacerów młodzieńców.

Kiedy nadejdzie czerwiec i słowik śpiewać przestanie
I piękne słońce będzie w zenicie,
Nastąpi wtedy wielkie sianobranie,
A brzęk ostrzonych kos będzie nas budzić o świcie.

Dzieciństwo moje przypadło tuż po wojnie, jak innych tysiące,
Dlatego zabawek kupionych nie miałem wcale.
Moją i rówieśników zabawką były kwiaty kwitnące na łące,
Którymi bawiliśmy się wspaniale.

Później łąka służyła jako boisko sportowe,
Na niej rozgrywaliśmy przeróżne mecze.
Często zdarliśmy buty całkiem nowe,
Graliśmy w deszczu, a nawet na wietrze.

Zimą też łąki służyły do naszej zabawy.
Jesienią na nich zbierała się woda,
Tworząc jakby małe stawy,
Które zamarzały, gdy nadeszła mroźna pogoda.

Wtedy mocowało się do butów jakieś łyżwy stare,
Co nie stawało wcale na przeszkodzie.
I chociaż były nie na mego buta miarę,
Jeździło się na nich po lodzie.

Takież było to moje dzieciństwo
I na inne bym się nie zamienił.
Rodzice, jak mogli, dawali z siebie wszystko
I za to do końca życia będę ich cenił.

Zdzisław Kuliś; Donosy, czerwiec 2008



idź do góry powrót


23  listopada  sobota
24  listopada  niedziela
25  listopada  poniedziałek
26  listopada  wtorek
DŁUGOTERMINOWE:


PRZYJACIELE  Internetowego Kuriera Proszowskiego
strona redakcyjna
regulamin serwisu
zespół IKP
dziennikarstwo obywatelskie
legitymacje prasowe
wiadomości redakcyjne
logotypy
patronat medialny
archiwum
reklama w IKP
szczegóły
ceny
przyjaciele
copyright © 2016-... Internetowy Kurier Proszowski; 2001-2016 Internetowy Kurier Proszowicki
Nr rejestru prasowego 47/01; Sąd Okręgowy w Krakowie 28 maja 2001
Nr rejestru prasowego 253/16; Sąd Okręgowy w Krakowie 22 listopada 2016

KONTAKT Z REDAKCJĄ
KONTAKT Z REDAKCJĄ         KONTAKT Z REDAKCJĄ         KONTAKT Z REDAKCJĄ         KONTAKT Z REDAKCJĄ         KONTAKT Z REDAKCJĄ