Pewnego dnia dzieci znikły z ulicy, nie było ich też na placu. Mamy patrzące na swoje podwórko były pewne, że bawią się na podwórku sąsiednim. To samo myślały i inne mamy. Nie było krzyków, nie było kłótni, nie było psot. Była błoga cisza. Mamy były zadowolone, bo nie musiały interweniować i rozstrzygać sporów lub karać. Ale dzieci nie było, ani tu, ani tam. Gdzie te dzieci są? Te dwie dziewczynki to Danka i Ewa. Pewnego dnia, kiedy wszystkie zabawy znudziły się, Danka wpadła na pomysł, aby zabawić się w szkołę. Ale gdzie miała być ta szkoła? Trzeba było wymyślić takie miejsce, aby rodzicom zniknąć z oczu, ale na każde zawołanie odpowiedzieć. Ustaliły, że najlepszym miejscem będzie wozówka ojca Danki. Tam jej ojciec przechowywał konne wozy.
Ojciec Danki był gospodarzem na paru hektarach ziemi, a do obsługi koni, które spełniały funkcje siły pociągowej do wozów i wykorzystywane były do pracy na ziemi, zatrudniał parobka i najemników do pracy w polu. Zwykle wcześnie rano ojciec z parobkiem wyjeżdżali w pole, a wozówka stała pusta. Jedna z dziewczyn zajęła się jedną grupą, a druga pozostałą. Kłopotu z tym nie było. Wystarczało, że jedna z nich pojawiła się gdzieś, a już wokół niej stała cała gromada. Poszeptały w tajemnicy ze wszystkimi i sprawa była załatwiona. Co zarządziły obie przywódczynie, musiało być wykonane, pod karą największych mąk piekielnych i w tajemnicy. Tajemnica musiała być poczarowana, bo nie byłaby ważna. Za chwilę cała grupa składała przysięgę chórem; nie powiem nic, nikomu, bo mi język utną, bo mi rogi wyrosną, bo mi ogon wyrośnie. Danka i Ewa były wielkimi autorytetami dla tych głupiutkich małych dzieci, bo niektóre z nich nawet jeszcze do szkoły nie chodziły, a inne chodziły w kratkę. Rozkaz to był rozkaz, trzeba było go wykonać. Mama Baśki chciała obrać ziemniaki do obiadu. Szuka stołeczka. Stołeczek się zapadł. Odwróciła wiadro, siadła na nim i obrała ziemniaki. Mama Kaśki miała zrobić kopytka do obiadu. Poszła po stolnicę do sieni, bo tam wieszała ja na haku. Stolnicy nie ma. Poszła do sąsiadki i pyta; Zosiu, nie brałaś stolnicy, bo nie ma jej, a czasem pożyczałaś? Przecież dzisiaj na ostatki nie potrzebne mi dwie stolnice. No to gdzież ona się podziała? Pod domem u Miśkowej stała od dawna długa ława, na której wieczorami siadywali sąsiedzi i rozmawiając odpoczywali po ciężkim nie raz dniu. Ława znikła. Sąsiadko schowaliście ławę, zapytał Franciszek. A gdzieżbym ją uniosła i gdzie miałam chować i po co? To co mamy siedzieć na chodniku - nikt nie wiedział, co się z nią stało. U Balbiny z komory znikła stara ławka. I tak dzień po dniu coś ginęło. Tego było już za dużo. Sąsiadki nie wytrzymały. Każda z nich chciała się wyżalić i co jakiś czas z któregoś domu wybiegały na wspólne, wielkie podwórko, krzyczały, wymachiwały rękami, jedna przez drugą, żaliły się o swoich stratach. Nie wiedziały, że za rogiem oficyny, za chlewikiem, za krzaczkami miały ciekawych, chętnych słuchaczy. W każdym tym miejscu czaiła się grupka spiskowców i dokładnie słyszała każde słowo. Matka Baśki mówiła, mamy spokój z dziećmi, nie krzyczą, nie kłócą się, jakby ich nie było. Za to dzieje się coś dziwnego, ktoś nas okrada albo robi na złość, bo co komu po tych starych rupieciach. A ja wam mówię odezwała się matka Baśki, to ten Icek, co skupuje stare szmaty, kręci się wszędzie, wejdzie wszędzie. Jego trzeba przypilnować. E, Icek, odezwała się Miśkowa. Kto by ciągnął moją ławę, przecież by ktoś widział. Nic nie uradziły i tak dyskusja się skończyła. Od jakiegoś czasu dzieci wracały wcześniej z zabawy. Te starsze uczyły się pilniej, przeglądały, szukały starych książek. Na dzieci przyszła wielka odmiana, no i dobrze, bo koniec roku blisko. Tymczasem na wtajemniczone dzieci czekały wielkie, odpowiedzialne zadania. Wszystkie zaginione przedmioty nie zginęły, tylko zmieniły miejsce. Jako rekwizyty, potrzebne do otwierającej się wielkiej szkoły, były skrzętnie ukryte w krzakach za wozówką. Kiedy nadszedł czas, szkoła została otwarta. Po przyjściu ze szkoły i szybkim obiedzie cała grupa zebrała się pod wozówką. Wozówka była otwarta, pusta, do wieczora daleko. Na dany znak, każdy chwytał swój przedmiot i wnosił do wozówki. W krótkim czasie klasa była umeblowana. Uczniowie siadali na swoich miejscach. Dostawali kartki, ołówki. Na nic innego tych młodych nauczycieli nie było stać w ówczesnej sytuacji. Uczniami oczywiście miały być dzieci, które jeszcze nie chodziły do szkoły, lub chodziły w kratkę, bo ich rodzice niezbyt dbali o naukę swych dzieci. Na pierwszej lekcji jako nauczycielka wystąpiła Ewa., była lekcja języka polskiego. Na tablicy - stolnicy wypisała wielkie "a" kredą. Tablica była szara ze starości, więc literę było dobrze widać. Dzieci chórem odczytały "a", i starały się mozolnie przenieść ten znak na papier. Jednym się to udawało, innym nie, ale cierpliwie starali się, aby wyszło coś podobnego do litery. Sapały, stękały, pociły się, ale zadanie musiało być wykonane. W takiej szkole, z takimi nauczycielami można się było uczyć. To nie była straszna, zimna, wielka sala. To nie byli nauczyciele, którzy krzykiem, biciem, targaniem za uszy, wyzywaniem, robili mętlik w mózgach dzieci. To była szkoła z bajki. Klasa zbudowana z desek, przez które szparami prześwitywały promienie słońca. Zamiast groźnej tablicy, wisiała dobrze znana stolnica. Zamiast ławek, były znajome ławy, stołeczki, stołki o trzech nogach podparte grubymi kijami, deski poustawiane na cegłach. Na ścianach zamiast obrazów wisiały ciekawe przedmioty. Była to uprząż końska. Na lekcjach matematyki wystąpiła Danka. Matematyka była łatwiejsza. Była prowadzona na konkretach. Jak łatwo było pojąć, że jedno koło i jedno koło, to razem dwa koła. I to trzeba było zapisać na kartce. Pierwsza lekcja nie potrwała długo. Przed przyjazdem Ojca musiało się zdążyć uprzątnąć wszystko i ulotnić się. Kiedy nabiorą wprawy we wnoszeniu i wynoszeniu, lekcje będą dłuższe. Po kilku dniach nauczycielki dodały jeszcze lekcje śpiewu i rysunku. Śpiew był obowiązkowy, zbliżał się maj. A w maju najważniejsze były śpiewy przy kapliczce obok kościółka Świętej Trójcy. Był to mały, biały, stary zabytkowy kościółek. W kościółku znajdował się cudowny obraz Matki Boskiej Łaskawej. Brama kościółka była żelazna, ciężka i ze starości wypaczona. Przez szparę w drzwiach można było zobaczyć całe wnętrze i obraz.
Wokół kościółka był spory cmentarz, obecnie zamieniony na łąkę, na której bawiły się dzieci. Kościółek otaczały bardzo stare, wysokie drzewa, które dawały miły cień w upalny dzień letni. Miejsce to przyciągało starszych i dzieci. Po przybyciu, każdy spieszył do kościółka pomodlić się, a potem zaczynały się zabawy lub wypoczynek starszych osób, które wracały z pola do domu. Kiedy zbliżał się pierwszy maja, kościółek otwierano i codziennie odbywały się nabożeństwa, cały miesiąc. Przy otwarciu asystowały dzieci i pomagały w sprzątaniu. Zamiatały, czyściły świeczniki, myły wazony.
Przy bramie znajdowała się mała kapliczka z figurką Matki Boskiej. I tam trzeba było sprzątnąć, ubrać kwiatami i świecami. Przez cały maj wieczorami mieszkańcy naszej ulicy, duzi i mali spieszyli pod kapliczkę śpiewać pieśni do Matki Boskiej. Ciemności rozjaśniały tylko migocące świece. Jasności te wyłaniały białą figurę Matki Boskiej. Wokół kapliczki bzy schylały ciężkie kiście kwiatów pełnych zapachu i piękna. Pod bzami na ławeczkach siedzieli ludzie i śpiewali, śpiewali, ile Pieśni wystarczało, ile głosu wystarczało. A głos niósł się na miasteczko i na łąki je otulające - skąd wtórowały chóry żab i kaczeńce kwitnące na łące.
Niemniej zdziwiony był ojciec Danki. Zdziwienie przerodziło się w złość. Krzyczał, co wy tu robicie, kto was tu wpuścił? Danka z płaczem tłumaczyła co tu robiły. Nie pomogły jednak żadne tłumaczenia. Ojciec był bezwzględny. Słysząc te krzyki z domu wyszła starsza siostra Danki i przemówiła za dziećmi, mówiąc, tato, oni przecież nic złego nie robią. Oni się uczą. Nie lepiej, że tu siedzą cicho, niż miałyby gdzieś psocić? Ale tu jest sprzęt, niech coś wyniosą, a to wszystko jest drogie i kto mi to zwróci. Ale my nic nie wynosimy. A wóz? - gdzie będzie stał. Ale my wychodzimy wcześniej i nie będziemy przeszkadzać. Wreszcie ojciec dał się przekonać. Dzięki interwencji siostry Danki - Reni, szkoła istniała dalej. Zaczęło jednak brakować zeszytów, ołówków i innych przyborów. Zwołano naradę starszych. Co robić, skąd brać pieniądze na przybory? Myślały, myślały i wymyśliły. Ewa krzyknęła; zróbmy przedstawienie za biletami. Na pewno przyjdą wszyscy, bo przecież w mieście nie ma żadnej rozrywki, jedynie w niedzielę są mecze piłki nożnej za parkiem. Wszyscy krzyknęli, Hurra! Dobrze, zgadzamy się. Ewa i Danka miały czasopisma, jak, "Płomyczek", "Iskierki", - tam można było znaleźć jakieś inscenizacje, krótkie utwory sceniczne, bajki. Znoszono także inne czasopisma i szukano odpowiednich bajek, przydzielano role.
cdn. Wanda Łukomska | ||||||||||||||||||
Artykuł pochodzi ze strony: Internetowego Kuriera Proszowskiego Zapraszamy: https://www.24ikp.pl/info/prossoviana/online/lukomska_wspomnienia01/20191209odc02/art.php | ||||||||||||||||||