Dawniej tym węglem ogrzewano żelazka do prasowania. Węgiel wypalony nadawał się świetnie do rysowania. Ogłosiły konkurs rysunku na ścianie. Musiały jednak wybrać taką porę, kiedy babka będzie w polu, aby nie widziała, bowiem nie pozwoliłaby na taką zabawę. Po konkursie zetrą ścierkami i nie będzie śladu. Ewa wzięła węgiel i pokazała, jak trzeba rysować. Będziecie rysować, co kto chce - nie wolno jednak podpatrywać nikogo. Każdy rysuje swój temat. Ogłosiły, że kto najładniej narysuje coś ciekawego, dostanie nagrodę, ale jaką? To tajemnica. Na znak Ewy zaczęło się artystyczne działanie. W ciszy i skupieniu artyści tworzyli najpiękniejsze dzieło, na jakie ich było stać. Ściany były duże, białe, gładkie. Przyjemnie się rysowało. Żaden odgłos nie mącił ciszy, w jakiej pracowali nad swoimi dziełami. Dorośli zmyleni pozornym spokojem nie wyglądali z okien, aby zerknąć, co porabiają dzieci. Większość była zajęta pracą w domu, w polu lub była na zakupach. Po skończonej pracy każdy odstępował parę kroków do tyłu, aby z pewnej odległości lepiej ocenić swoje dzieło. Po krótkiej obserwacji własnych dzieł, zrobiło się zamieszanie i bieganie, porównywanie i ocenianie. Gromadnym wykrzykom nie było końca.
Wszystkie prace były ciekawe, piękne. Białe ściany były pokryte dokładnie różnymi stworami, potworkami, kwiatami, ptakami. Całość tworzyła wspaniałe pikassowskie arcydzieło. Wrzawa, jaka wybuchła przy podziwianiu arcydzieła poderwała na nogi wszystkich mieszkańców sąsiednich domów. Nie wiedząc co się dzieje, chwytali co mieli pod ręką, to kij, to szczotkę, to tłuczek do ziemniaków i tłumnie wybiegali na ratunek nie wiadomo kogo? Na widok dzieła zniszczenia pięknie utrzymanego domu babci Jadwisi głośne westchnienie wydarło się z ust kobiet. Przez ogólną wrzawę przedarł się potężny krzyk babki Ewy. Zdążyła już wrócić z pola i widząc co się stało, porwała miotłę brzozową do zamiatania podwórka, która stała w kącie sieni, i tak uzbrojona ruszyła do ataku z okrzykiem, - Wy morawce, Wy łobuzy, niszczyciele, wymachując miotłą próbowała biec za nimi. Zanim zdążyła zrobić jeden krok mogła zobaczyć już tylko migające nogi z zaułka domów. Ze złością rzuciła za nimi miotłę, która jednak doleciała niezbyt daleko nie wyrządzając nikomu szkody. Na placu boju pozostała tylko Baśka. Ojciec Baśki wybiegając z domu nie miał nic pod ręką. Wtedy jego oko jego padło na ceber z deszczówką, a był potężnym chłopem. Chwycił ceber jedną ręką i rzucił go przed siebie. Ceber leciał jakiś czas w powietrzu i resztki wody strugami wypryskiwały na wszystkie strony. Baśka uciekając poślizgnęła się na małym zagłębieniu w środku podwórka napełnionym wodą po niedawnym deszczu. Nie zdążyła się podnieść, bo ceber wcześniej zdążył poturlać się do niej, odbił się i potoczył dalej. Tak więc, Baśka została za wszystkich najbardziej poszkodowana. Leżała i płakała. Była tym, co się zdarzyło na tyle wystraszona, że widząc to jej ojciec darował Jej burę. Ale co będzie z resztą, kiedy wrócą do domu i jak to będzie wyglądało? Blady strach ogarnął wszystkich. Jednak wieczorem powoli wracali do domów. Po takiej burze, jaką otrzymali i uświadomieniu, jaką stratę zrobili babce Ewy postanowili, że muszą to odrobić.
W następnym dniu zebrali się wszyscy w celu obmyślenia, jak naprawić szkodę. Uradzili, na razie w tajemnicy. Gdyby ktoś chciał obserwować dzieci, to co jakiś czas zauważyłby postać biegnącą chyłkiem z jakimś zawiniątkiem i chowającą się za oficynami. Po pewnym czasie zebrała się cala grupa. Najważniejsze przedmioty do pracy już mieli, to znaczy pędzle, a reszta? Znów muszą prosić chłopców o pomoc. Postanowili bowiem w tajemnicy odmalować to, co zniszczyli. Te tajemnicze przedmioty to pędzle do bielenia. Ale był poważniejszy problem, skąd wziąć wapno. Do tego potrzebni byli sprytni chłopcy, aby spenetrowali całą okolicę. Gdzie może być wapno gaszone? Na pewno tam gdzie jest budowa, lub planuje się jej rozpoczęcie. Znaleziono takie miejsce, ale dół w którym gaszono wapno był głęboki. Trzeba było pomyśleć, jak wydostać z niego wapno. Podczas dnia zbadali głębokość dołu, twardość wapna, przygotowali drabinę. Po zmroku zaciągnęli drabinę i spuścili ją do dołu. Na sznurach podawano wiadra i wyciągano wapno, dostarczając je w umówione miejsce. Wreszcie wszystko było gotowe. Następnego dnia, kiedy dorośli zajęli się swoją pracą, cała gromada zabrała się również do swojej pracy. Wymieszano wapno z wodą w wiadrach. Razem z pędzlami przemycono i odpowiednie stroje do bielenia. Wyciągano z zawiniątek stare koszule ojców, stare bluzki mam. Z wysokością nie było problemów, bo domki były niskie tak, że dorosły mógł dostać ręką do dachu. Wystarczył stołeczek i sięgnęło się do najwyższej części domu. Zaczęło się bielenie. Teraz dopiero była prawdziwa zabawa. Z zamoczonych w wapnie pędzli zlewały się białe strugi. Wymachiwano ochoczo z radością pędzlami na wszystkie strony. W ciszy słychać było jedynie posapywanie. Praca była przyjemna. Po jakimś czasie machanie pędzlem dawało się we znaki. Ręce opadały ze zmęczenia. Toteż dzieci rękoma zalanymi wapnem odgarniały włosy opadające na oczy. Nie zważały jednak na to, nie żałowały wapna. Ściany musiały być piękne, białe, jak były poprzednio. Po zakończeniu pracy z wielkim mozołem, padając z nóg znów stanęły przed ścianami, aby podziwiać swoje dzieło. Szybko usunęły narzędzia pracy, aby nie było żadnych śladów. Lecz niestety z ubrań i włosów nie można ich było tak łatwo usunąć, toteż były dobrze widoczne. Wkrótce z domów zaczęli wyłaniać się egzekutorzy, zbliżali się trwożnie, powoli i w ciszy. Jedni załamywali ręce, inni chwytali się za głowy, następnie zasłaniali twarz i wszyscy wydawali jakieś jęki. Jedna osoba bardziej opanowana, przemyśliwszy szybko znalezioną sytuację, odzyskała głos i usłyszały. No, ładnie pobielone, Ale co zrobiłyście ze sobą, przecież was nie można poznać. Popatrzyły na siebie, rzeczywiście, każda z nich na bluzce czy koszuli miała białe plamy różnego kształtu. Ręce białe, aż do łokci, a włosy im nagle posiwiały. Widocznie ten wysiłek był ponad ich siły, możliwości i wiek. Wiadomo, że ludzie starsi pracują ciężko i od wysiłku siwieją im włosy. Trudno, niech starsi się przekonają, że i one małe dzieci pracowały tak ciężko, z takim poświeceniem, że zasłużyły całkowicie i bezsprzecznie na ten zaszczyt siwych włosów, przynależny tylko ludziom starszym.
Stały z dumnie podniesionymi głowami i czekały na wyrok, lub pochwałę. Nagle nasi oprawcy, którzy mieli na nas wykonać egzekucję, zaczęli się nagle chwytać za boki, przechylać się do tyłu ze śmiechem. Inni przysiadali w dziwnych drgawkach, młodsi podskakiwali i nie mogąc utrzymać się na nogach zataczali ze śmiechu. Było tylko słychać chóralne; ha,ha,ha! Stały przerażone obserwując grupę starszych w dzikim szale radości. Były pewne, że rodzice widząc nowy ich wyczyn, nie wytrzymali nerwowo i dostali zbiorowego pomieszania zmysłów. Przerażone do ostatnich granic wytrzymałości ryknęły głośnym płaczem. Było to zjawisko niesamowite. Z jednej strony szał śmiechu, a z drugiej rozpaczliwy płacz. Na nasz płacz rodzice zataczając się jeszcze ze śmiechu podbiegali do nich, biorąc je w ramiona, ściskając, pocieszali i chwalili za dobrą robotę. Powoli, powoli wszystko się uciszało. Na koniec babka Ewy krzyknęła, teraz marsz do domów i myć się. Rozdział V. Podchody i biwakWreszcie zaczęły się wakacje. Nauczycielki doszły do wniosku, że trzeba dać swoim uczniom więcej swobody, bo jak dotąd, to nie była zabawa, tylko ciężka praca. Pomysły były tak piękne, ale wykonanie nie było łatwe. Potrzebny był teraz większy ruch i wyprowadzenie dzieci z miasta.
Wokół miasteczka rozciągały się pola obsadzone różnymi roślinami, w większości zbożami. Prawie już złote o tej porze, kolorowe od bławatków, maków, kąkoli, czerwonej wyczki. Wśród dwu łanów zbóż było pole dziadka Ewy. A na tym polu coś wspaniałego. Duża część pola obsadzona truskawkami, o tej porze już dojrzałymi. Nie zaszkodzi, jak raz poprowadzę tam dzieci, niech sobie biedactwa podjedzą tych wspaniałości. Niektóre z nich były biedne i nigdy tego nie widziały. Musiały to jednak mądrze przemyśleć i dobrze zorganizować, bo dziadek miał budę z plandeki w polu, siedział w niej i pilnował truskawek. Wypatrywały, kiedy dziadek pójdzie na obiad do domu, bo tylu dzieci dziadek nie pozwoliłby wprowadzać w truskawki. Ustaliły tak; jedna część dzieci miała się przedzierać jednym łanem pszenicy, a druga grupa drugim i obserwować, czy dziadek jest. Takie podchody były tajemnicze i wspaniale. Nie pomyślały jednak, jaką szkodę zrobią depcząc pszenicę. Jak przyjemnie jednak zanurzyć się w złote kłosy i kolorowe kwiaty. Schowane w zbożu wyczekiwały na sygnał. Na dany znak z obu stron wypadła gromada i jak szarańcza rzuciła się na truskawki. Musiały krzykiem upominać je, aby nie deptały roślin i zbierały tylko czerwone owoce truskawek.
Gdyby nie upomnienie pewnie by rwały co popadnie, razem z krzakami. Kiedy dojadły do syta pysznych truskawek, zarządziły odpoczynek. Same odeszły od nich kawałek, aby uradzić co mają dalej robić. Za truskawkami była przerwa, między następnym pasem truskawek. Tu był duży dół wykopany w piasku, skąd wywożono go na budowy, bo tu zamiast ziemi w podłożu znajdował się piasek. Często tu przychodziły same. Budowały domki z mokrego piasku. Marzyły o tym co będą robić po skończeniu szkoły i omawiały różne swoje problemy. Doszły w końcu do wniosku, że dzieci nie zrobiły wielkiej szkody, a chociaż raz w życiu dojadły do syta tych pyszności. Dały sobie same rozgrzeszenie, były zadowolone. Myślały dalej nad tym, jakby wykorzystać ten piaszczysty obszar.
Ja mam pomysł powiedziała Danka, zróbmy tu biwak, są wakacje, zabawmy się w harcerzy. Podchody już były, teraz będzie biwak. Musimy znów wypatrzeć, aby nie było nikogo w polu. Wróciły do całej gromady i oznajmiły, jaki mają plan. Dzieci jak zwykle przyjęły plan z wielkim entuzjazmem, wyrażonym radosnym krzykiem. Wracały do domu już jako harcerze. Maszerowały dwójkami i śpiewały piosenki, jakich nauczyły się w szkole -wozówce. Po powrocie zbierały potrzebny materiał na biwak. Na śmietniku znalazły wypalony piekarnik, który miał z tyłu wypaloną dziurę. W sam raz, kiedy zapalą w szabaśniku dym będzie wylatywał tą dziurą. Potrzebny był prowiant do gotowania. Wyznaczyły, co, kto ma przynieść, po jednej sztuce, z żywności i garnki do gotowania. Ze słomą do palenia nie było kłopotu. Za wielkim, wspólnym podwórkiem wszystkich posesji była ulica, nazywana Za Stodołami. Wzdłuż całej tej ulicy, po obu stronach stały tylko same stodoły. Pod stodołami nie brakowało słomy. Jakieś tam resztki nie uprzątnięte do końca leżały. Po zgromadzeniu materiału pewnego dnia uroczysty pochód harcerzy wyruszył na biwak. Pochód otwierał piekarnik dumnie niesiony przez dwie harcerki. Za nimi kroczyli garncarze i naczyniarze. Następne miejsce wyznaczone było dla żywnościowców i nosiwodów (woda była w butlach litrowych). Na końcu kroczyli słomiarze. Każde z nich niosło pod pachą wiązkę słomy dobrze zwiniętą, aby nie śmiecić ulicy. Na widok takiego pochodu dorośli wychodzili przed sień i szeptali, co te dzieci znowu wymyśliły, żeby znowu nie było jakiejś szkody. Inni znowu mówili; nie bójcie się, są z nimi te dwie przemądrzałe i one nimi kierują, ale zawsze wszystko dobrze się kończy. Kiedy doszły do pól, wszystko kusiło, aby do swojego prowiantu nie dodać coś jeszcze. Tu marchewka, tam pietruszka i cebulka, fasolka. Po trochu zbierały, co było jadalne. Po przyjściu na miejsce przygotowały potrzebny prowiant do gotowania. Do dużego garnka powrzucały wszystko co miały. Kawałek mięsa podkradziony mamie, kawałek kiełbasy, ziemniaki, jarzyny, brakowało tylko grzybów, ale po drodze nie było lasu. W drugim garnku nastawiono śliwy na kompot. Podpaliły w piecu. Dym nie bardzo chciał się ulatniać przez dziurę, rozchodził się nisko, okadzając wszystkich swym zapachem. Piekarnik jednak nagrzał się na tyle, że zaczęło się gotowanie. Zapach unoszący się z garnków pobudzał apetyt. Dzieci nie mogły doczekać się końca gotowania. Uznały, że wystarczy gotowania. Danka zaczęła rozlewać niedogotowaną zupę. Ziemniaki i jarzyna były nieco twardawe, ale to nic nie szkodziło. Zupa była pyszna, takiej zupy nie jadły nigdy i pewnie nigdy nie będą już jeść. Po posiłku był konkurs budowania zamków w piasku. Wewnątrz piasek był wilgotny i ostrym patyczkiem można było zrobić coś podobnego do zamku, a miejsca dla wszystkich było dosyć. Biwak zakończono piosenkami. Takiego biwaku nawet prawdziwi harcerze nie widzieli. Dzieci wróciły cale i zdrowe, tylko trochę przydymione. Wreszcie dorośli byli zadowoleni z takiej zabawy. Rozdział VI. Nauka jazdy na rowerzeNależało wymyślić jakąś nową, wspaniałą zabawę. Na pomysł nie trzeba było długo czekać, wystarczyło spojrzeć na jakiś przedmiot i już wiadomo było, co można zrobić.
Dom Ewy stał na wzniesieniu. Z domu, wychodziło się po mostku, dalej teren się obniżał, aż do placu zabaw. Po obu stronach tego terenu stały oficyny. Ten wąski plac kończył się po prawej stronie suszarnią do suszenia tytoniu, po lewej stronie był duży głęboki gnojnik. Ewa zauważyła oparty o bramę domu rower. Ktoś pewnie z rodziny przyjechał i zostawił go. Ewa już wiedziała, będzie nauka jazdy na rowerze. Dzieci jak zwykle chodziły po podwórku. Obserwowały Ewę i czekały, jaką zabawę wymyśli. Ewa skinęła na dzieci i powiedziała, będzie nauka jazdy na rowerze. Dzieciarnia odkrzyknęła gromko i obstąpiła rower. Ewa musiała pokazać, jak się jeździ na rowerze. Nie pytając, czyj to rower i czy można, wsiadła na rower i zjechała z mostku. Rower rozpędził się za bardzo. Ewa nacisnęła na hamulec. Okazało się, że hamulec nie działa, a rower pędził coraz szybciej. Nie można się było zatrzymać ani skręcić w bok. Do wyboru była suszarka lub gnojnik. Wybrała gnojnik. Na suszarce można się było rozbić, a w gnojniku może się nie utopi. Z całym rozpędem wjechała w sam środek przyjemnego basenu i zanurzyła się do pasa. W pierwszej chwili zdezorientowana, nie wiedziała, w którą stronę ma iść. Od brzegu dochodził do niej płacz i krzyki dzieci. Dzieci wyciągały ręce, aby ją wyciągnąć. Była jednak za daleko od nich. Poradziły sobie, wyszukały kij i podały jej. Przy pomocy takiego sprzętu wyciągnęły ją i rower, natychmiast jednak odbiegły do tyłu z zasłoniętymi nosami. Wygląd i zapach topielicy umazanej w takiej wonnej cieczy odstraszał wszystkich. Ze spuszczoną głową wracał topielec z cuchnącej kąpieli. Pochód kroczył w pewnej odległości zatykając nosy i pochlipując. Po dojściu do mostka domownicy powybiegali już z domów i obserwowali triumfalny pochód. Między innymi zjawił się i właściciel roweru. Był nim kuzyn, który na chwilę przyszedł do wujka w jakiejś sprawie i zostawił rower. Krzyknął na nią, dlaczego brała rower bez zapytania, bo ten rower nie ma hamulców, a nie przypuszczał, że tak szybki ktoś siądzie na niego i że tak się może zakończyć ta impreza. Ale o dziwo rowerowi nic się stało. Nic nie było uszkodzone. Po kąpieli Ewa wyszła do dzieci. Mimo tego niefortunnego zakończenia nie zrezygnowała z nauki jazdy na rowerze. Powiedziała, że będą się uczyć w bezpiecznym miejscu. Najbardziej bezpiecznym miejscem był cmentarz koło kościółka Trójcy Świętej, a właściwie łąka, pokryta teraz piękną, gęstą trawą. Tam można się przewracać, spadać z roweru i nic się nie stanie. Problem był jednak w tym, jak zdobyć rower. Był to rzadki przedmiot i drogi. Od kogo można było pożyczyć? Ewa przypomniała sobie, że wujek ma rower i pewnie jej nie odmówi. Wujek pożyczył rower pod warunkiem, że będzie jeździć w bezpiecznym miejscu. Tym razem do zabawy zaciągnęła i Dankę. Cały pochód z Ewą prowadzącą rower podążył na naukę jazdy. Koło kościółka roiło się już od dużych, małych i jeszcze mniejszych dzieci w wózkach. Miejsca do jazdy było dosyć Jak przedtem pomysły miała Danka i prowadziła zabawy, tak teraz musiała popisać się Ewa. Ona prowadziła naukę jazdy. Wsiadła na rower, chcąc pokazać jak trzeba jeździć, a sama dobrze nie jeździła, bo i kiedy mogła się nauczyć, skoro nie miała własnego roweru. Popisy zaczęły się od tego, że rower nie chciał jechać tam, gdzie chciała Ewa. Chciała skręcić w prawo, a rower uparcie jechał w lewo. Jadąc już z daleka widziała wózek z dzieckiem. Tak starała się bardzo ominąć wózek, skręciła w lewo, a rower jechał wprost na wózek Ponieważ jechała wolniutko wjechała w wózek, który również przechylił się wolniutko w lewo. Z wózka wypadło dziecko z płaczem. Do miękkiej trawy nie było daleko, dziecku nic się nie stało. Skończyło się tylko na strachu. Znów zakończenie popisów było fatalne. Ewa nie zrażona tym postanowiła uparcie kontynuować naukę jazdy. Wyszukały następne bezpieczne miejsce. Obok kościółka była asfaltowa droga, biegnąca w dół. Droga była zwykle pusta. Samochodów nie było, furmanki jeździły rzadko. Można było spokojnie jeździć. Droga była gładka, równa, prosta. Jak zwykle, Ewa pierwsza wsiadła na rower. Już rozpędziła się z górki. Rower jechał równiutko, nie trzeba było skręcać. Dojechała tak rozpędzona do skrzyżowania z drogą polną. Nagle z drogi polnej wyjechała galopem furmanka i skręciła wprost na Ewę. Ewa nie miała gdzie skręcić, nie było czasu na namysły, a przed sobą miała tylko wysoki płot. Wjechała prosto w płot. Rower zatrzymał się na płocie., bo Ewa szybko zeskoczyła nogami z pedałów. Trzymając kierownicę rękami, nogami zaparła się o ziemię. W ten sposób zatrzymała rozpęd roweru. Był to wyczyn akrobatyczny. Dobrze, że Ewa była wysportowana. Stale w ruchu, to gdzieś na drabinie, to na dachu. Nie darowała żadnemu dołowi, żeby go nie przeskoczyć, a to jakieś przeskakiwania w suszarni ze szczebla na szczebel jak wiewiórka. Dlatego ani rower, ani Ewa nie odnieśli żadnego uszczerbku. Jednak nauka jazdy tym razem zakończyła się definitywnie. Furmanką jechał wujek Ewy. Widząc takie wyczyny akrobatyczne zatrzymał wóz. Bez zbędnych słów podszedł do Ewy, zabrał rower, położył na wóz i odjechał. Ewie nie trzeba było nic mówić, wiedziała, że to już koniec wszelkich zabaw. cdn. Wanda Łukomska | ||||||||||||||||||||
Artykuł pochodzi ze strony: Internetowego Kuriera Proszowskiego Zapraszamy: https://www.24ikp.pl/info/prossoviana/online/lukomska_wspomnienia01/20191229odc04/art.php | ||||||||||||||||||||