facebook
Moje wspomnienia dzieciństwa cz. I - odcinek 6
    Dzisiaj jest sobota, 23 listopada 2024 r.   (328 dzień roku) ; imieniny: Adeli, Felicyty, Klemensa    
 |   serwis   |   wydarzenia   |   informacje   |   skarby Ziemi Proszowskiej   |   Redakcja   |   tv.24ikp.pl   |   działy autorskie   | 
 |   struktura powiatu   |   nasze parafie   |   konkursy, projekty   |   prossoviana   |   zaduszki ZP   |   poszukujemy   |   okaż serce INNYM   |   różne RAS   |   porady, inf.   |   RAS-2   |   RAS-3   | 
 |   zapraszamy   | 
 on-line 
 |   monografie...   |   biografie...   |   albumy...   |   okazjonalne...   |   beletrystyka...   |   nasi twórcy   |   inne...   |   filmoteka   | 

serwis IKP / informacje / prossoviana / on-line / Moje wspomnienia dzieciństwa cz. I / Moje wspomnienia dzieciństwa cz. I - odcinek 6
O G Ł O S Z E N I A


Moje wspomnienia dzieciństwa cz. I - odcinek 6

Proszowice 7 września 1939, ulica Królewska na odcinku między Rynkiem, a ul. Racławicką, zdjęcie ze zbiorów Wojciecha Nowińskiego [fragment]
(fot. zbiory IKP)

Proszowice, 28-01-2020

odcinek 6
Rozdział IX. Koniec idylli i nagły wyjazd w nieznane

Był sobie król, był sobie paź i była też królewna... Tak zaczyna się piękna bajka. Tak zaczyna się i ta bajka, nie bajka. Było sobie podkrakowskie miasteczko. Była sobie pewna rodzina, była dziewczynka a nawet dwie. Jedna starsza, druga młodsza. Na dodatek była jeszcze jedna, aby było ciekawiej. W bajce tak już jest, im więcej osób, tym ciekawiej i weselej.

od lewej moja mama Wanda Paluch, obok ciocia Krotowska, siostra mojego taty Piotra Palucha, z przodu z lewej ja (Wanda), siostra Hela (Lucia) i syn cioci Stanisław Krotowski, park w Proszowicach - czas ok. 1938 r.
(źródło: zbiory Stanisława Palucha)

     Ta bajka nie będzie jednaj o dobrej wróżce. Będzie to bajka o złym, okrutnym czarowniku, który rozpętał wszystkie złe moce, aby zniszczyć wiele istnień ludzkich, wiele dusz i całą przyrodę, która istniała na ziemi.

     Gorący koniec lata, sierpień i wrzesień roku 1939. Czas wielkiej niewiadomej. Hekatomby, którą przewidywali ludzie starsi zorientowani w polityce międzynarodowej, i w przebiegu ostatnich wydarzeń. Dla młodego pokolenia będzie to bajka prawdziwa, oparta na faktach. Są to czasy bardzo odległe, do których starsi ludzie wracają już niechętnie, a młodzi nie dowierzają, że takie zdarzenia mogły mieć miejsce.

     Uciekają od historii, która niesie w sobie tak potężny ładunek nieprzyjemnych dla ludzkości faktów. Czas biegnie szybko niosąc coraz ciekawsze, a często równie okrutne zdarzenia, jak te z czasów wojennych przesłaniając je niepamięcią. Musimy zgodzić się z tym, że czy chcemy tego, czy nie, ta trudna przeszłość weszła do najnowszej historii Polski. Ona jest i powinna zostać utrwalona dla następnych pokoleń Polaków.

     Wiele na ten temat już napisano w czasach powojennych, ale to wszystko, co zawieram w tych wspomnieniach oparte jest na osobistych moich i mojej rodziny przeżyciach. Fakty opisane tu odzwierciedlają wydarzenia z początków wojny obronnej Polski w 1939 r. widziane oczyma dziecka. A miejsce, czas i pogoda tamtych dni nie wskazywały na to, co za chwilę się zdarzyło.

     Ulice małej miejscowości podkrakowskiej pławiły się w jaskrawych promieniach przedpołudniowego słońca. Małe, białe, niskie domki, prawie wszystkie podobne do końca ulicy, pławiły się w promieniach złotego słońca. Przytulały się ciasno do siebie, podpierając się nawzajem. Grzały rozkosznie swoje mury i belki, nabierając mocy do dalszego przetrwania.

ul. Krakowska na styku z Małym Rynkiem
(źródło: facebook.com/historia Miasta / Sebastian Rózga)

     Cisza przepełniona blaskiem słońca i zapachem astrów, róż kwitnących w ogródkach snuła się sennie. Cichej niedzielnej, popołudniowej sjesty nie mącił żaden odgłos. Mieszkańcy miasteczka zajęci byli o tej porze przygotowaniem niedzielnych obiadków. Starsi wygrzewali się na słoneczku, które grzało przyjemnie, ale nie za gorąco. Był to ostatni dzień sierpnia 1939 roku, ostatni dzień wakacji.

     Nagle z jednego domku wybiegła w podskokach trzynastoletnia dziewczynka. Przy każdym podskoku krótkie czarne włosy podskakiwały rytmicznie w górę i w dół. Czarne oczy osłaniały okulary, niebezpiecznie podskakujące na nosku dziewczynki podobnej do cyganeczki. Minęła kilka domów i wbiegła do sieni, podobnego domu do innych. Za chwilę ukazała się w towarzystwie koleżanki ubranej w podobną bordową, aksamitną sukienkę. Mamy musiały je ubierać jednakowo, były to bowiem wierne, nierozłączne przyjaciółki. Przybyła była nieco wyższa. Miała niebieskie oczy, nad którymi łuki brwi załamywały się prawie pod kątem prostym. Buzia okrągła, nos zadarty. Miała długie, grube, ciemnokasztanowe warkocze. Mimo silnego słońca, były ubrane w ciepłe, aksamitne sukienki, których nie zdążyły zdjąć po przyjściu z kościoła, z mszy porannej. Dziewczynka o ciemnych włosach miała na imię Danusia, a ta z warkoczami Ewa.

     Po wyjściu z sieni Danusia powiedziała, poprosiłam cię, bo czy nie mogłabyś iść ze mną do babci Gołąbki po śliwy na kompot. Ewa usłyszawszy to, podskoczyła z radości do góry. Oj, jak to dobrze, tylko powiem mamie, ale na pewno mi pozwoli, bo mama gotuje obiad i obecnie nie jestem potrzebna. Wpadła szybko do domu i wybiegła zadowolona. Tak, biegniemy.

     Każde wyjście z domu to była jakaś nowa ciekawa przygoda. Przecież to już koniec wakacji i trzeba wykorzystać każdą wolną chwilę swobody. Szybko przebiegły przez jezdnię na drugą stronę ulicy, migając w słońcu ciemnymi opalonymi nogami. Klekot sandałków uderzających o chodnik zakłócał ciszę spokojnej ulicy. Pęd w podskokach nie przeszkadzał im w rozmowie i wspominaniu przygód z wakacji. Wiesz Danusiu, musimy dobrze wykorzystać tą niedzielę, a może i następne parę dni, bo coś z tą wojną jest niedobrego. Słuchamy codziennie radia, bo wujek ma radio Telefunken. Ciągle słyszymy takie krzyki, na Czecha, na Czecha. A może Niemcy krzyczą na Polskę, na Polskę. Starsi bracia dużo szeptają na temat wojny, ale mówią to w sekrecie, żeby pewnie nas nie przestraszyć, ale my i tak już coś rozumiemy. A może nie będzie wojny powiedziała Danusia.

Marzę o tym, aby skończyć tę szkołę, a potem pewnie nas rodzice wyślą dalej gdzieś, może do Krakowa. Tak bym pragnęła, abyśmy wynajęły jakiś pokoik i razem mieszkały. Byłoby dobrze, odpowiedziała Ewa. Dalej poszłabym na studia na ekonomię powiedziała Danusia. Ty pewnie pójdziesz na Akademię Sztuk Pięknych. Ty tak pięknie rysujesz. Pewnie tak odpowiedziała Ewa, bo dyrektorka szkoły w Skawinie, w której się uczyła radziła tatusiowi, aby doskonalić jej zdolności rysunku w odpowiedniej uczelni.

Ciągle mnie uczysz rysować i nigdy nie mogę tak narysować, jak ty. Jak ty to robisz? Ja nic nie robię, to się robi samo. A pamiętasz, jak mi brakło kartek, poszłam malować na ścianach w oficynach. Babka ma zawsze pięknie pomalowane, gładkie ściany. Och, jak mi się wspaniale malowało.

Gdy to babka zobaczyła, wybiegła do mnie z miotłą i krzykiem, ty morowcu, coś ty zrobiła? Zaczęła mnie gonić, ale ja byłam szybsza. Rzuciła za mną miotłę, ale uciekłam. Jak to dobrze, że mamy jeszcze trochę wakacji. Co wymyślimy jeszcze na dzisiaj? Kajak z twoim wujkiem Ewa już był. Szkoda, że na łąkach nie ma już tylu kwiatów, jak na początku lata. Poszłybyśmy popływać w nich
.

łąka i obłoki na niebie
(źródło: pixabay.com)

     Rzeczywiście, za parkiem rozciągały się ogromne połacie łąk, a dawniej były to pastwiska, na których wypasano bydło. Wczesnym latem łąki pokrywały się niemal stepową trawą, tak wysoką, że można się było w niej zgubić. Poprzetykane były mnóstwem różnobarwnego kwiecia. W taki ocean wskakiwało się i płynęło wraz z falującymi na wietrze trawami i kwieciem. Cóż to była za rozkosz? Biegało się do utraty tchu, a potem padało i tonęło na dnie usłanym aksamitną trawą. Patrzyło w niebo i obserwowało płynące po nim obłoczki, które przybierały przeróżne kształty.

Ale pierwsze, co nas czeka powiedziała Ewa, to zaraz po obiedzie pójdziemy do naszego ogródka po róże. Zaniesiemy je do kościółka. Musimy przecież zmienić tamte, już nieświeże. Kościółek ten im. Trójcy Świętej stał wtedy prawie na obrzeżu miasta, ale blisko ulicy Krakowskiej, przy której mieszkały. Było to ulubione miejsce dzieci z całej okolicy, także dla dorosłych oraz rolników szukających ochłody w upalne dni, gdy wracali ze swych pól do miasteczka. Otaczał go duży niegdyś cmentarz, a obecnie plac porośnięty wysoką trawą. Wkoło rosły wysokie, stare kasztanowce, wiązy, jesiony, w upalne lato dające przyjemny cień i chłód. Było to też miejsce kultu, dla obrazu Matki Boskiej znajdującego się w kościółku.

     Pierwszy plan już był ustalony. Można już było przyspieszyć kroku, by wreszcie dotrzeć do domu babci, aby na czas dostarczyć śliwy na obiad, a nie na kolację. Dom babci Gołąbki stał przy zbiegu dwu ulic. Jedna biegła w kierunku miasteczka Słomniki, a druga w stronę łąk. Za domem był sad. Dziewczynki weszły i po przywitaniu Danusia powiedziała, że przyszła po śliwy. Babcia z radością je przywitała i powiedziała; a chodciesz dziewczynki do sadu.

     W niewielkim ogródku rosło parę drzew owocowych. Wszystkie drzewa były tak obsypane, że zielone listki, gdzieniegdzie wyłaniały się między owocami. Był to rok, że nawet najmarniejsze drzewo miało więcej owoców niźli liści. Ogromne, liliowe śliwy, wielkie rumiane pachnące jabłka, gruszki ociekające sokiem. Gałęzie obciążone takim ciężarem zwisały do samej ziemi. W ogrodzie narwały pełny kosz pięknych, pachnących śliw. Pora była wracać do domu. Babcia wyprowadziła je na próg dom, pożegnała i na odchodne powiedziała, no, dziewczęta biegnijcie do swoich mam.

kosz pachnących śliw dopiero co zerwanych z drzewa
(źródło: naturalnieozdrowiu.pl)

     Tak powoli kończył się ostatni dzień wakacji 1939 r. Wiadomość o tym, o czym rozmawiałyśmy dzień wcześniej tzn. o możliwości wybuchu wojny z Niemcami obiegła miasteczko w godzinach przedpołudniowych lotem błyskawicy. Był 1 września 1939 r. Początkowo, jak gdyby ta informacja specjalnie nie docierała jeszcze do ludzi. Ale z upływem czasu coraz więcej można było zauważyć na ulicach miasteczka grup mieszkańców dyskutujących na temat zaistniałych zdarzeń.

     Słowa obaw przed tym co może nastąpić mieszały się z przekonaniem, że wojsko polskie bardzo szybko pokona Niemców, Że to tylko chwilowe zamieszanie. Byłam małą dziewczynką, ale pamiętam, że w tą pierwszą niedzielę 3 września 1939 r. w proszowickim kościele msze odprawiane były w intencji zwycięstwa przez Polskę tej wojny. Ks. proboszcz kanonik St. Bomba inicjował w tej intencji modlitwy wiernych. Krótko po powrocie z niedzielnej mszy świętej, miałam się przebrać, by jak zawsze biec na spotkanie z koleżankami. Życie wydawało się toczyć dalej, a dla nas dzieci, sprawy wojny może gdzieś tam miały swoją wagę, ale pewnie towarzystwo koleżanek, no i zbliżające się zajęcia szkolne były bliższe.

     To wszystko, w krótkim czasie, pierwszych dni września tamtego roku prysło jak bańka, a takie dzieci, jak my wówczas miały skrócony okres przejścia w stan dojrzałości. No właśnie, nie zdążyłam się przebrać. Nie zapomnę chwili, gdy zaintrygowani hałasem dobiegającym z ulicy stanęłyśmy z mamą w drzwiach sieni naszego domu przy Krakowskiej 27. Zaskoczenie, ale i zdziwienie było ogromne, mimo przecież już jakieś świadomości, że to przecie wojna.

     Widok, jaki ukazał się naszym oczom był zadziwiający. Droga z zachodu od cmentarza, która przed chwilą była całkiem pusta, w tej chwili była zatłoczona różnego rodzaju pojazdami. Jechały wozy konne załadowane tobołami, dorosłymi i dziećmi. Obok nich szli piesi z węzełkami zatkniętymi na kijach. Wszyscy byli bardzo zmęczeni, wystraszeni. Piesi potykali się zmęczeni. Cała stłoczona zbieranina zmierzała w kierunku wschodnim. Jedna ze starszych kobiet, które również wybiegły na ulicę z domów, prawie krzycząc zwróciła się do przejeżdżających i idących pieszo: Ludzie, co to jest? Co się dzieje? Gdzie jedziecie, aż tyle narodu? Z wozów podnosił się lament, płacz, krzyki, ludzie byli wystraszeni, zmęczeni, spragnieni, bo upał się wzmagał i doskwierał zarówno jadącym, jak i idącym. Ludzie wołali Wojna! Wojna! Uciekajcie, za nami idą Niemcy, nie słyszeliście o tym? Podobno mają wszystkich Polaków wystrzelać. No to gdzie uciekać? Na wschód, bo oni od zachodu. Uciekajcie, póki czas. Pod domem na chwilę przystawały wozy, a ludzie spragnieni prosili o wodę. Mama szybko wyniosła pełne wiadro wody. Ludzie czerpali do czego mieli i odjeżdżali, a na to miejsce podjeżdżali następni. Za dosłownie chwilę taki sam exodus miał dotknąć naszą rodzinę. Okazało się, że czekano na mój powrót z kościoła.

     W przerwie pomiędzy kolejnymi falami uchodźców pod nasz dom zajechały 4-ry wozy konne. Na nich siedzieli w mundurach pracownicy poczty, których znała. Wozy były załadowane skrzyniami i tobołami. Na pierwszym wozie, gdzie oprócz woźnicy siedział naczelnik Urzędu Pocztowego (którego nazwisko niestety umknęło mi na przestrzeni czasu) wraz z asystentką Laurą Przysiecką była duża skrzynia, okuta żelazem. Domyślałam się, że ta skrzynia ma szczególne znaczenie, skoro ją wieziemy. Na drugim wozie jechał asystent pan Liguziński, na kolejnym my z rodzicami, a na ostatnim listonosz pan Kozmiński, choć do końca tego nazwiska nie jestem pewna.

serce Urzędu Pocztowego - żelazna skrzynia na rekwizyty (pieczęcie), pieniądze i dokumenty
(źródło: myvimu.com)

     W tym momencie zaczęła się krzątanina mamy. Mama dyrygowała nami głosem, równocześnie przenosząc z domu na wóz niezbędne do podróży, odzież, pościel, naczynia i co cenniejsze, a mogące być przydatne w drodze rzeczy. Wreszcie, wszystko, co było potrzebne zostało zapakowane na wóz. Tata, mama i Ewa z Lucią również siedziały na wozie moszcząc sobie posłania w sianie, którym wóz był wypełniony. A były to duże drabiniaste gospodarskie wozy do których zaprzężono po parze dorodnych koni. Wtedy jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak długa to będzie podróż i w jakich warunkach będzie przebiegała, ile różnego rodzaju sytuacji w drodze nas czeka.

wóz konny
(źródło: tarnowka.pl)

     Ojciec Ewy był pracownikiem poczty. Na wypadek wybuchu wojny poczta podlegała mobilizacji, stawała się automatycznie częścią sił zbrojnych. I tak, w tym dniu 3 września 1939 r. naczelnik Urzędu Pocztowego w Proszowicach otrzymał rozkaz z Dyrekcji Okręgu Poczty w Krakowie o przekształceniu Urzędu Pocztowego w pocztę polową z podporządkowaniem wskazanej w rozkazie jednostce wojskowej. Nie wykonanie tego rozkazu w warunkach wojennych równało się odpowiedzialności przed sądem wojennym.

     Z pocztowcami miały również jechać ich rodziny z niewielkim bagażem. Zanim jednak konwój pocztowy ruszył nie obyło się bez przykrych dla naszej rodziny scen. To tak całkiem spokojnie się nie odbyło. Bowiem do lamentu matki dołączył płacz dzieci, a z sieni wrzaski i klątwy sąsiadów. Napadli z pretensjami na ojca i wymawiali mu, że [...] wielkie urzędniki, panowie uciekają, ratują swoje tyłki, a ich zostawiają bezbronnych na zabicie [...]. Nie był to czas na kłótnie. Ojciec odpowiedział tylko, że poczta od tej chwili jest wojskiem i dostała rozkaz, a nikt nikomu nie broni uciekać.

wyciąg z opracowania historycznego Poczta Polska, Telegraf Telefon (Galeria) autor. Tomasz Chronowski, Poczta Polska, red. Marcin Dobrowolski
(źródło: pb.pl)

     Sąsiad wpadł do swojego mieszkania z krzykiem, porwał ogromną siekierę i pobiegł na koniec podwórka rąbać płot, którym cale podwórko było ogrodzone, aby było którędy uciekać w pola i dalej na wieś. Jedyny ratunek widzieli w ucieczce z miasta. Nikt sobie wówczas nie zdawał sprawy z tego, że w tej wojnie nie było nigdzie ucieczki i ratunku; ni w mieście, ni na wsi, na drodze, na polu ani w lesie.

     Ale nie uprzedzajmy faktów, to dopiero miało nadejść, ale co? Tego nikt nie przewidział. Dzieciom kazano szybko wskakiwać na wóz. Po chwili wśród wrzasków, płaczu, przekleństw wozy ruszyły przed siebie, w kierunku północnym. Naczelnik Poczty polowej, który jechał na pierwszym wozie, kierował wyprawą i wiedział, że mają jechać do następnej poczty w Busku, i tam dostaną wypłatę, której nie dostali w swoim urzędzie.

wyciąg z art. "Co dzieci widziały we wrześniu 1939. Autor: Teodor Gąsiorowski z dn. 28 sierpnia 2017 r. "Dziennik Polski"
(źródło: dziennikpolski24.pl)

     Tak urwały się nagle piękne plany na resztę wakacji. Siostry siedziały na wozie przerażone, oszołomione, oniemiałe. W tych samych świątecznych sukienkach, których nie było kiedy przebrać, bez obiadu, który został w domu. Ewa zajęta tą niezwykłą sytuacją teraz dopiero przypomniała sobie, że przecież nie zdążyła pożegnać się z Danusią. A może ona nawet nie wie, co się stało? Ale może to nie na długo? Jak tylko do Buska mieli jechać, to wspaniale, bo podobno tam jest pięknie. Przecież to uzdrowisko. Będzie miała okazję poznać coś wspaniałego. Szkoda tylko, że nie ma Danusi, że ona tego nie zobaczy.

     Ewa pomału dochodziła do przytomności i teraz dopiero zauważyła, że końmi ich wozu powozi stajenny ojca Danusi. Ewa zwróciła się do stangreta: Janie, my jedziemy waszymi końmi, a czym będą oni uciekali? Oni nie muszą uciekać, bo oni nie są urzędnikami, a Niemcy grożą podobno tylko urzędnikom. Oni mają pod oficynami wielkie piwnice i tam się ukryją, tam im nic nie grozi. O nich jestem spokojny, ale co będzie z nami, gdzie nam każą jechać? Ewa na razie uspokojona o los Danusi zaczęła z ciekawością rozglądać się dokoła. Było przecież tak pięknie, ciekawie, wyjechali z miasta. Po obu stronach rozciągały się pola, przy drodze rosły różnego rodzaju drzew, które dawały miły cień, bo zrobiło się już bardzo gorąco.

     Mijali wioski, których dotąd nie widziała mieszkając w miasteczku, które jednak różniło się od wsi. Małe pojedyncze, białe chatki stały wzdłuż drogi. Wokół otaczały je drzewa. Bliżej otulały je krzewy bzów przekwitłe już o tej porze. Niżej od białych ścian domów odbijały się kolorem tęczy różnorakie, różnokolorowe kwiaty. Wśród nich strzelały w górę przepiękne malwy, różowe, czerwone, żółte. Co za widok, jakież to piękne! Zachwytom i okrzykom nie było końca. Przecież z natury miała zamiłowanie do tego co piękne i umiłowanie przyrody. A tu nagle tyle pięknych widoków wprost nie do ogarnięcia tego wszystkiego. Za domami, sady z daleka już widoczne, jak obsypane są różnymi owocami. Złote ogromne gruszki kusiły, żeby natychmiast pobiec i zerwać je. Fioletowe z aksamitnym nalotem śliwy - wielkimi kiściami zwisały ciężko ku dołowi. Ogromne różnokolorowe jabłka aż pachniały z daleka. Ewa i Lutka nie śmiały nawet, aby poprosić rodziców, aby się zatrzymać i je zerwać.

     Rodzice, jak i pozostali starsi jechali w milczeniu. Na ich twarzach odbijała się troska i niepewność. Wiedzieli już wszyscy, że to wojna. Dzieci wiedziały tylko, że przecież uciekają przed nią i pewno gdzieś uciekną. O resztę się nie martwiły, bo przecież przed nimi otwierał się taki nowy, ciekawy świat. Starsi myśleli inaczej, przeszli już jedną wojnę światową i wiedzieli, że po wojnie, jaka ona by nie była, to już nie będzie tak samo. Nie wiadomo, jaka to będzie wojna i kto ją przeżyje.

widok części Rynku w Wiślicy w okresie przedwojennym
(źródło: mnki.pl)

     Tak pomału dojechali do małego miasteczka o nazwie Wiślica. Zatrzymali się pod kościołem, bo i konie były już nieco zmęczone. Ludzie wychodzili z kościoła po nabożeństwie popołudniowym. Na widok furmana z ciekawością zatrzymywali się, aby dowiedzieć się, dokąd te furmanki zmierzają, tym bardziej, że w tym czasie zaczęło przybywać wozów, które co chwilę wyłaniały się z bocznych dróg i dołączały do ich pojazdów. Starszy gospodarz ubrany w białą koszulę, ponieważ była to niedziela i było gorąco, podszedł do wozu i zapytał; a dokąd to państwo jedziecie, tyle wozów, co to się dzieje? Jeden z pocztowców odpowiedział. Wojna! Nie słyszeliście o tym, siedzicie jak u Pana Boga za piecem i pewnie nic nie wiecie, co się dzieje na świecie. Pewnie i radia nie słuchacie. Ano, radia nie słuchamy, bo go nie mamy, to ino ludzie z miasta mogą mieć radio, bo oni mają elektryczność, a my świecimy lampami naftowymi, a radio na naftę nie pójdzie. Ano, nie wiemy nic.

uciekający przed działaniami wojennymi na dogach Polski
(źródło: martyrologiawsipolskich.pl)

Niemcy wkroczyli do Polski i jadą szybko na samochodach w głąb Polski. Wszyscy uciekają, bo Niemcy do wszystkich strzelają, a zwłaszcza urzędników, dlatego uciekamy. Ale dokąd? A przed siebie. To i my mamy też uciekać? A jak chcecie, a co z bydłem, widać trzeba i one pogonić, bo Niemcom je oddać?
Po takiej dyskusji chłopi zaczęli skupiać się w gromadki i radzić, co robić.

     Tymczasem już pokaźny sznur wozów ruszył dalej. Po wyjeździe z miasta powoli wjeżdżali w teren piaszczysty. Konie szły wolno, bo były już zmęczone, a kopyta zanurzały się w sypkim piasku, a i koła wolno obracały się w piaszczystym podłożu. Skończyła się wygodna siedząca podróż. Jadący musieli poschodzić z wozów, aby koniom było lżej. Ciężko było maszerować po piasku, niczym po plaży. Nogi grzęzły i nie można było przyspieszyć kroku. Dzieci były zadowolone, bo brodziły po piasku, jak po plaży. Jakże od dawna czekały, aby pojechać nad morze i zobaczyć je, a też i prawdziwą plażę. Marzyły o tym, od chwili, kiedy siostra Danusi była na wycieczce nad morzem i po powrocie opowiadała, jak tam jest pięknie, jak wspaniale się brodzi w piasku na plaży. Miały teraz namiastkę plaży. Gdzie tam , co tam wojna. Tu miały namiastkę plaży, raj, zabawa. Zdjęły buty i ze śmiechem biegły za furmankami.

     Nagle sielankę przerwały dziwne, nieznane odgłosy warkotu, a raczej dudnienie wielu samolotów, gdzieś w górze, z dużej jeszcze odległości, których jeszcze na niebie nie było widać. Ojciec, który już był na wojnie, pierwszy zorientował się, że to nadlatują obce samoloty. Wiedział, co to oznacza i co w takim przypadku należy robić. Krzyknął na furmanów; kryć się, biegiem pod te drzewa, stanąć i cisza. Wszyscy biegiem pod drzewa i kłaść się.

przelot niemieckich bombowców nad uciekinierami
(źródło: pl.wikipedia.org)

     Dobrze, że w niedalekiej odległości była kępa drzew, a za nią mały lasek. Konie nagle podcięte stawały dęba i kłusem z podskakującymi wozami ruszyły w kępę zieleni. Nie można powiedzieć, aby podróż była nudna. Co chwilę zdarzało się coś zaskakującego. Nagle przyjemne brodzenie po piasku zamieniło się w wyścigi o własne życie. Prawie u ramion wszystkich wyrosły skrzydła. Nogi prawie nie dotykały piasku. Gdyby to były prawdziwe wyścigi, to biegnący zajęli by pierwsze miejsca. W jednej sekundzie wszyscy zorientowali się, że to nie żarty. Nadciągała wroga eskadra samolotów. Wiadomo było, że nie lecą na paradę i nie będą im z góry rzucać cukierków, tylko bomby, a kogo trafi taka bomba, to już nie ma po nim śladu. Nie widzieli tego nigdy, ale sobie wyobrażali, bo ostatnio po domach o niczym innym starsi nie opowiadali, tylko o wojnie. Ci, którzy byli już na wojnie, jak działają kule armatnie, a to miało być czymś potworniejszym.

     Wyścigowcy dopadłszy do drzew legli w ciszy. Samoloty nadleciały dudniąc głucho. Huk przeszywał wnętrzności, rozsadzał głowy. Strach powodował dygot serca i skurcze żołądka. Palce rąk odruchowo zaciskały pęki traw, paznokciami wbijając się w podłoże. Każdy przytulał się mocno do ziemi, i pragnął, aby ta ziemia rozstąpiła się i skryła go w swoim wnętrzu. W głowach już nie było myśli, tylko strach, strach. Mocno zaciśnięte powieki zapragnęły tylko snu. Ogłuszający huk, jak gdyby grzmot tysiąca piorunów przetoczył się nad ich głowami. Na razie nie spadła ani jedna bomba. Zostali uratowani. Widocznie miejsce, nad którym przelatywali, nie budziło ich zainteresowania.

     Powoli warkot oddalał się. Przestraszeni, powrócili do swych pojazdów, by jechać dalej. Zrozumieli, że ta ucieczka prawdopodobnie na nic się nie zda, bo już nigdzie nie będą bezpieczni. Po niedługim czasie zrozumieli, że ta niewielka kępa drzew nie mogła budzić ich zainteresowania, bo mieli inny cel. Z oddali usłyszeli potężne niekończące się wybuchy bomb. Wiedzieli już, że przed nimi znajduje się niewielkie miasto, ale jest tam uzdrowisko. To było Busko. To pewnie był ich cel. Potem okazało się, że ich celem jest niszczenie wielkich miast i wszystkich znaczących ośrodków.

     Zdezorientowani, nie wiedzieli, co mają robić, bo ich droga prowadziła właśnie do Buska. Jechać, czy nie jechać. Ale innej drogi nie było. Jechali powoli po piaszczystym gruncie. Trochę nadziei dawała okolica zalesiona po obu stronach drogi, gdzie w razie następnego nalotu można się będzie ukryć. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi i kryło się za lasami. Wszyscy byli zmęczeni i głodni, zaczęło się robić chłodno, a nie było mowy o tym, aby rozpakowywać bagaże i szukać cieplejszych okryć. Dzieci głodne i senne wypytywały, jak długo jeszcze pojadą i dokąd.

     Ojciec Ewy poszedł na naradę do naczelnika poczty, który siedział na pierwszej furmance i kierował całą wyprawą. Przyniósł taką informację, że jadą do Buska, bo tam na poczcie dostaną wypłatę i następną informację, co mają dalej robić. Ściemniało się już, kiedy po długiej wędrówce wjeżdżali wreszcie do Buska. Miasto pogrążone było w ciemnościach. Na ulicach była cisza i pustka. Przejeżdżali koło jakiegoś obszaru zadrzewionego, w środku ogrodów widać było dopalające się zabudowania. Przy wjeździe w wąską uliczkę, podszedł do wozu jakiś mężczyzna i przedstawił się, że jest przewodnikiem dla uciekinierów i odtąd mają słuchać jego poleceń. Podprowadził ich pod niewielki parterowy domek i powiedział, że tu będzie ich chwilowa kwatera.

zachód słońca, jakby nie było czasu wojny
(źródło: pl.wikipedia.org)

     Na szybach okien domów były nalepione skrzyżowane paski papieru na wypadek bombardowania, aby szyby nie wyleciały. Takie zabezpieczenie miało całe miasteczko. Jak naiwne było to myślenie, przecież podczas takiego bombardowania bardzo szybko mogło zniknąć całe miasto, a nie same szyby. Wkrótce okazało się, że poczty w Busku już nie ma. Trzeba jechać dalej do następnej poczty do Pińczowa.

     Uciekinierzy byli już tak zmęczeni i głodni, a także śpiący, że było im wszystko jedno, co będzie jutro, aby tylko dziś coś zjeść i spać. Po wejściu do domu doktorostwa, bo tam mieli przygotowany nocleg, wprowadzono ich do jadalni. Ciepły, jasny pokój, mimo zaciemnienia niemal zdziwił ich, że ludzie mieszkają jeszcze pod dachem. Byli onieśmieleni pięknie i smacznie przygotowana kolacją.

Busko ul. Zakładowa - widok przedwojenny
(źródło: swietokrzyskisztetl.pl)

     Po kolacji naprędce zmyli kurz i brud. Poprowadzono ich do sypialni, gdzie były przygotowane łóżka i czysta pachnąca pościel. Jak rozkosznie było wyciągnąć się w tej chłodnej, gładkiej pościeli. Ewa ledwie przyłożyła głowę do poduszki, zasnęła natychmiast. Sen jednak nie trwał długo, trudno określić, czy była to tylko godzina, czy dłużej. Wśród głębokiego snu do Ewy gdzieś z oddali dobiegły dręczące nawoływania. Ewuniu, obudź się, wstań. Były to ciche, prawie szeptem wypowiadane słowa. Otworzyła oczy i zobaczyła nad sobą matkę, która ją budziła i mówiła; budź się i ubieraj szybko, bo musimy jechać dalej. Front posuwa się szybko za nami i dostaliśmy rozkaz, aby natychmiast jechać dalej. Po paru minutach obie dziewczynki były ubrane w te same sukienki, gdyż nie było czasu na szukanie innych strojów. Cała rodzina po krótkich podziękowaniach i po pożegnaniu popędziła do wozów, a pozostali już tam siedzieli i czekali na nich. Dzieci jednym susem wskoczyły na wóz i furmanki galopem ruszyły przed siebie.

     Trwoga, niepewność w pierwszej chwili wybudziła wszystkich ze snu. Ale sen, który był taki krótki i tak nagle przerwany dawał znać o sobie. Każdy pragnął spać, a zwłaszcza dzieci.

cdn.

Wanda Łukomska   



idź do góry powrót


23  listopada  sobota
24  listopada  niedziela
25  listopada  poniedziałek
26  listopada  wtorek
DŁUGOTERMINOWE:


PRZYJACIELE  Internetowego Kuriera Proszowskiego
strona redakcyjna
regulamin serwisu
zespół IKP
dziennikarstwo obywatelskie
legitymacje prasowe
wiadomości redakcyjne
logotypy
patronat medialny
archiwum
reklama w IKP
szczegóły
ceny
przyjaciele
copyright © 2016-... Internetowy Kurier Proszowski; 2001-2016 Internetowy Kurier Proszowicki
Nr rejestru prasowego 47/01; Sąd Okręgowy w Krakowie 28 maja 2001
Nr rejestru prasowego 253/16; Sąd Okręgowy w Krakowie 22 listopada 2016

KONTAKT Z REDAKCJĄ
KONTAKT Z REDAKCJĄ         KONTAKT Z REDAKCJĄ         KONTAKT Z REDAKCJĄ         KONTAKT Z REDAKCJĄ         KONTAKT Z REDAKCJĄ