A reszta jak sobie radziła? Poopierali się nawzajem i tak drzemali. Jeden tylko woźnica musiał być przytomny, bo musiał kierować końmi, ale i jemu od czasu do czasu udało się kimnąć, bo konie szły same powoli wytyczoną drogą. Rytmiczne, powolne kołysanie wozów uśpiły w końcu dzieci. Po wyjeździe z drogi polnej na trakt bity wozy przyspieszyły jazdę, aby zdążyć w Pińczowie złapać pocztę, bo pewnie też dostała rozkaz wyjazdu. Dzieci spały, wozy gnały, starsi drzemali. Cóż za przyjemna podróż w zdrowym, czystym, rzeźwym powietrzu. Kiedyż dla własnej przyjemności ktoś by się zdobył na to?
Po przyjeździe do Pińczowa okazało się, że poczta chwilę przed nimi wyruszyła już w drogę. Trzeba było dogonić pocztę, bo miała wypłacić pracownikom wypłatę. Przecież potrzebowali pieniędzy na nie wiadomo jak długą drogę. Skierowano teraz pojazdy w stronę południowo-wschodnią na następne miasteczko Stopnicę, gdzie może jeszcze zdążą złapać pocztę. Droga ta była mniej zatłoczona, bo już wszystkimi innymi drogami jechały kolumny pojazdów, zdążających w tym samym kierunku. Rankiem dotarli do małego miasteczka Stopnica.
Po przebudzeniu każdy doprowadził się do jakiego takiego porządku Poskładano pościel. Posprzątano i poskładano rzeczy. Zrobiono krótką przerwę na toaletę. Odtąd wóz był stałym domem uciekinierów. Był sypialnią, jadalnią, miejscem wypoczynku. Brakowało tylko łazienki i ubikacji. Wszystkie czynności wykonywano podczas jazdy. Konwój wjechał na rynek miasteczka i tu musieli zrobić przymusowy postój, gdyż cały rynek zatłoczony był pojazdami, które wcześniej zdążyły tu przyjechać. Ruch, gwar i tłok był niesamowity. Jadący na wozach spieszyli teraz w poszukiwaniu jakiejś jadłodajni, bo była to już pora na śniadanie, a każdy z jadących był wygłodzony, po całym dniu i nocy jazdy. Wokół rynku było mnóstwo restauracji żydowskich. Po wejściu do jednej z nich, zdążyli zająć ostatni stolik wolny stolik, bo już cała restauracja była zatłoczona. Podano im śniadanie, ale herbata była bez cukru, bo z chwilą wybuchu wojny właściciele oszczędzali cukier dla siebie i nie podawali, mówiąc, że nie ma cukru. Na tę wiadomość matka uśmiechnęła się tajemniczo. Zdziwieni spojrzeli na nią wszyscy, z czego można się śmiać w takiej sytuacji? Przezorna matka sięgnęła za chwilę do węzełków, które przyniosła ze sobą. Zadowolona wyciągnęła z nich dwie torebki i postawiła na stole z triumfem. Okazało się, że był tam cukier. Wyciągnęła łyżeczkę i posłodziła herbaty. Spragnieni bardzo chwycili za szklanki i zachłannie wypili kilka łyków. Nagle ze zdziwieniem i z krzykiem odstawili szklanki. Ewa krzyknęła, mamo, co to jest? Bowiem herbata była słodka i słona. Matka z nagłym zdziwieniem i przestrachem spojrzała na torebki, i co zobaczyła? Torebki były papierowe, włożone razem w pośpiechu do jednego woreczka pękły i cukier wymieszał się z solą. I tak herbata była słono-słodka. Mamo, powiedziała Ewa, tej herbaty nie da się pić. Przez chwilę wszyscy milczeli, w końcu zdecydowali się wypić taką herbatę, bo nie było innego wyboru, a musieli uzupełnić brakujący płyn. Potem matka delikatnie starała się oddzielić cukier od soli, na ile to było możliwe. Innego cukru kupić nie mogli, bo go już nie było, a ponadto nie mieli też pieniędzy, bowiem nie wypłacono im ostatniej pensji, a te pieniądze, które mieli, musieli oszczędzać, bo było już wiadomo, że ta podróż może potrwać nie wiadomo ile? Na wszelki wypadek zaopatrzyli się w kilka butelek jakiegoś napoju, bo skoro nie ma cukru, to może i wody zabraknąć. Nie wiadomo też, gdzie się zatrzymają, gdzie będzie się można czegoś napić. Po zjedzeniu posiłku i wyjściu z restauracji humory im się nieco poprawiły. Do tego przyczynił się też widok zatłoczonego rynku. Jako żywo, nikt nigdy nie widział takiego nagromadzenia pojazdów i takich tłumów ludzi. Gwar, śmiech, pokrzykiwania dochodziły ze wszystkich stron. Wyglądało to na jakiś zjazd, wyczekiwanie na jakieś ważne wydarzenie. Ewa nagle powiedziała; wygląda to tak, jakby cała Polska umówiła się na wspólną wycieczkę, aby zwiedzić kraj. Rzeczywiście, było bardzo przyjemnie, wesoło. Dzień zapowiadał się piękny, słoneczny. Jakież cudowne i niezwykłe było to zakończenie wakacji. Ewa była dumna, że bierze udział w tej niezwykłej wycieczce. Szkoda tylko, że nie było Danusi, przeżywały by razem to wszystko. Miały by o czym dyskutować. Z siostrą nie było o czym mówić, była jeszcze za młoda, aby to wszystko rozumieć i o tym rozmawiać. Nudziła się trochu, bo nikt nie miał czasu, ani ochoty z nią rozmawiać. A jeśli rozmawiali, to jakoś tajemniczo i między starszymi. Pocieszała się tylko tym, że kiedy wróci, to będzie miała o czym opowiadać Danusi. Powoli pierwsze pojazdy zaczęły wyjeżdżać uliczką prowadzącą z rynku. Wolno, wolno zaczął się formować długi sznur pojazdów konnych, po bokach zaczęły dołączać samochody osobowe, z rzadka ciężarówki. Po brzegach jechali rowerzyści, a obok nich piesi z węzełkami na ramieniu zatkniętymi na kiju. Cała ta zbieranina jedzie i idzie posłusznie, spokojnie do przodu, pewna, że przewodnicy, którzy są do tego wyznaczeni, wiedzą, co mają robić, i dokąd ich prowadzić. Samochody i ciężarówki wyprzedziły furmanki i na drodze zrobiło się nieco luźniej. Idący od czasu do czasu przysiadali na brzegach wozów, aby na chwilę odpocząć i znów szli dalej. Droga prowadziła do Staszowa. Wozy jechały wolno, nie dało się przyspieszyć, bo jak okiem sięgnąć do przodu i do tyłu, nie było ani początku, ani końca pojazdów. Ludzie siedzieli milczący, zamyśleni. Czuli, że nie będzie tak wesoło. Już teraz wiedzieli, że niewiadomo dokąd jadą i po co? Słonce świeciło coraz mocniej, robiło się gorąco. Trochę cienia dawały od czasu do czasu rosnące wzdłuż drogi drzewa. Po obu stronach rozciągały się zaorane pola po żniwach poodgradzane pasami zieleni, kartofliska pocięte miedzami porośniętymi kępami krzewów. Z daleka już, po dokładnym wpatrywaniu się w puste, równo zaorane pola zauważono coś ciekawego. Wzdłuż czarnej roli, w równych szeregach, w małych odstępach klęczeli żołnierze i kopali dołki małymi łopatkami. Ewa popatrzyła i wybuchęła śmiechem, popatrz mamo, żołnierze się bawią. Stańmy na chwilę i chodźmy się pobawić, pokopać. Byli tak zajęci swoim kopaniem, że żaden z nich nawet nie odwrócił głowy, żeby zobaczyć, co się dzieje na drodze. Starsi patrzyli na to w milczeniu, ze strachem. Ewa krzyknęła, tato, co oni robią? Ojciec nie chciał straszyć dzieci, ale odpowiedział, to okopy. Gdzie te okopy, jakie okopy, co to jest ten front? Tato nie opowiadaj bajki, bo już nie jestem małym dzieckiem i mam wyobrażenie jak wygląda wojna, bo widziałam na filmie. Gdzie są armaty, gdzie są czołgi? Sama widziałam czołgi, takie małe, przejeżdżały przez miasto po manewrach. Ci żołnierze mają walczyć tymi łopatkami, jak będą je rzucać do czołgów? Nie, odpowiedział ojciec, oni tylko robią okopy, okopują się, czyli tworzą linię oparcia. A potem, co? Położą ich w tych okopach? A Niemcy będą po nich jeździć. I poza tym nie rozumiem, przecież front jest za nami, a my uciekamy przed frontem, a tu front przed nami?
Tak, ale Niemcy posuwają się bardzo szybko, bo mają samochody, czołgi, a Ewa dodała - samoloty, które wyprzedzą wszystkich do końca Polski. To, gdzie my uciekamy? Ojciec odpowiedział tylko, taki mamy rozkaz.
Czoło pochodu już dawno zrozumiało sytuację. Konie przyspieszyły i zaczął się wyścig, kto prędzej zdąży, oni, czy front? Pojazd za pojazdem galopował, na ile pozwalał ten ścisk i wytrzymałość koni. We wszystkich umysłach była tylko jedna myśl, uciekać, uciekać jak najprędzej, aby się odsadzić choć na godzinę przed frontem. Uciekać choćby na wschód, a i tam był wróg, zwłaszcza dla tych, którzy brali udział w wojnie o Kijów. Tak, galopem dojechali do Staszowa. Ponieważ była pora obiadowa postanowili wstąpić gdzieś na posiłek. Weszli do restauracji i zamówili obiad. Podeszła Żydówka, właścicielka lokalu i kazała im chwilę poczekać, bo takich chętnych była już cała sala, którzy wcześniej zdążyli tu dotrzeć. Podano wreszcie dania i można było już zabrać się do jedzenia. Już sięgali łyżkami do talerzy, gdy nagle ciche rozmowy jedzących zakłócił warkot połączony z dudnieniem nad ich głowami, zdawało się, że za chwilę sufit i cały budynek spadnie im na głowy.
Po chwili potężny wybuch bomb w pobliżu zatrząsł całym budynkiem. Ludzie pospadali na podłogę myśląc, że budynek się wali. Czekali nieruchomo, która bomba ich trafi, kiedy to już będzie koniec. Po jakimś czasie wszystko ucichło. Zdziwieni, wstawali powoli nie wierząc, że jeszcze żyją. W drzwiach wyjściowych z restauracji zrobił się ścisk. Ludzie zostawiali na talerzach nietknięte obiady i uciekali w popłochu, siadali na wozy, i uciekali, byle jak najdalej od miasta, które w pierwszej kolejności było celem bombardowania, gdyż tu były zgromadzone tłumy ludzi. Zdążyli tylko złapać to jedzenie, które dało się zapakować do jakiegoś papieru. Siedząc już na wozie, dojadali resztki wymarzonego obiadu. W Staszowie poczty już nie było i pewnie już jej nigdzie nie dogonią. Jeszcze jedna próba, ostatnia. Pojadą do Opatowa, może tam zastaną kogoś, bo była to miejscowość nieco położona na uboczu, oddalona trochę od głównego traktu, którym jechała większość pojazdów. Skierowano się więc na północ. Ludzie zdezorientowani, zrezygnowani, nie wiedzieli co myśleć. A słońce nie świadome tej trwogi, jaką byli ogarnięci ludzie, uśmiechnięte, radosne przesuwało się coraz wyżej w górę, śląc swoje gorące promienie, na całą skłóconą ziemię i dodawało im mocy przetrwania. Szare pola, puste rżyska, pola kartoflane, od czasu do czasu małe laski uciekały szybko w tył. Upał stawał się nie do zniesienia. Ewa i Lucia jechały w tych samych sukienkach, w których wyjechały, gdyż nie było czasu na przebranie. Na domiar złego okolica stawała się coraz bardziej jednostajna. Wokół drogi coraz mniej drzew, które dawały cień. Ewa w dali wypatrzyła mały domek otoczony dużym ogrodem, a dalej cały szereg wysokich drzew, rosnących gęsto przy drodze. Zamarzyła sobie, aby w tym domku zatrzymać się na jakiś czas. Odpocząć w cieniu i pomieszkać choć na chwilę pod dachem. W szybkim tempie zbliżali się do domku. Domek był tuż, tuż na wyciągnięcie ręki. Ewa odwróciła się nagle do tyłu i popatrzyła w górę, a wzrok miała, jak to się mówi sokoli i w dużej odległości spostrzegła na niebie wiele maleńkich punkcików. Krzyknęła, samoloty nadlatują! W tej chwili nikt już nie musiał wydawać rozkazów, aby się kryć. Każdy na własną rękę musiał ratować własne życie. Nie było pytania; mamo, tato, gdzie uciekać? Gdzie się kryć? Mama nie złapała dzieci za rączki i nie biegła z nimi w bezpieczne miejsce. Kto to wiedział, gdzie jest to bezpieczne miejsce. Wszyscy w biegu zeskakiwali z wozów.
Najbliższym miejscem, w którym chcieli się ukryć był ten dom, a właściwie ogród otaczający ten dom. Ewa biegnąc wielkimi susami odwróciła głowę w prawo. W jednej sekundzie mózg zarejestrował jak na taśmie filmowej przerażające wydarzenie. Od drogi biegło pochyło w dół zaorane pole. Tym polem w dół biegła kobieta. Na ręce trzymała małe dziecko, a drugie większe ciągnęła za rękę. Jeden z nadlatujących bombowców, obniżył wysokość i przeraźliwie wyjąc zrzucił bomby. Ogromny pióropusz czarnej ziemi wyleciał wysoko w górę. Następny kadr przedstawiał puste pole, a gdzieś daleko w głębi ogromny lej po bombie. Nie było miejsca w umyśle na płacz, żale. Liczyła się ilość i długość skoków, aby wpaść w te gęstwinę zieleni. Przy ratunku własnego życia, nie było myśli o losach rodziny. Myśl, jak błyskawica musiała rozstrzygać, stać pod drzewami, czy szukać lepszego schronienia? Maszyna zrobiła na niskiej wysokości koło i powtórnie nadlatując nad pole i drogę zrzuciła jeszcze kilka bomb. Ten kogo dosięgły wybuchy i odłamki bomb, pozostał, nie wróci już do wozu, nie pojedzie już dalej, dla niego wędrówka już się skończyła. Wykonujący swoją bandycką robotę niemieccy piloci byli przecież wyposażeni w najlepszy sprzęt, lornety. Nadlatując, wiedzieli dobrze, że ta zbieranina kolorowa, składająca się z dorosłych i małych dzieci, to nie wojsko, tylko zwykli, niewinni, wystraszeni ludzie, tacy sami jak oni. A co zawiniła uciekająca, samotna kobieta, ratująca swoje dzieci? Czy to był makabryczny żart, zabawa. Czy tak silnie wpojona nienawiść, która kazała bestialsko niszczyć wszystko, co nie nordyckie, bo reszta to zwierzęta? Bombardujący lotnicy wykonali rozkaz. Dumni, nasyceni jak wampiry krwią ludzką, którą niewinnie przelali, odlecieli. Natomiast myśliwce, które im towarzyszyły, okrążyły w koło ogród rozpoczynając polowanie na ludzi, ukrywających się w zieleni i na polach pośród kartofliska. Ewa zauważyła za domem wielką stertę chrustu. Widząc zawracający samolot jednym skokiem dopadła do sterty. Z ogromnym wysiłkiem, czołgając się po trawie, wijąc się jak wąż, wpełzała coraz głębiej. Nie zważała na drapiące ją gałęzie, targające jej włosy. Wbijała się na siłę w ostatniej rozpaczy. Jej słabe ręce łamały, rozgarniały twarde gałęzie. Szeptała sobie; jeszcze trochę, jeszcze trochę, aby mi tyłu nie było widać. Kiedy już wyczerpana opadła, uniosła głowę do góry. Zobaczyła myśliwca, nadlatywał równiutko na kupę chrustu. Był coraz bliżej. Leciał nisko. Był już tak blisko, że zobaczyła koło wykonane przez obracające się śmigło samolotu, a nawet lotnika.
Przerażona, wpatrywała się nieruchomo jakiś czas w to w śmigło. W końcu zamknęła oczy z tą myślą, skoro ja go widzę tak dokładnie, prawie patrzę mu w oczy, to czy i on mnie też widzi? Przecież miała na sobie bordową sukienkę, która mogła prześwitywać przez tą kupę chrustu. Jeśli tak, to może za chwilę wyceluje do mnie z karabinu maszynowego. Czekała sekundę z zamkniętymi oczami. Za chwilę nad głową przetoczył się grzmot lecącego samolotu. Przeleciał, była żywa. Natychmiast wyszarpnęła się z pod chrustu, aby szukać pewniejszego schronienia. Udało się raz, ale następnego razu może już nie być. Zanim samolot zdążył okrążyć cały ogród, wybiegła poza ogród i krzewy, które otaczały ogród. Pochyliła się nisko pod krzakami i biegła szybko za samolotem, który okrążał ogród z prawej strony i bezustannie strzelał z karabinu maszynowego. Kule świstały nad głową. Z drzew sypały się listki. Trzeba było tak biec, aby samolot był zawsze z prawej strony. Samolot ciągle krążył wokół ogrodu. Po kilku takich okrążeniach nikt już nie miał siły biegnąć w pozycji pochylonej prawie do ziemi. Wszyscy ci, którzy zdążyli wbiec do ogrodu, biegali teraz wokół niego, wpadając na siebie i przewracając się. Szybko się zrywali i biegli dalej. Mniej wytrzymali zaczęli padać na kolana i biegali na czworakach. Pozostali poszli za ich przykładem. Już wszyscy biegali na czworakach, był to najwyższy czas, bo kule świstały coraz niżej, a listki sypały się już z krzaków. A samolot uparcie krążył. Albo wymyślił sobie wesołą sadystyczną zabawę, albo wyznaczył sobie liczbę ofiar, które musi zaliczyć. Takie ciągłe bieganie wkoło po piesku, zaczęło ludziom mieszać w głowie. Niektórzy siadali lub układali się czekając już na pewną śmierć. Ewa biegając tak w koło zauważyła w niewielkim oddaleniu studnię. Nie namyślając się pobiegła w tamtym kierunku. Nie patrząc nawet, czy jest głęboka, czy jest w niej woda, postanowiła się tam schronić. Nie namyślając się szybko przełożyła jedna nogę przez cembrowinę, już miała wskoczyć. Nagle z tylu poczuła mocne szarpnięcie i krzyk ojca Ewa, co robisz? Nie było czasu na dalsze wyjaśnienia. Ojciec pociągnął ją za rękę za sobą. Padli na kolana, podnieśli się i biegli dalej. Dzieci zajęte ratowaniem swojego życia zapomniały o rodzicach, a rodzice nie zapomnieli o swoich dzieciach. Ojciec ciągle biegł za Ewą i pilnował. ją. Wiedział, jaka jest wrażliwa i nie wiadomo było, jaki jej pomysł może strzelić do głowy. Po kilku jeszcze okrążeniach samolot wreszcie się oddalił. Albo zabrakło mu już cierpliwości, albo zabrakło mu amunicji. Nastała cisza. Ludzie zmęczeni śmiertelnie pokładli się na trawie, w ciszy bez rozmowy. Po krótkim odpoczynku ruszyli wszyscy do wozów z twarzami martwymi, bez uśmiechu, bez płaczu. Chwile, które przeżyli zobojętniły ich na wszystko. Kto przeżył, wsiadał na wóz i jechał dalej. Kto nie przeżył, zostawał. Nie było pogrzebu, nie było księdza, nie było śpiewów, nie było kościoła, nie było orszaku żałobnego. Z domów nie wychodzili ludzie, którzy byli ukryci gdzieś po piwnicach, norach. Odjeżdżali w ciszy bez płaczu, zobojętnieni na wszystko, jak wszyscy ci, którzy mają do czynienia ze śmiercią. Czyż kat płacze, jak ścina głowy? W prosektorium lekarze płaczą nad zmarłymi? Ksiądz płacze na każdym pogrzebie? Przecież by mu zabrakło łez. Więc każdy musi być zahartowany, obojętny. Na twarzach odbijał się smutek i niepewność. Dziś padli oni, a my może jutro. Niewiadomo, kto dojedzie do końca i do jakiego? Dobrze, że choć wozy były całe. Furmani, widząc, co się dzieje, popędzili konie pod samotną kępę drzew, a sami pokładli się w rowach. Po zebraniu się wszystkich osób na miejscu, gdzie stały wozy, pierwszą, ważną myślą było sprawdzić, czy nie brakuje kogoś z kompletu osobowego konwoju pocztowego w którym jechali. Mieli szczęście. Wszystkie osoby wróciły całe, żywe. Mimo przeżytych nie tak dawno ciężkich chwil i strachu, w gromadce panowała radość. Żyli wszyscy, bo po tych trzech dniach wspólnej niedoli, zżyli się wszyscy i odtąd stanowili już jedną, wspólną rodzinę. Mieli wspólne przeżycia, wspólne cele, już tylko chronienia poczty i ważnych dokumentów, które były umieszczone w ogromnej, okutej żelazem skrzyni, którą dozorował sam naczelnik poczty jadący na pierwszym wozie. Ucieczka przed frontem, nieoddania jej w ręce niemieckie i dowiezienie jej gdzieś w bezpieczne miejsce.
Pierwotnym założeniem było, że pocztowcy mieli służyć jako łącznościowcy na linii frontu, a rodziny miały być umieszczone w bezpiecznym miejscu, gdzieś na tyłach frontu. W takiej jednak sytuacji, skoro nawet nie można było dogonić ani jednej poczty, gdzie można było szukać tego frontu, skoro front był rozproszony po całej Polsce. Po krótkiej obronie cofał się, gdyż Niemcy parli szybko ogromną potęgą w postaci armat, czołgów, samochodów i motorów szybko poruszających się i szerząc wśród Polaków popłoch, dezorientację i siejąc zniszczenie. Wszystkie drogi, nawet i te polne były zatłoczone uciekającymi ludźmi. Nagła wieść o wkroczeniu Niemiec do Polski zaskoczyła wszystkich. Nikt wcześniej nie wierzył w wojnę z Niemcami. Tak niedawno przed wybuchem wojny pan Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Mościcki i Pan Minister Spraw Zagranicznych Polski Beck urządzali wspólne z Ministrami Niemieckimi Goringiem i Ribentropem przyjacielskie spotkania i polowania w Puszczy Białowieskiej. Tak byliśmy przygotowani do wojny, tak pewni, tak spokojni, że Rząd i Najwyższe władze beztrosko bawili się na rautach, balach. Na ulicach miast porozwieszane były plakaty, na których napisy świadczyły o wielkości Polski. Silni, Zwarci, Gotowi, oto było nasze hasło i obrona. Niemcy natomiast śmiali się z Polaków mówiąc Wy Polacy tańczycie tango, a my robimy tanki.
Na wieść o wybuchu wojny dowództwo nie nadążało z mobilizacją wojska. Wielu młodych ludzi zgłaszało się na ochotników, ale ich nie przyjmowano, bo nie było dla nich broni. I tak cała Polska uciekała w nieładzie przed siebie, nie wiedząc dokąd. Przede wszystkim uciekali pracownicy urzędów. W zależności od hierarchii społecznej, jedni własnymi samochodami, ciężarówkami, wozami konnymi, na rowerach, a inni na własnych nogach, Jakiż to był raj dla bombowców i myśliwców. Jakiż wspaniały cel do polowania w tym zbitym gąszczu dróg zatłoczonych ludzką zwierzyną. Po chwilowym odprężeniu i uspokojeniu usadowili się na wozach i włączyli w ciąg pojazdów, które przed nimi jechały. Jechali dalej bez pośpiechu. Słońce zaczynało już zachodzić. Teraz dopiero poczuli mokre ubrania, spocone od upału i zmęczenia. Głód i pragnienie dawały się we znaki. Cały dzień nie było czasu na jedzenie, bo ratowali swoje życie. Po odjechaniu parę kilometrów od nieszczęsnego miejsca przystanęli. Mężczyźni poszli do odległych domów szukać jakiegoś pożywienia. Każdy przyniósł po trochę chleba, sera, a w dzbanach kamiennych mleko. Jadąc pożywiali się tym, co kto miał, lub dzielili się nawzajem. Pożywieni jako tako jechali dalej. Dzieci były śpiące. Trzeba było szykować znów posłanie. Zapadła noc. W ciszy i po przeżytych emocjach sen morzy wszystkich. Powtulali się, gdzie mogli i zasnęli. Furman ułożył się na przedzie wozu i też zasnął. Konie szły same, wóz za wozem. Obudził ich jakiś okrzyk, dojeżdżamy do Opatowa. Był to głos przewodnika, który czuwał nad wszystkim. W Opatowie też poczty już nie było. Po krótkiej naradzie ustalili, że muszą się kierować na wschód, bo za nimi szybko posuwają się Niemcy. Gońcy zmotoryzowani ciągle donosili nowe wiadomości.
cdn. Wanda Łukomska | ||||||||||||||||||||||||||||||
Artykuł pochodzi ze strony: Internetowego Kuriera Proszowskiego Zapraszamy: https://www.24ikp.pl/info/prossoviana/online/lukomska_wspomnienia01/20200205odc07/art.php | ||||||||||||||||||||||||||||||