facebook
Moje wspomnienia dzieciństwa cz. I - odcinek 10
    Dzisiaj jest sobota, 23 listopada 2024 r.   (328 dzień roku) ; imieniny: Adeli, Felicyty, Klemensa    
 |   serwis   |   wydarzenia   |   informacje   |   skarby Ziemi Proszowskiej   |   Redakcja   |   tv.24ikp.pl   |   działy autorskie   | 
 |   struktura powiatu   |   nasze parafie   |   konkursy, projekty   |   prossoviana   |   zaduszki ZP   |   poszukujemy   |   okaż serce INNYM   |   różne RAS   |   porady, inf.   |   RAS-2   |   RAS-3   | 
 |   zapraszamy   | 
 on-line 
 |   monografie...   |   biografie...   |   albumy...   |   okazjonalne...   |   beletrystyka...   |   nasi twórcy   |   inne...   |   filmoteka   | 

serwis IKP / informacje / prossoviana / on-line / Moje wspomnienia dzieciństwa cz. I / Moje wspomnienia dzieciństwa cz. I - odcinek 10
O G Ł O S Z E N I A


Moje wspomnienia dzieciństwa cz. I - odcinek 10

Proszowice 7 września 1939, ulica Królewska na odcinku między Rynkiem, a ul. Racławicką, zdjęcie ze zbiorów Wojciecha Nowińskiego [fragment]
(fot. zbiory IKP)

Proszowice, 5-03-2020

odcinek 10
Rozdział XVII. Przeprawa przez Bug

     Z daleka już widzieli bure wody szerokiej w tym miejscu rzeki. Mostu nie było. Przy brzegu ujrzeli tylko dużą czarną od starości i wody łódź. Brzeg był pusty. Nie było przewoźnika. Trzeba było szukać kogoś, aby ich przeprawił przez rzekę. Rozeszli się w poszukiwaniu po bliskich chatach kogoś chętnego, który by przy takiej pogodzie odważył się przepłynąć Bug.

     Po długich poszukiwaniach i dobrej opłacie znaleźli w końcu przewoźnika. Dostęp do rzeki był niezwykle trudny. Teren był bagnisty. Dorośli grzęźli w błocie po kolana. Nie było co myśleć o tym by dzieci mogły przejść przez to bagno. Dorośli brali kolejno dzieci i powoli grzęznąc i ledwo wyciągając nogi z twardej, śliskiej mazi, donosili je do mokrej łodzi. Dzieci przerażone, siedziały cicho, bez ruchu na mokrych ławeczkach. Najlżejsze poruszenie powodowało kołysanie i przechylanie się łodzi. Po załadowaniu pierwszej partii, łódź powoli wypływała na bure, mętne wody rzeki. Łódź była niepewna, stara, nasiąknięta wodą, a każdy przechył groził wpadnięciem do wody. Rzeka była głęboka i szeroka. Dzieci bały się patrzeć na te groźne, mętne, szybko płynące fale. Po długim patrzeniu na wodę wydawało się, że to same fale ich unoszą, a nie łódź.

ciemne niebo nad Bugiem i zbawcza stara łódź
(źródło: archiwum.dolina-bugu.pl)

     Ewa i Lucia siedziały cichutko przytulone do siebie, drżały, niecierpliwie czekały, kiedy wreszcie dobiją do brzegu. A przeprawa zdawała się nie mieć końca. Sprawny przewoźnik musiał dobrze manewrować łodzią, aby ich wszystkich przewieźć na drugi brzeg. Przeprawa była bardzo ryzykowna, ale innego wyjścia nie było. Cala przeprawa trwała długo, bo przewoźnik musiał kilka razy obracać, aby wszystkich przewieźć na drugi brzeg.

     Grupa przewieziona na drugi brzeg, pookrywana wilgotnymi kocami trzęsła się z zimna i czekała cierpliwie na koniec przeprawy. Ostatnia grupa dotarła na drugi brzeg, ale nie było koni i wozów. Furmani z wozami pojechali parę kilometrów dalej na płytką wodę, aby konie przeszły wpław tak, aby nie zamoczyć wozów. Po zakończeniu przeprawy dotarli do najbliższych chat i tam w cieple przetrwali porę deszczową. Gospodyni domu, w którym zatrzymali się była miła i uprzejma.

     Mówiła takim dziwnym, niezrozumiałym śpiewnym językiem, że dzieciom bardzo się to spodobało. Był to język ukraiński podobny do rosyjskiego, ale nieco zmieniony. Rodzice, którzy wychowywali się pod zaborem rosyjskim mogli się porozumiewać z gospodarzami. Za Bugiem był już rejon zamieszkiwany przez ludność ukraińską. Byli tak serdeczni i czuli, że powstało pytanie, czy to jest szczere? Wiadomo bowiem było, że te ziemie za czasów rządu sanacji traktowane były po macoszemu. Bogactwo tych ziem w postaci drzew w nieprzebytych lasach, było źródłem korzyści. Nie starano się o rozwój tych ziem w żadnej dziedzinie.

     Będąc tam poznali, jak wielkie różnice istniały pomiędzy Polską a Kresami. Dlatego można było przypuszczać, że ta sympatia do Polaków może kiedyś przerodzić się w nienawiść. Chata była tak czysta, tak pięknie przybrana barwnymi dywanikami własnej roboty, makatami wiszącymi na ścianach, ikonami przybranymi kwiatami, że dzieci z podziwem obserwowały to pierwotne, naturalne piękno.

wnętrze ukraińskiej chaty na kresach wschodnich
(źródło: archiwum.allegro.pl)

     Dla Ewy i Luci był to domek z bajki. Ewa, jak dotąd niewiele uwagi zwracała w domu na wystrój swojego pokoju i całego domu. Umiała utrzymać tylko jaki taki ład, a resztę należało do matki. Ewa zamarzyła sobie nagle, jak dobrze byłoby już być w domu. Ile pięknych rzeczy można by było wykonać, by ozdobić własny dom. A do domu tak daleko i nie wiadomo, jaka jeszcze długa droga przed nimi.

     W dali za wsią rozciągały się wielkie lasy wołyńskie. Jechali dotąd nie licząc dni, jedynym celem była ucieczka i ratowanie własnego życia. Dziś w tej spokojnej chacie oprzytomnieli i uświadomili sobie, że jest niedziela. Kościołów tu nie było, a cerkwie były bardzo oddalone. Każdy siadał gdzieś w kątku, aby przemyśleć kolejne wydarzenia lub może wreszcie pomodlić się i podziękować Bogu za ocalenie, jak dotychczas.

     Ewa wyszła z domu i powoli dotarła do lasu. Tu las był właśnie kościołem. Wysokie drzewa kończyły się gdzieś bardzo wysoko tworząc, jak gdyby wieżę kościoła. Ciszę mącił tylko cichy szelest szumiących w górze drzew jak szept modlitwy płynącej w niebiosa.

     Gdzie można było się modlić? Gdzie można było odnaleźć Boga? Tu, w tej świątyni, w tej ciszy. Tu można było rozmawiać tylko z Bogiem. Każde drzewo wskazywało niebo i sięgało do niego. Drzewa kłaniały się chyląc swe głowy przed wielkością, która je otacza i chroni z wielką miłością. Dziękowały stwórcy za ciszę, za spokój, za niebo, za słońce, za zieleń i za każdy kwiat, za wspaniały, ale bez wojny świat. Tak odczuwała Ewa, to była jej modlitwa. Powoli dzień się chylił ku zachodowi, a słońce zaszło już za las. Ewa stała nieruchoma, oczarowana pięknem natury nie spostrzegła, że się ściemnia, był czas powrotu, bo pewnie tam będą się niepokoić długą jej nieobecnością. Wróciła do domu.

w poszukiwaniu Boga w leśnej świątyni
(źródło: zszywka.pl)

     Po posiłku wyruszyli dalej. Po przejechaniu niewielkiej odległości zauważyli, że i tu za nimi zaczyna przybywać uciekinierów. Przewodnik przyniósł im smutną wiadomość. Ogłoszono demobilizację. Nastąpiła kapitulacja. Z tą chwilą pocztowcy stali się cywilami, nie ma już poczty polskiej. Ale oni nadal wieźli ten wielki skarb ukryty w tej wielkiej, okutej żelazem skrzyni. Co mają z tym zrobić. Zniszczyć wszystko, aby nie dostało się w ręce niemieckie?

Rozdział XVIII. Wiara, nadzieja i poczta polska na stosie ofiarnym

     Rozkaz, to rozkaz. Ale jak niszczyć coś, co dotąd było dla nich tak ważne, tak istotne, było całym ich życiem. Ta skrzynia zawierała skarb. Nie złoto, nie kosztowności, ale dokumenty, na których opierała się i funkcjonowała poczta polska. Po naradzie zjechali z głównej trasy, wjechali w polną drogę, która ich poprowadziła do małego zagajnika

     Za zagajnikiem była rozległa polana, osłonięta ze wszystkich stron drzewami. Tu zatrzymali się. Z wielkim mozołem zdjęli wielką, ciężką skrzynię. Stanęli nad nią, jak nad zwłokami najdroższego człowieka. Tak, to był pogrzeb poczty polskiej. I znów, nie było orszaku żałobnego, nie było pokropku księdza, nie było płaczu, a może był, wewnątrz, w sercach? Kto może zrozumieć, co czuli ci ludzie, którzy wyjmowali ze skrzyni dokument po dokumencie - które stanowiły cząstkę ich serca i wrzucali na rozpalone ognisko. Rzucali swoje życie, swój los na ofiarny stos.

piękna polana, gdzie ostatecznie mieli złożyć depozyt powierzony im przez "Pocztę Polską"; Obraz Sergel Berezin z Pixabay
(źródło: pixabay.com)

     W tej pracy pomagały kobiety i dzieci. Wymijali się w drodze od skrzyni do ogniska, niosąc na rękach sterty papierów. A było tego dużo. Trzeba było się spieszyć, aby zdążyć z paleniem do wieczora. Wszystko to odbywało się w tajemnicy i nikt niepowołany nie mógł tego widzieć. Wszystko odbywało się w milczeniu, bo o czym można było mówić w takiej sytuacji.

     Ewa od czasu do czasu, przystawała przy ognisku i rozmyślała, jak to jest. Tą skrzynie, która zawierała jakąś wartość wieźli przez pół Polski, aby teraz spalić, a za chwilę zostaną z tego tylko popioły. Czy kiedyś z tych popiołów, jak Feniks odrodzi się Poczta Polska? Lucia za mała na to, by zrozumieć tą tragedię rozgrywającą się, zrywała kwiatki na skraju polany, które jeszcze kwitły o tej porze roku. Uzbierała mały bukiecik. Wróciła, stanęła przy ognisku. Schyliła się, położyła bukiecik przy ognisku. Co mogło wiedzieć, co mogło myśleć takie dziecko, kładąc kwiatki obok ogniska? Może zrobiła to tak, co widziała kiedyś, że na pogrzebie kładzie się kwiaty na mogile. To było pożegnanie poczty, to był koniec, to była mogiła. Poczta dostała pożegnalną wiązankę leśnych kwiatów od Luci.

     Ognisko dopalało się. Pozostała tylko skrzynia, już niepotrzebna. Namyślali się, co z nią zrobić? Po naradzie wynieśli ją w pobliskie zarośla i zostawili. Może kiedyś, ktoś ją odnajdzie i będzie jeszcze komuś służyła. Po uporaniu się ze skrzynią, wymykali się ukradkiem w krzaczki, aby tam w samotności przetrawić to bolesne wydarzenie, a może i popłakać? Kto wie.

     Po wygaszeniu ogniska w ciszy wsiadali na wozy. Zapowiadało się, że znowu noc spędzą na wozach. Droga biegła wśród zagajników, pustych pól. Nad ranem zagajnik się skończył, a zaczynał się las. Rosły tu z rzadka stare wysokie sosny, młode sosenki. Mijali puste polanki, za nimi znów ciągnął się gęsty las. Zatrzymali się na malej polance. Zdawali sobie sprawę, że skoro musieli zniszczyć dokumenty pocztowe, muszą zniszczyć i swoje niektóre rzeczy osobiste. Byli przecież na ziemiach ukraińskich i nie wiadomo, co się może wydarzyć, co im zaszkodzić? Zaczął się następny etap maskowania przeszłości.

     Skoro tylko ten pomysł wpadł im do głowy, rozbiegli się po lesie, szukać odpowiedniego krzaczka, pod którym mogliby ukryć swoje skarby i dokumenty mówiące o każdym z nich. Były to na tamte czasy niebezpieczne dokumenty. Ojciec Ewy był legionistą, brał udział w wojnie bolszewickiej, był odznaczany krzyżami i medalami wojskowymi. Małe kosztowności, które mieli przy sobie, też mogły sprowadzić jakieś nieszczęście.

     Ojciec upatrzył sobie młodą sosenkę. Zwołał całą rodzinę, wykopał odpowiedni dołek i powiedział. Zapamiętajcie sobie to miejsce, a zwłaszcza, wy dzieci, bo tu chowamy wszystko, co było cenne, abyście wiedziały, gdzie tego szukać, kiedy być może nas już nie będzie. Do dołka rzucili różne przedmioty, między innymi niektóre fotografie i Krzyż Virtuti Military za udział ojca w wojnie bolszewickiej. Przez chwilę stali, obserwowali całą polankę, odległość i położenie innych drzew względem dołka. Dołek przysypali, przykryli darnią, przydeptali. Byli wolni od przeszłości, od wszystkiego.

sosenka, miejsce do zapamiętania, miejsce złożenia dokumentów rodzinnych i odznaczeń ojca, Obraz Couleur z Pixabay
(źródło: pixabay.com)

     Tak myśleli przez chwilę, ale mylili się, byli dalej pocztowcami, zdradzały ich mundury. Mundurów nie dało się zdjąć i zakopać. Nawet koszule wskazywały, kim byli. Po zbyciu całego balastu mogli jechać dalej. Gdzie miało być to dalej? Na razie jechali przed siebie lasem. Rzadki las stopniowo stawał się puszczą. Wąską drożyną dotarli do szerokiej drogi, prowadzącej w głąb puszczy. Jechali ze smętnymi minami w ciszy.

     Po ujechaniu paru kilometrów, w głębi alei, ujrzeli wiele postaci w ruchu. Czym bardziej się zbliżali do nich, tym bardziej byli pewni, że to wojsko polskie. I to spora grupa. Wojsko tu, w tych lasach. Z daleka już widać było kuchnię polową, dymiącą, stojącą na skraju drogi. Byli zaskoczeni tym widokiem i szczęśliwi, bo wojsko jeszcze jest, a może gdzieś tam ich więcej jest i pewnie będą jeszcze walczyć.

leśny poczęstunek z polowej żołnierskiej kuchni
(źródło: histmag.org)

     Dolatywał do nich zapach gotującej się w kotle grochówki. Jakiż głód poczuli, po takiej długiej wędrówce o głodzie. Podjechali bliżej. Wojskowi rozpoznali pocztowców. Po krótkiej rozmowie, zaprosili wszystkich na grochówkę. Każdy dostał wojskową menażkę, a w niej najwspanialszą potrawę. Co za zapach, co za smak. Nie przeszkadzały nawet pływające w niej igły sosnowe, które wpadały do kotła z drzewa, podczas odkrywania pokrywy. Ewa pierwszy raz jadła taką smakowitą grochówkę, a kiedyś, później mówiła, że nigdy już w swoim życiu nie jadła takiej grochówki.

Rozdział XIX. Czas na kąpiel i pranie

     Po tak sutym pożywieniu, wszyscy byli najedzeni i zadowoleni. Podczas rozmów z wojskowymi wywnioskowali, że wojsko będzie się dalej bronić, ale gdzie, tego się nie dowiedzieli, gdyż była to tajemnica wojskowa. Podziękowali za poczęstunek i ruszyli dokąd ich droga poprowadzi. A droga ich wyprowadziła na rozległe obszary łąk. W dali za łąkami była wioska. Uznali, że okolica jest spokojna. Cicha. Za Bugiem nalotów już nie było.

kojąca umysł i zmęczone ciało przestrzeń przyrody
(źródło: przyrodniczyekspert.pl)

     Wozy rozjechały się w pobliże. Rodzina Ewy wybrała domek, do którego dojeżdżało się przez łąkę, pod górkę. Podjeżdżając zauważyli pod górką studnię. Gospodarze przyjęli ich życzliwie. Dzień zapowiadał się piękny, słoneczny, upalny, jak cały wrzesień. Przypominał raczej środek lata, a nie początek jesieni

     Postanowili wykorzystać ten dzień na porządki osobiste, mycie, pranie. Po tak długiej i w takich warunkach podróży nie byli podobni do ludzi. Wszystko miało kolor ziemi. Dotąd to nie było ważne. Ale teraz nadszedł czas na porządki osobiste. Poprosili gospodynię o naczynia na wodę. Już inni, z pozostałych wozów czerpali wodę ze studni wiadrami. Nalewali wodę do wszystkich naczyń. Pozostawili ją do nagrzania się. Miała się odbyć nieznana dotąd kąpiel.

oby spełniona nadzieja posiłku i trochę odpoczynku
(źródło: bieszczady.land)

     Poniżej na łące były zarośla, pojedyncze krzaczki. Każdy wyszukał sobie krzaczek, który skrył by go przed oczami innych. I tak zaczęło się szorowanie szczoteczką i szarym mydłem, całego ciała i włosów. Szamponów wtedy nie znano. Największy kłopot był z włosami Ewy. Gęste, długie do pasa włosy, trzeba było kilka razy szorować i płukać, zanim uzyskały właściwy kolor i czystość. Jedni kąpali się, inni prali.

     Wzdłuż całej łączki pochyleni pracze nad naczyniami mozolili się nad wypraniem całego brudu z odzieży. Po jakimś czasie cały wzgórek pokrył się różnokolorową odzieżą poukładaną na trawie. Słońce grzało mocno, odzież schła szybko. Do wieczora wszyscy byli czyści, przebrani. O prasowaniu nie było mowy. Byli zadowoleni, że wszystko jest czyste. Gorzej było z mundurami. Tych nie dało się prać. Czyścili je szczoteczkami, ile się dało, aby je doprowadzić do jednego koloru. Ci, którzy wcześniej uporali się z pracą, leżeli i opalali się, choć tak prawdę powiedziawszy od codziennego przebywania na powietrzu, na słońcu byli już dość opaleni.

Rozdział XX. Warunki życia na Ukrainie

     Zmęczeni, nagrzani słońcem, wrócili do chat. Gospodyni szykowała dla wszystkich kolację w postaci żurku i do tego chleb razowy, własnego wypieku. Ukraiński żurek smakował im bardzo. Po kolacji poprosili o nocleg. Gospodyni zgodziła się chętnie. Obserwowali chatę, ale nigdzie nie mogli znaleźć łóżek do spania, natomiast w rogu mieszkania stał ogromny piec, na którym gospodyni szykowała kolację.

poglądowe szkice pieca z tzw. "zapieckiem" do spania z terenów wschodniej Polski
(źródło: docplayer.pl)

     Tymczasem gospodyni poszła do komory, przyniosła jakieś derki i poukładała je na piecu. Powiedziała, że posłanie gotowe i mogą iść spać. Zdziwieni patrzyli, gdzie gospodyni wskaże im posłania. Gospodyni wskazała im na piec i powiedziała pięknym śpiewnym głosem po ukraińsku, którego nie rozumieli, ale się domyślili, my tu śpimy.

     Starsi niezbyt zadowoleni przyjęli to zaproszenie do spania. Dla dzieci była to nowa przygoda. Jaki to był problem w wyskoczeniu na piec. Starsi wychodzili po ławie, która była ustawiona wzdłuż ściany, przy piecu. W każdym razie było to lepsze spanie od dotychczasowych.

     Rano poprosili gospodynię, aby im na śniadanie ugotowała jajka na twardo. Gospodyni kiwnęła głową, że rozumie. Zasiedli przy stole na ławach i obserwowali przygotowania gospodyni.

     Jak już wiemy, piec był ogromny, długi. Gospodyni rozpaliła ognisko w piecu, w którym się wszystko gotowało i piekło. Z komory przyniosła kłąb pakuł konopnych, owinęła nimi wszystkie jajka i wyrzuciła na ognisko. Widząc to z trudem powstrzymywali krzyk, myśląc, że gospodyni nie zrozumiała o co ją poprosili. W milczeniu obserwowali, co będzie dalej. Po jakimś czasie gospodyni wyciągnęła jajka z pieca, obrała resztki, które się nie dopaliły i podała im. Jajka były upieczone i czuć je było dymem. Do tego podała mleko. Herbaty tam się nie piło.

     Po pożywnym śniadaniu ruszyli w drogę. Polna droga, którą jechali, z lewej strony była ograniczona ogromnym borem niekończącym się. Po prawej stronie rozciągały się łąki. Na łąkach tych, co jakiś czas widać było leżące białe płaty. Z zaciekawieniem obserwowali to dziwne zjawisko. Wkrótce okazało się, że to płótno lniane bieliło się na słońcu. Ponieważ była to pora na obiad, skręcili do najbliższego domku, stojącego przy łące. Na podwórku domu kobieta międliła len.

     W jednej ręce trzymała łodygi lnu, oparte na międlicy, a ubijakiem uderzała w łodygi. Ściany obstawione były łodygami schnącego lnu. W izbie rozstawione były krosna, na których kobieta tkała płótno. Dalszy ciąg tej obróbki polegał na tym, że gotowe płótno wynoszono na łąkę, aby z szarego nabierało bieli, pod wpływem promieni słonecznych.

ręczne międlenie lnu przy pomocy międlicy
(źródło: pl.wikipedia.org)

     Na obiad dostali pierogi ruskie, ale z kaszą, których dotąd nie jedli i w dodatku pryskane śmietaną - dzieci takiej potrawy nie jadły. Nie bardzo najedzeni taką potrawę, wstąpili do następnego domu na kolację. I tu gospodarze przyjęli ich chętnie wiedząc, że są uciekinierami. Pozwolili im korzystać z ogrodu. Dzieci pobiegły do sadu, gdzie były piękne, przejrzałe, soczyste owoce. Mężczyźni rozeszli się po sadzie i szukali czegoś. Czego mogli szukać? Nie byli zainteresowani owocami, więc czego mogli szukać? Ewa zainteresowana tym, obserwowała ich. Mężczyźni chodzili, patrzyli na drzewa, aż znaleźli drzewa wiśniowe. Obrywali przyschnięte już o tej porze liście wiśni, kruszyli je w rękach na proszek, wyciągali z kieszeni bibułki i skręcali z nich papierosy. Tytoń skończył im się już dawno, a byli spragnieni palenia. Wykorzystali więc liście wiśni oszukując sami siebie.

     Dzieci wygłodzone jeszcze bardziej po owocach, wpadły do kuchni, sprawdzić, jak daleko jeszcze do kolacji. W domu nie było nikogo. Wybiegły do ogrodu i tu oddalony od drzew znajdował się długi, ceglany piec. Na nim poustawiane były wielkie gary. Tu gotowała się kolacja. Przyglądały się z ciekawością, bo nigdy tego nie widziały. Od tej chwili w każdej wsi widzieli takie same piece, bo taki był zwyczaj na Ukrainie, że budowano letnie piece w ogrodzie. Po kolacji skorzystali znowu z przypiecka.

     W następnym dniu jadąc dalej, spotykali coraz więcej pojazdów. Jadących w tym samym kierunku, czyli w stronę Łucka. Zresztą jedyna główna droga prowadziła w tym kierunku. Od wozu do wozu podawano sobie szybko wieść, że tu gromadzą się główne siły wojska polskiego. Coś się szykuje.

     Tymczasem nadchodziła noc. Trzeba było gdzieś przenocować. Wszystkie chaty zapchane były uchodźcami. Wstąpili do ostatniej chaty. I tu było mnóstwo ludzi. Gospodarz widząc na co się zanosi, zrozumiał, że przypiecek nie wystarczy. Naniósł ze stodoły wiązki słomy, rozścielił je w całej izbie i powiedział, kto chce, może spać.

     Na wyścigi zajmowali swoje stanowiska, układali się ciasno, niczym śledzie, pilnując, by rodzina była razem, blisko. Spali wszyscy w ubraniach. Ewie przypadło miejsce obok jakiegoś grubawego, dość solidnie wyglądającego gościa. Jego towarzysz ciągle go obskakiwał, szukał odpowiedniego miejsca. Ciągle słyszało się panie mek, czy panie Bek, panie Bek. Byli zdziwieni, czyżby sam minister Bek podróżował razem z nimi. Nie zdążył uciec za granicę. Czy brakło dla niego miejsca w samolocie, czy do ostatniej chwili wierzył w przyjaźń Niemców, z którymi polował w Puszczy Białowieskiej? Kto to wiedział z kim się podróżowało, kto kim był? Ewie takie miejsce się nie spodobało. Uważała się za tyle dorosłą, że ujmą dla niej było spać obok obcego człowieka.

     Obrażona, że matka nie zareagowała, uciekła z chaty i zrobiła sobie wycieczkę wzdłuż stojących wozów w odwrotnym kierunku, czyli do domu. Kiedy jednak ambicja znieważonej dorosłości minęła, stanęła, myśląc, co ja robię, gdzież ten dom, tyle dni odjechaliśmy od niego, a ja chcę iść? Dokąd, do Niemców? Sama sobie przyznała, że te okropne przeżycia nic jej nie zmieniły, nie nauczyła się pokory i godzenia się ze wszystkim. Wróciła, ale otrzymała swoje od rodziców, którzy przestraszeni poszukiwali jej w pobliżu.

Rozdział XXI. Między frontem i burzą

     Po przebudzeniu się przyszła następna, niepokojąca wiadomość. Natychmiast uciekać, ominąć Łuck, kierować się w stronę Równego, bo tu może być gorąco, w tym sensie, że tu prawdopodobnie szykuje się front. Wszyscy jadą na front. W pośpiechu wsiadano na pojazdy, na wozy, a nawet i samochody się znalazły, których w nocy nie było widać. Nastąpił odwrót. Jedni kierowali się na południe, inni na wschód. Już nie jechali główną drogą. Zjeżdżali na polne drogi i rozjeżdżali się w różne strony.

     Cztery wozy pocztowców zjechały z głównej drogi na północ, aby jak najbardziej oddalić się od Łucka. Jechali polnymi, pustymi drogami, które prowadziły nie wiadomo dokąd. Trafili w końcu na drogę, która prowadziła w kierunku wschodnim. Mieli nadzieję, że kiedyś trafią do Równego, gdzie miało być bezpieczniej, gdyż Równe w większej części było zamieszkane przez Polaków. Zasięgnąć informacji nie dało się, bo okolica była niezamieszkała. Konie były już zmęczone jazdą prawie po bezdrożach i kręceniem się w kółko. Ludzie nie mniej byli zmęczeni i głodni, a tu pustka, żadnej chaty.

     Zaczął zapadać zmierzch, a końca drogi nie było widać. Niebo dotąd pogodne, zaczęło zasnuwać się małymi ciemnymi chmurkami. Za nimi nadciągały większe bure chmury. Od północy z dali nadciągała czarna, nisko zwisająca chmura. Zaczęła grozić dalekim pomrukiem. Przyspieszyli jazdę, wiedząc, że nadciąga wielka burza, a tu nie ma się gdzie schronić. W odpowiedzi na pomruki od północy, odezwały się i z południa grzmoty. Całe niebo było już zaniesione chmurami. Byli pewni, że burza ich ogarnia z obu stron. Naloty były niebezpieczne, ale i burza nie mniej. Nie było wyjścia, trzeba było jechać dalej. Nad głowami odzywały się już nie pomruki, ale ciężkie grzmoty.

burza nocna nad lasem
(źródło: opole.naszemiasto.pl)

     W ciemnościach nad nimi zaczęły przebiegać błękitne błyskawice. Na grzmot z prawej, odzywały się huki i z lewej strony. Wkrótce całe niebo rozjarzyło się kolorowymi, niebieskimi, zielonymi, czerwonymi błyskawicami, przebiegającymi po niebie w różnych kierunkach. Potężne grzmoty i wyładowania nagłą jasnością oślepiały jadących. Konie oślepione błyskami niebios, przestraszone, zaczęły kwiczeć i stawać dęba, porywając wozy, to w prawo, to w lewo. Chmury otworzyły się, zlewając ich strugami deszczu.

     Z lewej strony niebo rozżarzyło się czerwoną łuną. Huki wzmogły się, jakby chciały zagłuszyć grzmoty burzy. Byli już pewni, że to kanonada armatnia. Tam był front. Tam toczyła się jeszcze walka o utrzymanie ziem polskich. Byli więc między burzą i frontem. Mimo nakrycia kocami, byli cali przemoczeni. Woda lała się strumieniami, zalewając wszystko. Przymykali oczy, pochylali głowy przed błyskawicami, które przelatywały nad nimi. Uszy pękały od wyładowań piorunów.

palące się wioski podczas potyczek wojskowych z Rosjanami i Ukraińcami na Kresach Wschodnich Polski
(źródło: klubjagielloński.pl)

     Ludzie i niebo sprzysięgły się przeciwko garstce tych niewinnych, bezbronnych ludzi. Czy tu miało być zakończenie tej długiej, niebezpiecznej, bezsensownej ucieczki? Konie oślepiane, ogłuszone, wystraszone, traciły kierunek, szły nie wiedząc gdzie. W pewnej chwili o mało nie wjechały w ogrodzenie jakiegoś domu. Furman nagłym szarpnięciem zatrzymał je. Ojciec zeskoczył i podczas błysku pioruna szukał bramy. Na wrzaski i płacz dzieci wybiegł z domu gospodarz, nie zważając na ulewę. Zobaczył, kto się gwałtownie dobija do bramy, i wpuścił ich na podwórze. Konie wjechały pod zadaszenie. Otworzył wrota stodoły i wpuścił wszystkich, przestrzegając, aby nie palili. Odpowiedzieli, że nie będą palić, bo nie mają co. Z domu przyniósł jakieś derki, bo widział, że są przemoczeni i kazał im spać na sianie.

     Siano było pachnące, suche, ciepłe. Pozdzierali mokrą odzież, pookręcali się kocami. Każdy wygrzebał sobie dołek i zapadł się głęboko. Nie mogli z początku zasnąć. Burza nie przechodziła. Przez szpary między deskami stodoły widzieli ciągłe błyski. Bali się, aby piorun nie uderzył w stodołę, gdyż spaliliby się. Od strony frontu kanonada ciągle huczała. Zmęczenie dawało jednak znać o sobie, a ciepło ogarniające od siana zmorzyło ich, posnęli.

     Rano ucichło wszystko. Nie było śladu po burzy i po froncie. Nie było wiadomo, z jakim rezultatem zakończyły się walki. Po obserwacji okolicy nie dało się wyczuć jakiegoś ruchu, niepokoju.

     Po burzy niebo się wypogodziło. Słońce zaczęło przygrzewać. Uspokojeni postanowili dłużej tu zostać i wysuszyć przemoczone ubrania i koce. Kobieta ugotowała rosół na kurze, za którą ojciec zapłacił z zapasów pieniężnych. Była to właśnie ta chwila, na którą oszczędzali pieniądze, po takiej długiej, głodującej podróży, musieli posilić się czymś pożywnym, aby mieć siły na dalszą, nie wiadomo, jak długą drogę. Po posiłku i uporządkowaniu wszystkiego wyruszyli w dalszą drogę.

cdn.

Wanda Łukomska   



idź do góry powrót


23  listopada  sobota
24  listopada  niedziela
25  listopada  poniedziałek
26  listopada  wtorek
DŁUGOTERMINOWE:


PRZYJACIELE  Internetowego Kuriera Proszowskiego
strona redakcyjna
regulamin serwisu
zespół IKP
dziennikarstwo obywatelskie
legitymacje prasowe
wiadomości redakcyjne
logotypy
patronat medialny
archiwum
reklama w IKP
szczegóły
ceny
przyjaciele
copyright © 2016-... Internetowy Kurier Proszowski; 2001-2016 Internetowy Kurier Proszowicki
Nr rejestru prasowego 47/01; Sąd Okręgowy w Krakowie 28 maja 2001
Nr rejestru prasowego 253/16; Sąd Okręgowy w Krakowie 22 listopada 2016

KONTAKT Z REDAKCJĄ
KONTAKT Z REDAKCJĄ         KONTAKT Z REDAKCJĄ         KONTAKT Z REDAKCJĄ         KONTAKT Z REDAKCJĄ         KONTAKT Z REDAKCJĄ