Przejeżdżali właśnie obok większego domu od pozostałych, przy którym stała cerkiew. Było to odpowiednie miejsce, aby się zatrzymać na nocleg. Domyślali się, że był to dom popa. Był na pewno zamożniejszy od pozostałej ludności, to i może pożywienie będzie lepsze. Zadowoleni zatrzymali się, zeszli z wozów i udali się na plebanię, tak to się u nas mówi na taką budowlę. Weszli do pomieszczenia i jaki widok im się ukazał. Izba była duża. W kącie stał ogromny piec, podłoga była zasłana słomą. Po izbie kręciło się kilka kobiet. Były ubrane w białe bluzki, spódnice szerokie, pasiaste, utkane na krosnach. Na głowach, ładnie wywiązane białe chusty. Wśród nich biegała wyższa, ładniejsza kobieta i wydawała polecenia. Była to żona Popa, czyli nazwijmy ją tak - popina. Jedna z kobiet stała przy piecu i gotowała pewnie kolację, paląc w piecu słomą. Byli zdziwieni tym, że u Popa pali się słomą. W Polsce można to było widzieć u starych, biednych ludzi. Byli przyjęci z wielką gościnnością. Za chwilę zjawił się i sam Pop. Zdjął nakrycie głowy, przywitał się z uśmiechem i poprosił ich do pokoju. Podłoga była z desek, wyszorowana aż do białości. Na podłodze rozłożone były chodniki w paski własnego wyrobu. Takie same kilimiki pokrywały stół i długie ławy. W kącie pokoju na podstawce stała ikona, czyli Matka Boska. Ołtarzyk przystrajały kwiaty i lampka świecąca się. Siedli przy stole i zaczęła się dyskusja. Pop znał na tyle dobrze język polski, że mogli się porozumieć. Był dobrze poinformowany w sprawach bieżących. Od niego dowiedzieli się, że 17-go września Rosjanie podpisali pakt z Niemcami i wkraczają do Polski. Bolszewicy wkraczają do Polski. Czyli grozi nam następny rozbiór Polski, wtrącił ojciec.
Żeby tylko, odpowiedział Pop, ale jakie mogą być konsekwencje tego. Mamy z dwu stron nieprzyjaciół. Jak Niemcy postąpią, nie wiemy, ale bolszewicy? Dotąd ludność ukraińska mogła swobodnie wyznawać swoją religię. Mogła chodzić do cerkwi. A tam cerkwi nie ma. Nasz los też jest niepewny. I tak smutno rozważając doczekali się na kolację, składającą się z mleka, chleba, masła i sera. Wszystko z własnych wyrobów. Po skromnej, smutnej kolacji pop zaprowadził ich do następnej izby. Tam stały łóżka, zbite z desek. Wskazał im pościel i powiedział, że mogą spokojnie spać, ale radził, aby w następnym dniu przedostali się do Równego. Tam mają być zgromadzone główne siły wojska polskiego i mają się bronić. Nazajutrz według wskazówek pastora skierowali się do Równego. Ściemniało się, gdy dojeżdżali do Równego. Z daleka obserwowali miasto, ale nic nie wskazywało na to, aby miasto miało się bronić. Może wojska były ukryte, może rzeczywiście nocą rozpęta się tu walka. Woleli na wszelki wypadek szybko opuścić miasto. Bocznymi ulicami ominęli centrum.
Dojechali do małej miejscowości na północny wschód od Równego o nazwie Aleksandria. Tu zatrzymali się na nocleg. Tu również zostali przyjęci gościnnie. Gospodyni chętnie przygotowała kolację. Rozmawiała miło z nimi. W izbie znajdowało się kilku mężczyzn. Nie brali jednak udziału w rozmowie z nimi. Zgromadzeni w kątku, w cichej rozmowie naradzali się nad czymś. W pewnej chwili wszyscy się wynieśli.
Pocztowcom to się nie spodobało. Zrozumieli, że szykuje się coś niedobrego. Ukraińcy na noc nie wrócili. Ukrainka zapytana, czemu mąż nie wrócił, odpowiedziała, że chłopy mają swoje sprawy. Nocą mężczyźni czuwali, ale zawsze któremuś tam na chwilę się przysypiało. Rano, kiedy pakowali rzeczy, okazało się, że wiele przedmiotów brakuje, zostali okradzeni. Matce najbardziej było żal złotej broszki, którą chroniła przed zakopaniem. Brakowało każdemu wielu cennych rzeczy. Poznikały nawet i sukienki dziecinne. Nikt nic nie mówił, nie dochodził niczego. Matka udała się na zakupy, aby się zaopatrzyć w żywność, bo czuli, że muszą natychmiast uciekać stąd, z powrotem w kierunku Polski. Miasteczko było zatłoczone uciekinierami. Panowała panika. Krążyły wieści, że Ukraińcy szykują się do walki z Polakami, jako odwet za wszystkie krzywdy, jakie mieli pod rządami Polski. Przewodnicy rozkazali natychmiast opuszczać ziemie ukraińskie. Po powrocie matka przekazała wieści. Natychmiast wsiadali na wozy i pędzili, ile koń wyskoczy w kierunku północy, w lasy. Do lasów było jeszcze daleko. Zapadła noc, a oni stale jechali. W ciemnościach w dali zauważyli łunę pożaru. Ich droga prowadziła w tym kierunku, innej drogi nie było. Konie zwolniły. Obserwowali całą okolicę, nadsłuchiwali Wszędzie panowała cisza.
Podjechali bliżej i zobaczyli. To paliła się wioska, a raczej dopalała się, bo już paliły się krzyże na cmentarzu. Droga prowadziła środkiem płonącej wsi. Co chwilę przez drogę przebiegały z kwikiem świnie, psy. Szczęśliwie, że było po niedawnym deszczu i po obu stronach drogi rowy napełnione były wodą. Zatrzymali się. Zamoczyli koce w wodzie, przykryli wozy, dzieci były przykryte z głowami. Starsi siedzieli nakryci kocami i gasili lecące iskry. Jechali wolno środkiem palącej się wsi.
Nadsłuchiwali, czy gdzieś nie czają się Ukraińcy. Gdyby ich napadli, musieliby się bronić. Mieli wprawdzie broń, ale co znaczyły takie rewolwery w porównaniu z karabinami. Jednak cisza była w koło. Jedynie było słychać trzaski dopalającego się drewna. Cała droga objęta była takim żarem, że nie można było oddychać. W tym żarze koce parowały, schły szybko. Bali się, aby padające iskry nie zapaliły czego, bo nie byłoby ratunku. Spłonęli by razem z całą wsią, gasili je jak mogli, gołymi rękoma, nie zważając na to, że mają poparzone ręce. Wioska się skończyła. Wjechali znów w ciemność. Jechali w wielkim strachu, przygotowani na to, że w każdej chwili mogą ich zaatakować Ukraińcy. Może liczyli się z tym, że w pobliżu mogą znajdować się cofające się wojska polskie. W takiej niepewności dojechali do lasu. Wreszcie była wymarzona ściana lasu. Jechali wzdłuż lasu. Trzeba było znaleźć drogę prowadzącą w las. Zaczęło się rozwidniać. Wreszcie znaleźli drogę prowadzącą w las.
Rozdział XXIII. Pod ochroną wojska polskiego - ostatni apelCoraz wyraźniej majaczyły pnie wysokich drzew. Wolno do tyłu przesuwały się sosny, świerki, drzewa liściaste. Zapach liści i drzew szpilkowych tworzył aromat, niczym najpiękniejsze perfumy, owiewał ich łagodnie, usuwając zapach spalenizny z koców, ubrań, a nawet z włosów. Rozwidniło się już całkiem i dopiero teraz zauważyli, że w tym lesie nie byli sami, nie byli pierwsi. Z daleka usłyszeli gwar rozmów. Przy drodze stały wozy. Ludzie spożywali posiłek.Oni też poczuli głód. Podjechali bliżej, aby też coś zjeść i zaczęła się rozmowa z tymi, którzy wcześniej zdążyli uciec i schronić się tu. Uważali, że tu będzie bezpieczniej, bo i wojska polskie cofały się, a nie było innego możliwego miejsca, jak na północny wschód w lasy na Podolu.
Po posiłku ruszyli wolno drogą, która ich może gdzieś zaprowadzi. Teraz już nie było się dokąd spieszyć. Przed nimi był wróg, za nimi był wróg. Mogli tylko jeździć po tym lesie, kręcić się w kółko, lasy były niekończące się. Jazda lasem była przyjemna. Słońce grzało już mocno, tu było chłodno, bo cień dawały wysokie, gęste drzewa. Ileż to ludzi dawniej marzyłoby o tym, by znaleźć się wśród, tak pięknej przyrody, zwłaszcza mieszkańcy miast. W tych czasach nie wszystkich było stać na to, aby na wakacje wyjechać gdzieś, choćby na wieś. Podziwiali więc te widoki, wchłaniali aromatyczne powietrze. Na myśl jednak o tym, że zanim wyjadą z tych lasów mogą umrzeć z głodu, ogarniał ich strach. Jedyną nadzieją było to, że może napotkają gdzieś cofające się oddziały wojska i ukrywające się w lasach. Nadzieje spełniły się. Wkrótce spotkali małe grupki żołnierzy, wyłaniających się z różnych stron lasu i zmierzających w jednym kierunku. Żołnierze mieli kompasy, które im wskazywały kierunek. Tak wozy, jak i grupki żołnierzy dotarli do głównego zgrupowania wojska.
Była tu i kuchnia polowa, kilka małych armatek, wojsko uzbrojone i tabor wojskowy. Szczęśliwie trafili, bo z kuchni dymiło się, a z kotła ulatniał się zapach gotującej się zupy. Tym razem dostali wszyscy smakowity bigos. Kapusty przecież nie brakowało po polach, a po drodze pewnie zagarnęli jakąś zwierzynę. Potrawa pół na pół mięsno - kapuściana, była tak pyszna, że niektórzy prosili o repetę, jakby tu był obóz harcerski, a nie zbieranina uciekinierów i wojska. Najedzeni, pod ochroną wojska spokojnie ułożyli się do snu. Nie wiedzieli, jaka niespodzianka czeka ich rano. Wczesnym rankiem obudziła ich pobudka wojskowa, grana na trąbce. Padł rozkaz - do apelu! Żołnierze stanęli w szeregu, w środku nieco wysunięty przed - poczet sztandarowy, szereg przedłużały ustawione armatki, a grupa cywilów stanęła z boku. Zaczął się apel wojskowy. Odmówiono modlitwę, odśpiewano pieśń; "Kiedy ranne wstają zorze". Na zakończenie zaśpiewano hymn "Jeszcze Polska nie zginęła". Cywile wtórowali im z płaczem. Wzruszenie tamowało oddech, głos łamał się. Czuli, że to już pożegnanie z polskim wojskiem. Po chwili do wojska podjechał żołnierz na koniu. Ojciec szepnął do Ewy - patrz i zapamiętaj sobie. To jest Pułkownik Koc. Ewa obserwowała, co dalej się działo. Pułkownik przemówił do wszystkich. W jego głosie słychać było wzruszenie, mimo zewnętrznego opanowania. Zwracając się do żołnierzy podziękował im za wierną służbę ojczyźnie, mówiąc, że będą jeszcze Polsce potrzebni, bo kończy się przegrana bitwa, ale walka ze zdradzieckimi najeźdźcami nadal będzie się toczyć. Kończąc przekazał rozkaz o rozwiązaniu oddziału i dodał, że Ci z żołnierzy, którzy nie chcą wracać na ziemie zajęte przez Niemców i chcą dalej walczyć powinni kierować się lasami ku granicy rumuńskiej, gdzie będzie możliwość jej przekroczenia. W istniejącej sytuacji także osoby cywilne mogą dołączyć do grupy zdecydowanej na emigrację.
Po apelu wojsko i tabory, armaty ruszyły w kierunku południowo-wschodnim, ku granicy rumuńskiej. Cywile podążyli za nimi, nie wiedząc, co robić. Na skraju lasu, gdzie stała czarna limuzyna zatrzymali się wszyscy. Ojciec poszedł do pułkownika na rozmowę. Po chwili wrócił do rodziny naradzić się, co mają robić. W końcu ojciec zadecydował, że nie pojedzie z rodziną na tułaczkę, nie wiadomo jak daleką. Nie chciał narażać rodziny na nie wiadome, no i myślał o pozostałych w domu rodzicach i bracie. Skonsultował sprawę ewentualnej emigracji z pozostałymi pocztowcami na wozach. Decyzja była zgodna, wracamy do domu.
W tej sytuacji poszedł do pułkownika dać odpowiedź. Pułkownik w grzecznościowych słowach przyjął wiadomość o powrocie pocztowców do domu, podszedł do samochodu, wyjął z niego ogromną walizę i wręczył ją ojcu, mówiąc Ja z tego nie mogę już skorzystać, a panu może się przydać, bo pan ma rodzinę. Ojciec odpowiedział, że dziękuje, ale walizy nie weźmie, choć nie wie, co tam jest, bo tylko chce cało i zdrowo wrócić do domu, a waliza mogłaby ściągnąć na nich jakieś niebezpieczeństwo. Podziękował i wrócił do rodziny. Tymczasem, prawie wszyscy w tym zgrupowaniu żołnierze zdecydowali się na przekroczenie granicy polskiej z Rumunią podejmując trud przebicia się do niej poprzez kordony wojsk rosyjskich i niemieckich. Oni stali długo i wpatrywali się dopóki im nie znikli z oczu. Towarzyszyła im duża część cywili, którzy też wybrali los tułaczy wojennych, w nadziei na rychłą jednak zmianę sytuacji.
Pozostali w lesie ludzie, w tym i nasi pocztowcy patrzyli jakiś czas na znikający na horyzoncie sznur ludzi, koni i pojazdów. Skończył się dla nich etap wspólnej podróży. Teraz każdy wybierał swoją drogę i znikał co raz w gęstwinie lasu. Nie mieli się co dalej zastanawiać, zawrócili i skierowali się w stronę lasów wołyńskich, by później orientować się w kierunku zachodnim, na centralne ziemie polskie. Rozdział XXIV. Wędrówka z żołnierzami przez lasyJechali smutni, opuszczeni, bezradni. Po pewnym czasie głód zaczął dawać znać o sobie. Zrobili postój na posiłek. Teraz, kiedy byli sami bez wojska, musieli czuwać nad sobą. Podczas, gdy jedni jedli, inni pocztowcy z bronią w ręku pełnili w lesie obowiązki wartowników, ubezpieczając postój. W tych lasach można się było obawiać tylko Ukraińców. To było pewne, że będą walczyć o swoje ziemie, tym bardziej, że czuli za sobą wojska radzieckie.
Czujki rozstawione w lesie, spostrzegły już z daleka zbliżające się tabory wojskowe, a za nimi maszerujących żołnierzy. Nie wszyscy jednak żołnierze przeszli za granicę. Wiele jednostek z rozbitych frontów przedostawało się do lasów i tu ukrywali się. Nie wszyscy też chcieli pozostawiać rodziny i uciekać za granicę. Żołnierze mieli broń, tabor, ale nie mieli kuchni. W każdym razie, to już było coś, mogli liczyć na to, że mieli jakieś zapasy żywności. Wszyscy myśleli o tym, aby wydostać się z tych lasów. To nie było takie łatwe, bo lasy ciągnęły się w nieskończoność. Wędrowali teraz z żołnierzami. Co jakiś czas żołnierze wysyłani byli na zwiady, jak daleko jest skraj lasu i co słychać w wioskach. Wracali po godzinach ze złymi wieściami. Chaty puste, a Ukraińcy zbierają się grupkami, coś się szykowało. Jeszcze raz wysłani śmiałkowie zdobyli trochę żywności, która w wioskach była pochowana w schowkach. Do studni po wodę nie udało się podejść, bo była pilnowana przez Ukraińców. Zbliżała się noc, trzeba było zjeść jakąś kolację. Wody nie było, nie było zapasów, bo i w czym mieli trzymać tą wodę? Chleba nie było, bo tym jednym bochenkiem, który wykradli Ukraince nie dało się obdzielić takiej ilości ludzi. Najbardziej jednak po upalnym dniu każdy był spragniony, a szczególnie dzieci. Żołnierze jeszcze raz wysłani na zwiad przynieśli wiadomość, że cały las z tej strony, gdzie był skraj i gdzie była wieś jest obstawiony przez Ukraińców. Nikt nie wydostanie się z lasu. Ukraińcy byli uzbrojeni, a wojsko nie chciało rozpoczynać z nimi walki. Wojskowi mieli ziemniaki, a z braku wody smażyli je na tłuszczu. Smakowity zapach rozchodził się po całym lesie, potęgując jeszcze głód. Ojciec, który był bardziej przedsiębiorczy niż matka, poza tym był mężczyzną, łatwiej mu było podejść do wojska niż kobiecie, podszedł do płonącego ogniska. Poprosił o kilka smażonych ziemniaków i coś do picia. Przyniósł w menażce ziemniaki i buteleczkę spirytusu. Powiedział Tu jest spirytus, tego wam nie wolno pić, bo by was jeden łyk udusił, możecie tylko kilka razy polizać, zwilżyć język i usta. Dzieci spróbowały, ale płyn był tak piekący, że samo polizanie wystarczyło, aby więcej nie próbować. Głodni i spragnieni, zmęczeni poszli spać. Dzieci na wozy, dorośli na trawę. Rano pod opieką wojska ruszyli dalej, szukać innego miejsca do wyjazdu. Gdziekolwiek próbowali wyjechać, wszędzie byli Ukraińcy. Tymczasem z głębi lasów zaczęły przybywać nowe grupy wojska. Przybyła nawet jednostka lotników. Była to młoda jednostka uczniów, ze szkoły lotniczej w Dęblinie. Wszyscy byli uzbrojeni w karabiny. Szli zmęczeni trzymając się wozów. Jeden z lotników doszedł do wozu, gdzie siedziała Ewa. Jakiś czas szedł nie odzywając się. Co jakiś czas spoglądał na Ewę i obserwował ją. Patrzył na jej piękne, grube, długie warkocze. Wzajemna obserwacja trwała długo. Ewie spodobał się lotnik. Był wysoki, ładny i wesoły. Co chwilę uśmiechał się do Ewy. Ewa nieśmiało odwracała oczy. Ale to nie pomagało, bo za chwilę wzrok wędrował w jego stronę. Choć nie rozmawiali, jednak jak to dobrze było być tak blisko siebie. Zapomnieli o wojnie. O ciężkich przeżyciach. Młodość ma swoje prawa, jest silna, szybko odzyskuje siły, zapomina o tym, co złe, chce żyć i cieszyć się każdą dobrą chwilą. Tak niewiele jej potrzeba do szczęścia. Nie przeszkadza głód, brak domu, brak wygodnego spania, strach przed Ukraińcami, wieczna tułaczka obojętnie gdzie. Tylko tak jechać obok siebie na koniec świata. cdn. Wanda Łukomska | ||||||||||||||||||||||||||||||||||
Artykuł pochodzi ze strony: Internetowego Kuriera Proszowskiego Zapraszamy: https://www.24ikp.pl/info/prossoviana/online/lukomska_wspomnienia01/20200312odc11/art.php | ||||||||||||||||||||||||||||||||||