W odpowiedzi Janusza na pytanie Ewy (realnie zadane we wrześniu 1939 r. w wołyńskich lasach) o przyczynę, dla której nie walczy jako lotnik, mimo, że jest w lotniczym mundurze?, można wyczuć gorycz, kiedy mówi, że nie dla wszystkich starczyło sprzętu lotniczego (samolotów) do podjęcia walki z Niemcami. Prawda tych słów odbija się echem kilkadziesiąt lat po wojnie w historycznym opracowaniu książkowym autora dedykowanym polskim bohaterskim lotnikom wrześniowej wojny obronnej z Niemcami w 1939 r., gdzie autor porównuje możliwości sprzętowe i osobowe niemieckiego lotnictwa wojskowego i polskich sil lotniczych we wrześniu 1939 r.
Wyciąg ze str.19 zamyka stwierdzeniem "Jak wynika z tego zestawienia, etatów bojowych i samolotów zabrakło dla 746 personelu latającego" potwierdzającym jakże trafioną, co smutną refleksję młodego polskiego lotnika wypowiedziane do poznanej w niecodziennych okolicznościach dziewczyny. Ewa z początku pytała nieśmiało. Lotnik nie zniechęcony mówił ciągle i zmuszał ją do rozmowy. I tak powoli, powoli opowiadali wszystko o sobie. Odtąd był codziennym towarzyszem Ewy. Ona siedziała na wozie, a on szedł obok wozu. Karabin położył na wozie dla wygody i rozmawiali stale, a tematów nie brakowało. Spoglądali na siebie, uśmiechali się. Wieczorem dobrał sobie kilku śmiałków i postanowili zrobić wyprawę na wieś, mimo, że wojskowi ostrzegali ich przed Ukraińcami. Oni byli młodzi, sprytni, a od tego miejsca, gdzie wczoraj była obstawa, odjechali kawał drogi. Przecież Ukraińcy nie mogli dzień i noc czatować na nich. Po tej wyprawie przynieśli trochę żywności, a przede wszystkim wodę, w manierkach, które zebrali od żołnierzy i w swoich. W wodę byli zaopatrzeni na jakiś czas. Zatrzymali się na nocleg i każdy szukał odpowiedniego legowiska do spania. Ewa, jak i pozostałe dzieci spała na wozie. Janusz nie szukał daleko legowiska. Jego legowisko było przy wozie Ewy. Wyjął koc, który miał zrolowany nad plecakiem, rozłożył go i posłanie było gotowe. Rano budząc się, szukali się oczyma. Ukraińcy przekonani, że w lasach jest ogromna ilość wojska, któremu nie dadzą rady, odstąpili od obławy, ale wszyscy byli przekonani, że to chwilowe i pewnie przygotowują się lepiej. Pewnego dnia Janusz przyniósł owoce, dał je Ewie i Luci. Powiedział do niej; wiesz Ewa, ile owoców jest w sadach i nikt ich nie zbiera, marnią się, gniją. Następnym razem, jak pójdę, to zabiorę kosz na paszę dla konia i przyniosę pełny. Na te słowa cała trójka roześmiała się. Innym razem wręczył jej bukiet kolorowych liści mówiąc: Innych kwiatów dziś w kwiaciarni nie było. Widząc padające liście mówił, patrz Ewa, to samoloty. Ewa odpowiedziała, mam dosyć samolotów i chyba już nigdy nie przestanę się ich bać. A Ja bardzo kocham samoloty, bo inaczej nie byłbym lotnikiem. A ja kocham uczyć. Ewa opowiedziała, jak to z koleżanką Danusią założyły w wozówce szkołę dla dzieci, które bez opieki wałęsały się po ich ulicy. Jak uczyły pisać, czytać i jakie przy tym miały przygody. Jak dorosnę będę nauczycielką. A ja kiedyś, jak się ta wojna skończy będę lotnikiem, bo nie ma nic piękniejszego, jak unosić się na skrzydłach w przestworzach, jak Ikar. Ewa niewiele wiedziała z Mitów Greckich, ale o Ikarze słyszała. Janusz opowiedział jej, jak to dziadek pewnego razu opowiedział mu o Ikarze na swoje nieszczęście, bo, co z tego wynikło? Zwykle na wakacje jeździliśmy do dziadków na wieś. Mają tam swoją posiadłość. Za ogrodem jest wysokie, strome urwisko. Na dole jest łąka, a obok niej płynie rzeka. Bawiliśmy się z kolegami na tej łące. Graliśmy w piłkę i w różne inne zabawy. Pewnego dnia znudziła nam się zabawa i postanowiliśmy wymyślić coś nowego. Widziałaś kiedy latawca? Tak. Puszczałam latawca z koleżankami na łące. Janusz opowiadał dalej. Zrobiliśmy z latawców takie skrzydła, przywiązaliśmy je do ramion paskami, myśleliśmy, że nas uniosą, tak jak Ikara. Ja skoczyłem pierwszy. Skrzydła nie wytrzymały tego ciężaru, upadłem i o mało nie połamałem nóg, ale kończyło się tylko na skręceniu nogi. Dwa tygodnie przesiedziałem w domu bez ruchu. I pewnie skończyło się skakanie? Skąd, dopiero się zaczęło. Gdy już mogłem chodzić, przenieśliśmy z kolegami całą kopę siana z łąki pod urwisko. Rozesłaliśmy grubą warstwę i skakaliśmy. Co to była za zabawa. Jak cudownie było lecieć w powietrzu. A co to było, jak się dziadek dowiedział, lepiej tego nie mówić. Do końca wakacji musiałem siedzieć w domu i czytać. Nie wolno mi było wychodzić do kolegów. Mimo tego i tak oświadczyłem rodzicom, dziadkom, że będę lotnikiem. Ja to znam powiedziała Ewa. Ja skakałam spod dachu stodoły na dół, na siano. Na takich rozmowach schodził im czas, że całkiem zapomnieli o wojnie. Innym razem śpiewał jej piosenkę, która brzmiała tak; Jest na świecie dziewczyna, którą kocham najwięcej, dla niej życie poświęcę. Wszystkie noce i dni. O całym świecie zapominam, gdy na mnie spojrzy ta dziewczyna, ta jedna, jedyna, a tą dziewczyną jesteś ty. Słuchając tej piosenki, Ewa była jeszcze dzieckiem. W końcu mu wybaczyła, bo Janusz był starszym i wojskowym, a w wojsku śpiewali różne piosenki. Ewa tą opiekę i te nieśmiałe zaloty przyjmowała jako coś naturalnego, jak od dobrego starszego braciszka. Nie wiedziała nic o prawdziwej miłości, ale czuła, że bardzo go kocha na swój dziecinny sposób. Nie mogła się bez niego obejść, a i on bez niej, było im dobrze ze sobą. Uczył ich i innych piosenek, które śpiewały i pozostałe dzieci. Dorośli widząc zadowolone, rozśpiewane dzieci, uśmiechali się, kiwali głowami, mówiąc; Jak to dzieci w każdej sytuacji mogą być radosne, uśmiechnięte. Patrząc na nich choć przez chwilę zapominali w jakiej sytuacji się znajdowali. Sytuacja obecna i przyszłość wcale nie była przyjemna. Od paru dni przemierzali nieprzebyte obszary leśne. Brakowało żywności, wody, a o innych potrzebach zapomnieli dawno. Dzieci mogły jeździć bez końca po tych pięknych lasach, byle się nigdy nie rozstawać. Przyrzekli sobie, że kiedy to wszystko się skończy muszą się odnaleźć. Janusz na zawsze utonął w błękitnych oczach Ewy i w złocie lśniących warkoczy, choć była jeszcze dzieckiem. Ewa zapamiętała jego dobre szare oczy i piękny uśmiech. Rozdział XXVI. Posterunki ukraińskie - rozbrojenieStarsi jednak myśleli o tym, aby wreszcie wydostać się z tych lasów. Okazało się, że cały las jest obstawiony przez Ukraińców. Nie było wyjścia, musieli przedrzeć się przez ten kordon, czyli musieli podjąć walkę. W pewnej chwili wszyscy usłyszeli okrzyk; kto zdolny do broni, naprzód! Mężczyźni i Kobiety dopadali do wozów, porywali broń, która była poskładana na wozach i biegli na skraj lasu.Ewa dobiegła do wozu, starała się podnieść karabin, ale jej ręce były za słabe. W tej chwili podbiegł żołnierz, mówiąc, dziecko, jesteś za słaba, oddaj ten karabin. Ze wszystkich stron odezwały się strzały. Przy wozach pozostały tylko dzieci. Strzelanina trwała bardzo długo, w końcu umilkła. Cywile i wojsko wróciło, ale już bez broni, bez karabinów. Po wozach mieli pochowaną krótką broń. Chowali ją, gdzie się tylko dało myśląc, że uda się ją przenieść przez obstawę Ukraińców. Wyjeżdżali powoli z lasu. Ukraińcy ich obserwowali. Na ich pytanie jadący powiedzieli, że oddali wszystką broń. Dojechali do następnej wsi. Tu zatrzymał ich posterunek ukraiński. Zaczęło się sprawdzanie, czy na wozach nie ma ukrytej broni. Wydawało się, że wcześniej cała broń została już wydana Ukraińcom. Okazało się jednak, że ktoś ukrył pistolet pod spodem ich wozu. To miało się okazać na następnym posterunku ukraińskim. Teraz nastąpiło oddzielenie wojska od cywilów. Wojsko ustawili czwórkami, obstawili uzbrojonymi Ukraińcami i poprowadzili ich przed siebie. Dzieci z płaczem patrzyły na oddalające się wojsko. Ewa i Janusz nie zdążyli się pożegnać, nie zdążyli sobie powiedzieć, gdzie mieszkają. Wszystko to nastąpiło tak szybko, że wszyscy potracili głowy. Teraz z rozpaczą spoglądali za oddalającym się wojskiem. Nikt nie wiedział, gdzie ich pędzą i jaki będzie ich los, czy przeżyją, czy może już nigdy ich nie zobaczą? Wojsko pomaszerowało w prawo, a cywile w lewo. Podjechali do następnego posterunku. Każda wieś miała swój posterunek. Tam znowu byli rewidowani. Ta rewizja była dokładniejsza. Ukraińcy zapytali, czy mają broń, odpowiedzieli, że nie, bo na poprzednim posterunku zostali rozbrojeni. Po przeszukaniu wszystkich ludzi, wszystkich zakamarków wozu, jeden z Ukraińców zajrzał pod wóz i znalazł broń. Ukraińcy wzburzeni zaczęli krzyczeć między sobą, a potem na nich, trochę po ukraińsku, trochę po polsku, tak, że wszystko rozumieli. Byli oburzeni tym, że Polacy ukryli broń i nie przyznali się do tego. Jeden z Ukraińców krzyknął; Kobiety i dzieci na prawo, mężczyźni na lewo pod rozstrzał. Zaczęli od nowa, dokładnie przeszukiwać każdy wóz. Ukraińcy stali w szeregu z wycelowanymi karabinami w szereg mężczyzn. Kobiety i dzieci płakały, bo za chwilę ich mężowie i ojcowie mieli być rozstrzelani. Ojciec wiedział, co za chwilę nastąpi i choć wiedział, że nie wolno mówić, zaryzykował i przemówił. Pozwólcie mi powiedzieć chociaż jedno słowo, bo taki jest zwyczaj, że idąc na śmierć ma się prawo powiedzieć ostatnie słowo. Kiwnięciem głowy udzielili mu głosu. Ojciec mówił; Zrozumcie, od wielu tygodni jedziemy z wojskiem, dzień i noc. Wojsko miało różną broń. Nikt ich nie pilnował, co wojsko robi w nocy, to oni schowali tam broń, o czym my nie wiedzieliśmy. Czy za nich, my i nasze rodziny mają odpowiadać?
Po tej przemowie Ukraińcy długo ze sobą rozmawiali, a nie była to rozmowa spokojna. Można było dostrzec, że szarpią nimi emocje. Wszyscy oczekiwali na ich decyzję z ogromną trwogą. Wydawało się, że sytuacja jest beznadziejna. W pewnym momencie jeden z nich, prawdopodobnie dowodzący tą grupką bojowców wydał polecenie podniesionym głosem, po którym Ci podnieśli karabiny do góry, a po chwili, odsunęli się nieco na bok. Dowodzący nimi, można przypuszczać oficer podszedł do pocztowych wędrowców czasu wojny i powiedział prawie czystym językiem polskim, że tym razem mają szczęście, są wolni, mogą wracać do swojej Polski. Było to jednak powiedziane z widoczną ironią. Na zakończenie dodał, że jeśli podobna sytuacja powtórzy się przy kolejnej kontroli przez posterunki ukraińskie, to nie ujdzie im to na sucho, wszyscy zostaną rozstrzelani. Po takim wstrząsie psychicznym, prawie martwi wsiadali na wozy. Przy każdym, następnym posterunku byli rewidowani. Nauczeni poprzednim doświadczeniem, pilnowali, aby nikt z obcych nie zbliżał się do wozu i aby podstępnie nie podłożył im broni. Po tym prawie cudownym ocaleniu wiele razy na drodze swojego przejazdu mijali posterunki uzbrojonych, w różnym wieku mężczyzn w większości w cywilnych ubraniach. Droga, którą jechali, ciągle wśród lasów, doprowadziła ich do małego miasteczka. Odległa pamięć podpowiada jego nazwę Gródek koło Maniewicz. To było już gdzieś niedaleko Kowla. Tu panował rwetes, zamieszkanie. Wśród pojazdów uciekinierów tłoczyli się żołnierze ruscy, jedni pewnie upatrując dla siebie trofeów wojennych, a inni dokonując w sposób bardziej cywilizowany wymiany handlowej. Towarem szczególnie poszukiwanym przez "mołojców" był alkohol. Efekty można było dostrzec na każdym kroku, w postaci lekko zataczających się, czasami wesołych młodych mężczyzn w marnych ubiorach wojskowych, w okręconych onucami nogach, w zniszczonych butach, w długich płaszczach, z przerzuconymi przez ramię płóciennymi workami na sznurach i zrolowanymi kocami. Trzeba jednak przyznać, że mimo lekkiego rozluźnienia dyscypliny tych wojaków, w czasie przejazdu przez miasteczko nie zdarzyły się żadne groźne incydenty.
W tym gorączkowym tyglu ludzkim, który przemieszczał, wydawało się bez sensu po miasteczku, bardzo sprawnie działali handlarze, przekuwając niestabilny czas w korzystne własne interesy. Przejezdni goście miasteczka, w wcale nie małej liczbie, których można było rozpoznać po mowie i ubraniu biegali zaś w poszukiwaniu żywności. Także i pocztowcy z ich konwoju wmieszali się w tłum, starając się również dla siebie zdobyć coś do zjedzenia. Szczęśliwie dla nich, mimo, że ziemie te zajęte już były przez rosyjskiego najeźdźcę, polskie złotówki były jeszcze honorowane w wymianie handlowej.
Ojciec Ewy przyniósł kawał słoniny od żołnierzy ruskich i ciemny chleb. Kobiety widząc to, zdziwiły się, jak mają jeść słoninę. Ojciec pokroił słoninę na cienkie plastry, położył na kromki chleba, kazał im spróbować. Smakowało całkiem dobrze. Posileni nieco, jechali wolno, przeciskając się przez tłumy, aby wyjechać na drogę prowadzącą do Kowla. Jadąc ulicami miasta obserwowali kolumny wojska polskiego popędzane przez uzbrojonych konwojentów. Po okrzykach "napsiód" domyślili się, że w charakterze konwojentów występowali rosyjscy lub ukraińscy Żydzi.
cdn. Wanda Łukomska | |||||||||||||||||
Artykuł pochodzi ze strony: Internetowego Kuriera Proszowskiego Zapraszamy: https://www.24ikp.pl/info/prossoviana/online/lukomska_wspomnienia01/20200330odc12/art.php | |||||||||||||||||