Musiało dojść do nieszczęścia. Jeden z naszych kolegów szkolnych zginął wskutek wybuchu pocisku artyleryjskiego w trakcie jego rozkręcania. To spowodowało rozciągnięcie nad nami większej kontroli. Ale w międzyczasie trochę narozrabialiśmy. Na naszym polu w Dębowcu, przed wojną była piaskarnia. Piasek był wykorzystywany do podsypek pod chodniki oraz bruk na ulicach w mieście. W związku z tym w polu powstały dość duże zagłębienia, które w trakcie działań wojennych w 1945 r. zostały wykorzystane przez Niemców do stworzenia stanowiska karabinu maszynowego. Nie wiadomo, co stało się z załogą niemiecką tego stanowiska, ale rozbity karabin maszynowy pozostał w dołach. Obok niego leżały dwie metalowe skrzynki z taśmami metalowymi z nabojami. Nikomu wtedy nie było zbyt spieszno do zbierania takich pozostałości po polach. Te pozostałości zarosły trawą, ale wydobyliśmy te taśmy z amunicją i pamiętam, jak z moimi rówieśnikami, mym oddziałem partyzanckim, bo w takie zabawy bawiliśmy się, poza kontrolą dorosłych wyłamywaliśmy miedziane szpice z łusek. Naboje jeszcze nie były skorodowane, posiadały jedynie lekką śniedź na miedzianych łuskach. Pamiętam to dobrze. Po wyłamaniu szpica wysypywaliśmy czarny proch w łuskach, lub kuleczkach do garnuszka. Ten proch pozwalał na strzelanie z klucza. Polegało to na wypełnieniu prochem klucza, a następnie mocnym uderzeniem o beton wbicia w niego gwoździa. Efektem był huk i dym. Wiele kluczy tym sposobem zostało rozerwanych. Na szczęcie nam się nic nie stało. Starsi proszowianie może pamiętają. Obok domu pana Zajączkowskiego (zakład stolarski trumien) niedaleko cmentarza długo po wojnie stała rozbita rosyjska "Katiusza", a wokół niej walały się długie pociski moździerzowe. Dobraliśmy się do paru z nich. Byliśmy "gówniarzami" i byliśmy o krok od śmierci. Ale rozkręciliśmy chyba dwa takie pociski. Wbrew pozorom duże szpice tych pocisków łatwo się dały odkręcić. To co piszę może się wydawać niewiarygodne, ale tak było. Z gilz tych pocisków dało się wyjąć bez trudu długie na około 0,5 m różnokolorowe laski prochu. To była gama barw, zielone, czerwone białe, żółte, czarne. Zabraliśmy tylko proch. Mieliśmy zabawę. Taką laskę prochu się zapalało i rzucało w powietrze. Zapalona laska prochu leciała sycząc i ciągnąc za sobą ogon dymu. My też zbieraliśmy hełmy, bagnety. To był głównie sprzęt niemiecki, czasem był także hełm, czy bagnet rosyjski. Jedno mnie tylko dzisiaj zastanawia. Znajdowaliśmy dużą i małą amunicję, pociski z łopatkami do moździerzy, ale nie przypominam sobie, byśmy znaleźli na polach karabin, czy pistolet. Prawdopodobnie ktoś taką broń pozbierał z pobojowiska. Droga kocmyrzowska do wysokości Szklanej była ubrana w rozbity, niesprawny ciężki sprzęt artyleryjski. Na wysokości cmentarza żydowskiego (Kierków) w rowie, w kierunku Krakowa stało na poboczu drogi parę dział. Działo przeciwlotnicze stało również przy pierwszej stodole na wjeździe do Szklanej w kierunku Krakowa. To też było miejsce naszych zabaw, połączonych ze zbieraniem czereśni, chodziliśmy jak to wtedy mówiono "na paśkudę". Przy tej drodze do Krakowa na całej długości rosły wiśnie i czereśnie. Dziś po nich nie ma śladu. A "propos" styczniowych w 1945 r. walk w rejonie Proszowic. Zapamiętałem obraz ulicy krakowskiej zasypanej śniegiem. To było na pewno, zanim rozpoczęły się walki. Stałem w bramie domu i patrzyłem na samochody niemieckie przejeżdżające naszą ulicą. Od Małego rynku, obecnie bł. ks. Józefa Pawłowskiego, aż po horyzont w kierunku cmentarza ciągnął się wąż różnych pojazdów wojskowych. Na odkrytych w wielu przypadkach platformach samochodów ciężarowych siedzieli w białych ochronnych nakryciach żołnierze. Wtedy nie zdawałem sobie sprawę z tego, że to są wrodzy żołnierze. To była dla dziecka atrakcja. Ale pamiętam zmęczone twarze tych ludzi, oczy, jakby nie widzące. Apatycznie kiwali się na siedzeniach, podpierali czymś, czego nie znałem. Dziś wiem, że to była broń. To co mi utkwiło w pamięci z tego przejazdu Niemców przez miasto, to niektóre samochody ciężarowe. Otóż na części z nich stały zainstalowane jak gdyby piece, z otwartymi paleniskami i widać było dorzucających do nich paliwo żołnierzy. Wydawało się, że są to piece do ogrzewania. Już po wojnie trafiłem na opis takiego pojazdu samochodowego z napędem na tzw. "Holzgas". Był to pomysł alternatywny Niemców w związku z trudnościami zaopatrzenia armii niemieckiej w paliwo płynne dla jej pojazdów. Dziś to oczywiście technologia gdzieś głęboko zakopana w niepamięci. Ja miałem okazję jako dziecko ten pojazd widzieć i zapamiętać. Pisałem, że bawiliśmy się w partyzantów. Na naszej ulicy były dwa takie oddziały. Jednym "dowodziłem" ja, a drugim Janek Dobosz mieszkający obok kościółka św. Trójcy. Na naszym ogrodzie za oficynami wykopaliśmy głębokie doły połączone korytarzami. Nakryliśmy je grubymi deskami i przysypaliśmy ziemią. To były nasze bunkry. Mieliśmy nawet łączność telefoniczną zrobioną z dwóch okrągłych pudełek po paście do butów z "Żabką" i długiego, cienkiego drutu. W wieczku robiło się dziurkę, mocowało się w niej drut, podobnie z drugiego końca. Jedno pudełko "słuchawka" było zainstalowane w kuchni naszego domu, a drugie na podwórzu w bunkrze, w odległości jakiś 80 m. I działało to na tyle dobrze, że słyszeliśmy się wzajemnie. Głos po naprężonym drucie przebiegał bez większych problemów. Stoczyliśmy wtedy pomiędzy obu naszymi oddziałami parę bitew na polu na "Ogrodach" (dzisiejsza ul. Kosynierów) obok ogrodu pana Wtorka. Na szczęście nikomu nic poważnego się nie stało, ale trochę bolesnych sińców po takiej zabawie pozostawało. Gra w "tryngla", w "noże", w "zośkę", w "klasy", czy "mosty pana starosty" to pewnie dla dzisiejszej młodzieży byłyby zabawy dość egzotyczne, odległe od ich dzisiejszego świata telewizorów, komputerów, tabletów i gier komputerowych. To dwa różne światy. Dla nas ten ówczesny świat prymitywnych zabaw wystarczał.
Uzupełnialiśmy je np. o wyprawy w nocy na cmentarz proszowicki. To wtedy była wyprawa daleko za miasto. Pójść tam w nocy samemu, to trzeba się było wykazać niemałą odwagą. Ja, moi bliscy koledzy Rysiu Stępień, Zenek Jordan, Boguś Zastawny, Jasiu Pawłowski, Edek Dzioba z Jazdowiczek umawialiśmy się na takie wyprawy. Jeden z nas szedł wówczas na cmentarz, i gdzieś w okolicy środka cmentarza wybierał grób, na którym kładł wybrany kamień. Inny, zwykle w kolejności, musiał po niego pójść późną porą i przynieść go. Wcześniej ten z nas, który przed wieczorem kładł ten kamień na grobie, dokładnie opisywał miejsce w którym kamień leży. Wyprawy odbywały się zwykle około godz. 23,00-23,30. Oczywiście czekaliśmy na przyniesienie kamienia. Każdy z nas, przynajmniej raz to zrobił. Ale, gdyby mi kazano to zrobić dzisiaj, to mocno bym się nad tym zastanawiał. To była jednak młodość. Święta Bożego Narodzenia to zawsze była okazja do chodzenia z "Gwiazdą" po okolicznych domach, głównie na naszej ulicy. Zbyt daleko się nie zapędzaliśmy, bo tam była "konkurencja". Można było stracić "Gwiazdę", a jeszcze lekko oberwać. Ale, żeby z pójść z gwiazdą, trzeba było ją wcześniej sobie wykonać. Do tego należało wyszukać prosty, nie za gruby patyk do osadzenia na nim gwiazdy. Największy problem był z wykonaniem gwiazdy. Tu się uciekałem do pomocy niedalekiego z naszej ulicy sąsiada stolarza Skalskiego. Jego pomoc była nieoceniona. Konstrukcję gwiazdy oklejałem kolorową bibułą. Przed zamontowaniem gwiazdy na kołku mocowałem specjalną blaszaną podstawkę na świeczkę, jako źródło światła. Tu pomocny był ojciec kolegi z sąsiedztwa Zenka Jordana, - pan Jordan, blacharz. Przygotowanie "Gwiazdy" kończyło jej założenie na specjalny ruchomy krążek przymocowany do drzewca. Coś w rodzaju drewnianego łożyska, na którym to cudo się obracało. No i można było pójść po kolędzie z "Gwiazdą". To wydawałoby się proste i łatwe. Szło się po ulicy. Jak był tylko mróz bez opadu śniegu i wiatru, to wszystko było dobrze. Trzeba było pamiętać, że "Gwiazda" była z bibuły na drewnie, a w środku była świeczka. Wystarczył wiatr, nieostrożny ruch, i cały wysiłek przygotowania tego cudeńka szedł na marne, a można się jeszcze było poparzyć. Na szczęście nam się to nie zdarzyło. A jak nas przyjmowali ludzie. Różnie, ale zwykle dom się przed nami otwierał. Przedstawienie nie trwało długo. Odśpiewaliśmy parę kolęd, - zawsze coś tam dostaliśmy, a to kawałek placka, a to ciasteczka. A to czasami parę groszy. Dziś myślę, że nie gratyfikacja odgrywała tu rolę. To była dla nas dobra zabawa i to wystarczyło. Powtórzę, młodość. Nasi starsi koledzy występowali już w większych zespołach. Był tam; Król Herod, Diabeł, Anioł, Śmierć z kosą, Żyd z księgą (Torą), Strażnicy rzymscy z szablami, Pastuszkowie z kosturami. Wszystkie postacie ubrane w kolorowe stroje. Strażackie miedziane hełmy ozdabiały głowy strażników, kosa w ręku białej śmierci, rogaty diabeł z widłami do których przymocowane były dzwoneczki, korona Heroda z tektury oklejonej złotą bibułą, kije w rękach pastuszków.
Ta sceneria połączona z kolędami i tekstem kolędowej sztuki stwarzała niepowtarzalną atmosferę tych świąt. Stanowiła na pewno swoistą małomiasteczkową atrakcję. Coś w rodzaju namiastki teatru. W okresie letnio-jesiennym wybieraliśmy się na dalsze wypady za miasto do sadu dworskiego w Jakubowicach. To był duży sad owocowy, rzędy jabłoni, gruszek, śliw, wiśni i czereśni. Były tam również białe i czarne morwy, które uwielbialiśmy. To były wypady zarobkowe. Nie pamiętam dokładnie, ile otrzymywaliśmy za dniówkę, ale była to chyba "dycha", czyli 10 zł. To dla nas była nie mała kwota. Rozliczał nas i regulował wypłatę nadzorca sadu. Myśmy go nazywali "Karbownikiem". Liczyło się w tych wyprawach to, że mogliśmy do woli najeść się zbieranych owoców. Ale to nie było mile widziane przez nadzorcę. Mieliśmy z tym problemy. Jak któryś z nas podpadł, siedząc z koszem na drzewie, to trzeba było od niego odwracać uwagę nadzorcy. Drażniliśmy się z nim, wołając "karbowniczek". To go, przepraszam "wkurzało" na tyle, że zostawiał tego, który podpadł za konsumpcję, zajmował się wołającymi. W sumie to nie był zły człowiek, "przechodziło" mu, kończyło się dobrze, dostawaliśmy swoją wypłatę za zbieranie owoców. A te parę złotych zawsze się przydało, mieliśmy te swoje potrzeby finansowe. Opowiem jeszcze o dwóch zdarzeniach, których sprawcą w stosunku do siebie byłem ja. Otóż, to było związane z rowerem, męskim rowerem. Zdarzenie miało miejsce na naszym podwórku. Nasz dom był wyżej położony, jak leżące za nim podwórko z oficynami i zabudowaniami gospodarczymi. Różnica poziomu, to tak mniej, więcej 1,5 m. to dość duży spadek zaczynający się za drzwiami sieni na mostku. Tak nazywaliśmy tą pochylnię w kierunku podwórza. Podwórze kończyło się wysokim płotem z desek. Podwórze miało z 90 m długości. Na końcu, przy parkanie, jak przy każdym ówczesnym gospodarstwie domowym było miejsce, gdzie składowano odpady organiczne, stałe i ciekłe, tzw. potocznie "gnojnik". Te zawsze były, bo nasza rodzina i sąsiad coś tam zawsze z żywca w chlewikach chowali. Nie wiem, czyj to był rower. Stał na mostku. Postanowiłem się przejechać. Jak pomyślałem tak zrobiłem. A że byłem jeszcze za mały na duży rower, to pojechałem pod tzw. "rurkę". Ruszyłem, jechało się z górki świetnie. Podwórze śmignęło, a z hamowaniem pojawił się problem. Skończyło się kąpielą w "gnojówce". Nie powiem, bym pachniał perfumami po wygramoleniu się z dołu. Potem słyszałem, że dobrze, że skończyło się to tylko taką kąpielą. Co było dalej, na pewno gorąca kąpiel, ale tym razem w czystej wodzie, i całkowita zmiana ubrania. Nie obeszło się bez kary, ale jaka przygoda? Następne zdarzenie to też kąpiel, ale inna. To było pewnie na wiosnę w roku śmierci Stalina. Byłem jeszcze uczniem szkoły podstawowej. Po lekcjach poszliśmy nad rzekę, w kierunku parku. Rzeka była jeszcze zamarznięta. Przy brzegu można było po lodzie sobie pojeździć na obcasach. Tak też trochę próbowaliśmy się zabawiać. Miałem pecha. W pewnym momencie lód pękł, a tafla na której stałem zachybotała się mocno. Do butów wlała mi się zimna woda. To było blisko brzegu, prawie pod ławą, przy słupie podtrzymującym ją. Złapałem się mocno tego pala, a nogami próbowałem ciągnąć się z krą do brzegu. Koledzy to widzieli, zaalarmowali jakiegoś mężczyznę, który stojąc na ławie przeciągnął mnie do brzegu. Wydostałem się na brzeg. Ubranie miałem przemoknięte powyżej kolan. Na polu był leki mróz. Nie zważając na to po wyjściu na brzeg wyrwałem do domu. A do krakowskiej był kawałek drogi. Po dojściu do domu ubranie było sztywne. Gorąca kąpiel, łóżko, kilka dni nieobecności w szkole. Co było potem, nie powiem. No, mieli rodzice ze mną trochę kłopotów. 11. Refleksie na temat roli, jaką spełniały prymitywne narzędzia w życiu części mieszkańców Proszowic
Piec przed włożeniem do niego surowego chleba trzeba było przygotować. Polegało to na rozgrzaniu jego wnętrza do białości. Robiło się to przy pomocy drewna, ale wcale nie rzadko słomy, która w rolniczym miasteczku, jakim były Proszowice była dostępna i praktycznie nie pociągała kosztów finansowych. Po nagrzaniu pieca usuwało się z niego żar i popiół, wsuwało na drewnianej łopacie chleb lub placki do środka i zamykało. Teraz trzeba było poczekać do 2 godzin. Wierzcie mi, takiego chleba teraz nie ma. Smak, zapach ziarna, chrupka skórka. Chleba nie piekło się codziennie. Taki chlebek mógł sobie czekać na zjedzenie więcej jak tydzień i nie był ani gorszy, ani twardszy. Podobnie było z innymi wypiekami z takiego pieca. Ten piec zasłużył się okolicznym rodzinom w czasie okupacji.
Przy tej okazji, ponieważ to co zapamiętałem wiąże się w jakiś sensie z wypiekami, opowiem, jak to czasem bywało z mąką. Tą nie zawsze można było dostać w sklepie, a tania też nie była. Mieliśmy kawałek ziemi, to zwykle zasiewało się trochę żyta, trochę pszenicy. Jak był dobry rok, to zboża na własne potrzeby wystarczało. Ale zanim była mąka, to trzeba było zboże skosić, powiązać w snopki, zwieść do stodoły. Nie mieliśmy gospodarstwa w pełnym tego słowa znaczeniu, nie mieliśmy własnej stodoły. Korzystaliśmy z uprzejmości pana J.Grzesika sąsiada, gospodarza, który użyczał miejsca na zapolu swojej stodoły stojącej właśnie przy Białym Krzyżu. Ale to nie był koniec. Teraz trzeba było wymłócić snopki. Przy takiej ilości, jaką my mieliśmy nie ekonomicznym byłoby ściąganie dużej młocarni.
Ziarno zbierało się do worków i można go było zabrać do domu. Wymłóconą słomę wiązało się w duże wiązki i pozostawiało w stodole. Zawsze się potem do czegoś przydała. Opis jest prosty, ale tak naprawdę, to była ciężka praca ludzi zajmujących się rolnictwem. Dla oceny czegoś najlepsze jest własne doświadczenie. Żeby mieć mąką trzeba było zmielić ziarno. Jeśli nie było czasu na zmielenie go w młynie w Gniazdowicach, lub Szreniawie, a mąka była potrzebna doraźnie, to mieliło go się w żarnach.
Dla tych, którzy nie znają tego naprawdę archaicznego, ale skutecznego narzędzia wyjaśniam, że były to dwa okrągłe płaskie, grube kamienie osadzone na pionowej osi, Całość spoczywała na solidnej drewnianej podstawie. W dolnym nieruchomym kamieniu wyżłobiony był pochyły kanał z otworem na zewnątrz, przez który zsypywała się zmielona mąka z żarn. W górnym były dwa otwory. Jeden służył do wsypywania ziarna między kamienie. Drugi do mocowania drążka drewnianego, z drugiej strony zamocowanego do sufitu pomieszczenia w sposób pozwalający na wykonywanie kolistego ruchu. Czynność mielenia była prosta, po prostu kręciło się ręcznie drążkiem górny kamień. Wymagało to niemałego wysiłku, jeśli w ten sposób chciało się zmielić większą ilość ziarna zbożowego. Pomagając mamie robiłem to nie jeden raz. To też były ówczesne Proszowice.
Ale miałem okazję bywać z ojcem też we młynie. To dla małego chłopca było frapujące. Zwykle to był młyn zbożowy w Szreniawie. Może dlatego, że tam można było dojechać kolejką. Nie działo się to często, raz, dwa razy do roku, ale zawsze oczekiwałem na ten moment, kiedy ojciec oznajmiał, Stasiu, jutro pojedziemy do młyna. Jazda pociągiem, ale jak, wagonem pocztowym tzw. ambulansem, bo ojciec korzystał z uprzejmości ambulanserów pocztowych stanowiących obsługę wagonu, swoich kolegów po fachu. To były trudne czasy. Taki przejazd innych osób, aniżeli stanowiących obsadę pracowniczą ambulansu był w pewnym sensie jakimś niezgodnym z obowiązującym regulaminem zachowaniem. Ale ludzie znali się, ufali sobie i pomagali. W tym okresie była pomiędzy ludźmi, szczególnie w tej samej branży solidarność.
Działo się to jak gdyby przy okazji wymiany ładunku pocztowego z ambulansem, tyle, że obok standardowego planowego ładunku pocztowego do wagonu ładowaliśmy dwa worki zboża. Kiedy indziej to ojciec pomagał kolegom w zakupie i dostarczaniu żywności, a szczególnie dobrej wędliny. Ot taka wzajemna mała pomoc. Sam przejazd takim wagonem pocztowym, był już ogromną atrakcją. To wprawdzie niedaleko Proszowic, a zatem jazda była krótka. Ale zupełnie wystarczająca na to, by podziwiać wyposażenie takiego wagonu. Intrygującą była ściana wagonu z przymocowaną do niej sortownicą listów. W czasie jazdy pracownicy ambulansu pocztowego otwierali odsyłki (worki) pocztowe otrzymywane na poszczególnych stacjach przy wymianie z urzędami pocztowymi na trasie przejazdu pociągu.
Przesyłki po wyjęciu z worka były dzielone do poszczególnych skrytek pocztowych opatrzonych nazwami miejscowości. Z zawartości przegródki (listów) sporządzano tzw. wiązankę listową z adresem miejscowości. Z wielu zwykłych i rejestrowanych (poleconych) wiązanek sporządzano zwaną w języku pocztowym odsyłkę listową do kolejnego urzędu na trasie przejazdu pociągu. Ale nie tylko to było interesujące, także różnego rodzaju stempelki, datowniki, plombownice do zamykania worków pocztowych. To był Urząd pocztowy na kołach, bardzo interesujące miejsce. Także z tego powodu lubiłem te podróże. W przypadku wagonów pocztowych szerokotorowych biegnących po liniach kolejowych przez całą Polskę jego wyposażenie w infrastrukturę pocztową było bogatsze. A skoro już jestem jak gdyby mimochodem przy tym temacie, to niżej zamieszczam zdjęcie takiego bardziej profesjonalnego wagonu pocztowego, jakie jeszcze niedawno służyły do przewozu ładunków pocztowych po Polsce i w relacjach międzynarodowych w Europie.
A wracając do tematu zwykle ojciec brał dwa worki zboża, 1 pszenicy i 1 żyta. Tyle, ile mógł przy mojej niewielkiej pomocy przetransportować. Młyn wodny w Szreniawie był nie mniej interesujący, niż podróż ambulansem pocztowym. Sam jego wygląd zewnętrzny wtedy stwarzał na mnie wrażenie. Duży piętrowy drewniany budynek (zczerniałe pokrycie z desek). Z boku sporych rozmiarów przybudówka z desek kryjąca pod sobą koło młyńskie i przylegająca do niej drewniana pochylnia, po której spływała dość warto woda po wykonaniu swojego zadania.
Przypominam sobie, jak niesamowity dla mnie był szum wody opadającej na młyńskie koło, które napędzało całą mieszczącą się w dolnym pomieszczeniu młyna maszynerię z systemem zębatych przekładni przenoszących obroty głównego wału napędowego na zainstalowane na osiach koła połączone skomplikowanym układem pasów transmisyjnych biegnących na piętro młyna, napędzających tam młynki, nie mogło nie zrobić wrażenia na małym chłopcu. Na swoją kolejkę w młynie w oczekiwaniu na przemiał zboża trzeba było jakiś czas odczekać. To pozwalało na jego wykorzystanie. Ojciec prowadził rozmowy z oczekującymi podobnie jak on chłopami. A Ja buszowałem po pomieszczeniach młyna. A było tyle interesujących miejsc, do których można było zaglądnąć. Nie obywało się to jednak bez pokrzykiwania młynarzy i karcenia przez ojca. Ale co tam, to były interesujące historie. Nawet świecące pod sufitem, dające niezbyt jasne światło elektryczne żarówki zasilane własnym prądem wytwarzanym przez prądnicę w młynie, również napędzaną energią pochodzącą z koła młyńskiego poruszanego wodą. W dużej hali na piętrze budynku było kilka tzw. młynków. To były drewniane obudowy zmontowane wokół mechanizmu mielącego w ten sposób, że górą stanowiły dużą skrzynkę zamykaną klapą, a dołem zwężającą się lejkowato. Przemyślne urządzenie pozwalające na grawitacyjne opadanie ziarna na mielące je kamienie młyńskie. W dolnym pomieszczeniu, jak pamiętam były specjalne uchwyty, które pozwalały na podwieszenie worka, do którego zsypywała się mąka i pozostałe po mieleniu odpady tzn. otręby.
Takie mielenie trwało zwykle 3 do 4 godzin, czasami była to cała noc. Zdarzało się, że zmęczony część nocy przesypiałem na workach zboża. Później był powrót, zwykle nad ranem, pierwszym pociągiem do miasta. Odczuwałem to. Ale jestem wdzięczny Ojcu, że dyskretnie przygotowywał mnie na późniejsze trudy życia, i pokazywał, jak je pokonywać. Pewnie sobie z tego nie zdawałem sprawy. Zrozumienie tego przyszło znacznie później. cdn. Stanisław Paluch | ||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||
Artykuł pochodzi ze strony: Internetowego Kuriera Proszowskiego Zapraszamy: https://www.24ikp.pl/info/prossoviana/online/paluch_lata50_60/20170928odc07/art.php | ||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||