Zamykając temat dawnych ulicznych pomp wodnych można stwierdzić, że trzy z nich bezpowrotnie zniknęły - na Małym Rynku, obecnie skwer bł. ks. J. Pawłowskiego, przy miejskiej ubojni zwierząt za parkiem, oraz przy dawnej łaźni miejskiej przy ul. Parkowej, gdzie obecnie stoją garaże i budynek "HUBERTUSA". Istniały również prywatne studnie zlokalizowane na podwórkach, ale nie wszyscy ich właściciele wyrażali zgodę na korzystanie z nich. Przykładem pozytywnym na naszej ulicy byli, mam nadzieję, że się nie mylę państwo Czekajowie, u których na podwórzu istniała duża studnia. Często stamtąd nosiłem wodę w wiadrach na nosidłach, bo było bliżej, niż z małego rynku, czy z końca ulicy tzn. spod "Kazi". Nas dom przy Krakowskiej stał prawie w połowie ulicy. To oznaczało, że odległości do pomp wodnych w małym rynku, lub pod "Kazię" były niemalże równe, około 160 m. Dlatego studnia państwa Czekajów w odległości około 60 m stanowiła ogromne udogodnienie. Tak, czy owak, noszenie codziennie, niezależnie od pory roku i warunków atmosferycznych po kilkanaście wiader wody dziennie stanowiło poważny problem, szczególnie dla starszych ludzi.
W Proszowicach ówcześni gospodarze, właściciele budynków bardzo często chowali na zapleczu domów w chlewach bydło i trzodę. Do tego była potrzebna duża ilość wody. Nie wszystkie istniejące studnie były zasobne w wodę w dostatecznej ilości. Niektórzy szukając rozwiązania - do nich należał również pan Jan Grzesik, nasz sąsiad, wpadli na pomysł zaopatrywania się w wodę prosto z rzeki Szreniawy. Nasz sąsiad wykorzystał do tego dużą beczkę posadowioną na wozie. Wystarczało to na zaspokojenie dziennych potrzeb zwierząt, Miało to jednak również słabą stronę. Wymagało codziennej jazdy do rzeki i nie zawsze było to możliwe. To był czas, gdy wody rzeki Szreniawy były jeszcze czyste.
W naszej, chłopców ocenie najlepszą smakowo i najchłodniejszą wodą była ta ze studni przy źródlanej. Potrafiliśmy przejechać na rowerach z drugiego końca miasta, by sycić się tą wodą. Pamiętam, że jeden pompował, a drugi podstawiał otwarte usta pod wylot pompy i było fajnie. Druga kwestia dotycząca dostępnych ogólnie toalet. Tu w swojej pamięci nie doszukałem się dużych liczb. Możliwość skorzystania z toalety (sławojki) koedukacyjnej o dwóch oczkach istniała w Parku Miejskim, choć jej stan techniczny i sanitarny był fatalny. Poprawnie utrzymywana była toaleta o czterech oczkach, z podziałem na damską i męską, na stacji kolejowej. I to chyba wszystko. No, były jeszcze prymitywne murowane toalety na dziedzińcu Szkoły Podstawowej i sąsiedniego Liceum, ale ich ilość była za mała, a ponadto, to był teren zamknięty dla osób z zewnątrz. Można było korzystać na zasadzie uprzejmości z prywatnych toalet (sławojek) na podwórkach, albo, co zdarzało się częściej, wykorzystywać do tych celów otwarte sienie domów. Nie trzeba było być specjalnie bystrym obserwatorem, by zauważyć, że ruiny domów na obu dużych placach miasteczka i krzaczki w okolicy, szczególnie w dni targowe miały "wzięcie". Toalety miejskie na Dużym Rynku to wtedy była daleka przyszłość. 15. Cmentarz proszowicki - legenda dzwonka loretańskiegoNa ulicach Proszowic cały czas toczyło się życie. Nawet jeśli przejawem tego życia była smutna uroczystość pożegnania z najbliższymi. Nie wszyscy z obecnych mieszkańców pamiętają jeszcze, jak wyglądał nie tak dawno pogrzeb w tym mieście. Wiem, że dotykam przykrego i smutnego tematu, ale to była także część życia jego mieszkańców.Dziś tym smutnym obrzędem zajmują się wyspecjalizowane firmy. Kiedyś zajmowała się tym najbliższa rodzina. W Proszowicach, w odróżnieniu do innych miast w byłych zaborach austriackim, czy rosyjskim nie miał zastosowania karawan. Tu w kondukcie pogrzebowym niesiono trumnę z ciałem zmarłego na ramionach najbliższych z domu do kościoła, a po mszy pożegnalnej i nabożeństwie w kondukcie przenoszono trumnę na cmentarz parafialny, gdzie dokonywał się ostateczny akt pożegnania i pogrzebania. Może to był dobry moment do zastanowienia się dla tych mieszkańców, których to bezpośrednio nie dotyczyło (a obserwowali pogrzeb), nad sensem życia i dokonywanymi wyborami. Tak było w czwartej, piątej, szóstej, siódmej, a nawet ósmej dekadzie ubiegłego wieku.
Wspominając ten rytuał należy zauważyć, że kończył się pogrzebaniem ciała. Ktoś musiał tą pracę wykonać. Mam na myśli pracę grabarza, która była postrzegana jako trudna, ale potrzebna, a przy tym szanowana. Chcę przywołać nazwisko wieloletniego proszowickiego przedstawiciela tego unikalnego już zawodu pana Gosławskiego. Nie pamiętam dokładnie, ale na imię miał chyba Józef. Mieszkał w kamienicy przy małym rynku. Piszę unikalnego, bo to był gospodarz cmentarza z serca. A poza tym, myślę, że tego zawodu nikt już nie wykonuje w pojedynkę. Niech to wspomnienie będzie podziękowaniem za jego powiedziałbym służbę dla społeczności miasteczka. Jest z cmentarzem i grabarzem związana legenda, zapomniana, a kiedyś żywa. Otóż, jak wejdziecie na cmentarz proszowicki, to po lewej stronie od głównego wejścia, przy grobach proboszczów znajdziecie małą kapliczkę cmentarną.
Ta poprzednia wyglądała nieco inaczej. Posiadała w górnej części wieżyczkę, w której zawieszony był niewielki dzwon. To był tzw. "Dzwon Loretański". Wg. legendy ten dzwon miał chronić miasto przed nawałnicami. W momencie zbliżania się burzy grabarz, który zwykle był na cmentarzu miał obowiązek udać się do kapliczki i uruchomić ten dzwon. Jeśli był poza cmentarzem, musiał do niego szybko zmierzać, bo od tego miało zależeć bezpieczeństwo miasta. Dźwięk tego dzwonu miał rozpraszać ciężkie chmury burzowe, niwelując potencjalne jej skutki. Ktoś powie, ładna bajeczka. Może i bajeczka, ale nasi przodkowie w to wierzyli, a i opowiadali, że działało to skutecznie. W każdym bądź razie ładna legenda. Był i drugi obyczaj w naszym miasteczku. Jak nadchodziła burza, to gospodynie wyciągały z szuflad i schowków gromnice, zapalały je i stawiały w oknie. I w tym wypadku taki dom miał być chroniony przed jej skutkami. Szkoda, że taki historyczny już dzwon się nie zachował, a może jednak zabezpieczony gdzieś na proszowickiej plebani, lub u innego obecnego posiadacza w parafii pozostaje? Może ktoś z poznających te wspomnienia podejmie ten temat i spróbuje wyjaśnić tą zagadkę? 16. Ówczesne atrakcje dziecięcego wiekuTo zmieńmy trochę temat, wracając do kiosku "RUCHU" o którym wspominałem. Chodnik i przestrzeń obok niego były doskonałą ślizgawką w okresie zimowym. Korzystaliśmy z niej, zjeżdżając na deskach, na obcasach, a czasami na pupie. A zjazd był długi, bo prawie od szczytu wzniesienia przy murze kościelnym, aż pod rosnącą na dole we wgłębieniu tego muru wysoką topolę, na której zawieszona była, jak głosił przekaz, historyczna kapliczka z Matką Boską. Tor zjazdu prowadził z lewej strony kiosku, częściowo poza chodnikiem dla pieszych. I co ciekawe, nie pamiętam, by któreś z dzieciaków było poszkodowane, w czasie tych zimowych szaleństw. Nasza jazda jakoś nie przeszkadzała również przechodniom. Ludzie wówczas byli bardziej tolerancyjni. A może wynikało to z faktu, że zagrożenie było mniejsze, bo ruch komunikacyjny na ulicach nie miał takiego natężenia, jak obecnie.
To było w zimie, a w lecie, w upalne dni, kiedy słońce lało się żarem i ludzie uciekali do cienia, na ulicach, a najczęściej właśnie na ówczesnej 1-go Maja rozlegał się przeciągły powtarzający się głos: lody, loooody, loooooody dla ochłody. To lodziarz proszowicki "Wujek" Chmura, jak go nazywaliśmy oferował swój produkt - lody. Niepowtarzalny widok. Około 50-letni dobrze zbudowany mężczyzna o czerwonej z gorąca twarzy, ubrany w biały fartuch, z kucharskim białym nakryciem na głowie przemierza ulice Proszowic pchając przed sobą dwukołowy biały wózek, na którego bokach widniał duży czerwony napis "Lody". I znajdował nabywców, a w tej grupie dzieciaki stanowiły pewnie ich większość. Wujek Chmura podnosił drewniane wieko wózka, metalową pokrywę pojemnika, i dozownikiem nakładał masę lodową na wafel przykrywając ją drugim. Gołymi rękami odbierał pieniądze i podawał nam lody. Który z rodziców odmówiłby takiej frajdy dziecku, nawet w trudnej sytuacji finansowej, a o pieniądze także nie było łatwo. Pewnie też nikt wtedy nie przywiązywał poważniejszej uwagi do skutków zdrowotnych takiej ulicznej sprzedaży. Zastanawiam się, jak to działało, że w tamtych warunkach sanitarnych nie dochodziło do zatruć Salmonellą. A pewnie spytacie; jak? Lody w takim upale? Przecież nie było wtedy chłodni. Lodówki w domu też były rzadkością, a tym bardziej w Proszowicach, gdzie podłączanie domów do sieci elektrycznej trwało latami. Po za tym nie każdego było stać na taki luksus, jeśli nawet gdzieś była do nich dostępność. Ludzie sobie jakoś radzili, wykorzystując prymitywne, ale skuteczne metody. Pamiętam, na sąsiedniej posesji, na jej końcu wykopany był dół o głębokości około 3-ch metrów, rozmiarach 10 m na 5 m pokryty drewnianymi belkami, na których położono pokrycie dachowe z grubych, odpowiednio spreparowanych wiązek słomy stanowiących doskonały materiał izolacyjny, odporny na działanie słońca. Tak wykonany dach po bokach został obłożony grubą warstwą gliny, a z przodu zainstalowano grube drewniane drzwiczki. To była prosta, wykonana gospodarczym sposobem, ale skuteczna chłodnia. Kiedy przychodziły duże mrozy, Szreniawa i Ścieklec zamarzały. Tworzyła się na nich gruba pokrywa lodu, z której wycinano duże kawały lodu i furmankami przewożono i składowano w opisanej chłodni. Później w miarę potrzeby bryły lodu były dostarczane odbiorcom. Podobnych chłodni w Proszowicach było kilka. cdn. Stanisław Paluch | |||||||||||||||||||||||||||
Artykuł pochodzi ze strony: Internetowego Kuriera Proszowskiego Zapraszamy: https://www.24ikp.pl/info/prossoviana/online/paluch_lata50_60/20171028odc09/art.php | |||||||||||||||||||||||||||