facebook
Proszowice lat 50/60 XX wieku, moje wspomnienia. Przyczynek do historii proszowickich ulic
    Dzisiaj jest sobota, 23 listopada 2024 r.   (328 dzień roku) ; imieniny: Adeli, Felicyty, Klemensa    
 |   serwis   |   wydarzenia   |   informacje   |   skarby Ziemi Proszowskiej   |   Redakcja   |   tv.24ikp.pl   |   działy autorskie   | 
 |   struktura powiatu   |   nasze parafie   |   konkursy, projekty   |   prossoviana   |   zaduszki ZP   |   poszukujemy   |   okaż serce INNYM   |   różne RAS   |   porady, inf.   |   RAS-2   |   RAS-3   | 
 |   zapraszamy   | 
 on-line 
 |   monografie...   |   biografie...   |   albumy...   |   okazjonalne...   |   beletrystyka...   |   nasi twórcy   |   inne...   |   filmoteka   | 

serwis IKP / informacje / prossoviana / on-line / Proszowice lat 50/60 XX wieku, moje wspomnienia... / Proszowice lat 50/60 XX wieku, moje wspomnienia. Przyczynek do historii proszowickich ulic
O G Ł O S Z E N I A


Proszowice lat 50/60 XX wieku, moje wspomnienia. Przyczynek do historii proszowickich ulic
odc. 12

(fot. ikp)
Proszowice, 19-12-2017

odcinek 12
23. Wspomnienia proszowickich "Błoń"

     Po drugiej stronie rzeki Szreniawy na zachód pomiędzy jej korytem a drogą słomnicką, aż do skrzyżowania jej z drogą w kierunku Gniazdowic i dalej do drewnianego mostu na tej rzece rozciągały się proszowickie błonia. Te już nie były takie kolorowe, jak opisane wcześniej łąki. Ale funkcja tych błoń była inna niż łąk.

     Po co Proszowicom były takie błonia? Odpowiedź jest prosta. Wtedy to miasteczko w gruncie rzeczy, w jakiejś części było oparte na gospodarce rolniczej. Gospodarze, których trochę w mieście jeszcze było, posiadali bydło, które gdzieś musiało się paść. Tym miejscem były miejskie błonia.

     Dziś to pewnie byłoby zaskoczeniem, gdyby np. mieszkańcy ul. Krakowskiej zostali obudzeni rano tupotem krowich kopyt o bruk, odgłosem porykiwania, pokrzykiwaniem pastucha, który takie stado krów prowadził. Zdarzały się pomiędzy nimi i owce. A tak było. Od wiosny do jesieni, codziennie, jeśli była pogoda, około godz.6.30 stado szło od początku ulicy Krakowskiej w kierunku ulicy B. Głowackiego i dalej ulicy T. Kościuszki do Rzecznej, którą wreszcie docierało do błoń.

     Stado na początku tej trasy liczyło około 20 krów i owiec, a po drodze dołączały do niego kolejne zwierzęta. To był egzotyczny, ale i uroczy widok. Może gdzieś zachowały się zdjęcia z takim widokiem na ulicach miasta.

     Trudnym odcinkiem dla stada, ale i też dla koni, był odcinek ul. Rzecznej (obecnie Władysława Jagiełły) wybrukowanej "kocimi łbami", o dużym spadku i przez to śliskiej.

     Błonia proszowickie. Proszowice wtedy pod tym względem były nie gorsze od Krakowa. Miały swoje "Błonia" o powierzchni zbliżonej do tamtych. Nie w tak ekskluzywnym miejscu, jak w Krakowie, to prawda, a jednak to miasto swoje "Błonia" miało. Od strony ul. Rzecznej wjeżdżało, lub wchodziło się na nie polną, błotnistą w czasie niepogody drogą. Na brzegu tej drogi rosły rosochate wierzby. Błonia na wysokości tej drogi były ogrodzone przy pomocy niskiego drucianego płotu. To ogrodzenie sięgało prawie brzegów Szreniawy. To był płot, przez który można było przejść, ale dla bydła stanowił wystarczającą przeszkodę. W płocie było szerokie wejście dla bydła, które tam w ciągu dnia się pasło.

     Blisko tego wejścia, w miejscu, w którym stanął na początku lat sześćdziesiątych drewniany most był wcześniej bród tzn. płycizna pozwalająca na bezpieczne przejście przez rzekę, gdzie woda nie była głęboka (to się zmieniało, bo wiosenne wylewy rzeki zmieniały jej koryto).

to miejsce, o którym wspominam, obecnie w miejsce drewnianej przeprawy funkcjonuje most betonowo-żelazny, na lewo od koryta rzeki było miejsce, gdzie zatrzymywały się tabory cygańskie, wygląd tego miejsca również uległ zmianie, kiedyś nie było tam obecnie widocznych drzew i krzewów
(źródło: Google Earth, St. Paluch. 2017)

     To miejsce na rzece było wodopojem dla spragnionych krów. Tu paszy i wody wystarczało dla dużego stada. Z tego brodu korzystali także właściciele koni, którzy może niecodziennie, ale co jakiś okres czasu, głównie na oklep na koniu udawali się do rzeki, by koń mógł się wykąpać w wodzie (pławić, jak to określano).

I w tym miejscu zatrzymywały się tabory cygańskie.

     Ciekawy był moment wejścia koni do wody. Niektóre konie, prawie rozpędem wpadały do rzeki, a inne podchodziły do brzegu ostrożnie, jak gdyby oswajając się z wodą.

     Zachowanie koni w wodzie można by określić radosnym, szczególnie, w gorące dni. Prychanie, rżenie, zanurzanie się w wodzie, rozbryzgiwanie jej kopytami, momentami w głębszym miejscu brodu próby pływania. To był widok, którym można się było sycić długo, bez znudzenia. Lubiłem patrzeć na te figlarne zabawy koni w wodzie.

     Sam zresztą też, od czasu do czasu, jak gospodarz Pan Jan Grzesik pozwalał "na oklep" z kolegami na jego koniach udawaliśmy się do tego brodu. To była niesamowita frajda, ale i ryzyko duże. Nie zdawaliśmy sobie wtedy z tego sprawy. Właściciel koni pewnie też nie. Ale wszystko dobre, co się dobrze kończy.

Pozostały po latach miłe wspomnienia.

24. Błonie, rzeka, wędka - rozrywka wielu mieszkańców miasteczka

     Z tymi błoniami i rzeką łączą się dwa wspomnienia mojego dziecięcego i młodzieżowego wieku. Pierwszy dotyczył wędkowania, drugi zapamiętanych obrazów cygańskich taborów. Wędkowania bez karty wędkarza, na "dziko", a więc z pewnym ryzykiem. Ale co to było ryzyko w takim wieku?

     Brzegi rzeki Szreniawy i leżące nad nią proszowickie błonia były miejscem, w którym można było spotkać wielu dorosłych, ale i młodych mieszkańców, siedzących z wędką samotnie, lub w towarzystwie. Dziś, jak o tym myślę, to odnoszę wrażenie, że ten czas wolniej płynął. Ludzie byli bardziej beztroscy niż dzisiaj. Mieli czas na obcowanie z przyrodą. Jak to robili, łącząc obowiązki domowe z chwilami wolnymi?

     Rozrywką było wędkowanie. Wystarczył dobry, długi leszczynowy patyk, kawałek żyłki, spławik spreparowany z kawałka ołowiu, lub ołowianej plomby, dobry haczyk (a te można było dostać wtedy najbliżej w Krakowie) duża "rosówka" (dżdżownica) tzn. przynęta - ot taka prymitywna, wykonana domowym sposobem wędka i można było łowić ryby.

     Powiem, że nad brzegiem Szreniawy, gdzie były i szuwary i dużo wierzb, były miejsca ulubione przez nas, sprawdzone w wędkowaniu, gdzie zawsze można było coś złowić. A robiliśmy to na dwa sposoby, wędka, ale także "Sak" zrobiony z kawałka jakiejś sznurowej siatki, lub rzadkiego przepuszczającego wodę materiału o powierzchni tak około 0,5 m na 0,5 m, na którego czterech rogach mocowaliśmy mocne sznurki przywiązane razem do końcówki kija.

     Łapanie ryb na podrywkę sakiem, jak się to robiło umiejętnie i jak się trafiło na ławicę ryb w rzece przynosiło lepszy efekt niż wędkowanie. Na saku można było znaleźć jednorazowo parę kiełbi, płotki, jakąś japonkę lub małego karpika. Na haczyku wędki najczęściej łapały się kiełbiki i płotki, czasami karaś. Myślę, że każdy z wędkujących miał to samo pragnienie, złapać dużego szczupaka, a takie w rzece też były.

     Z czasem teren wędkowania się przesuwał. Wybieraliśmy się z ojcem w wolnym jego czasie, w niedzielę na wędkowanie koło młyna w Jazdowiczkach. Później to już sam wędrowałem wzdłuż rzeki pod ten młyn. Tam na zakolu, przed spadkiem wody na młyńskie koło, jak młyn nie pracował, była spokojna duża tafla wody. Tam ryby bardzo dobrze brały. To było moje ulubione miejsce do wędkowania. Nie jedyne, bo obok w poszerzonym rowie polnym, takim małym kanale niedaleko młyna odkryłem obecność japonek. Nazwa pewnie pochodziła od wypukłych oczu tej ryby i charakterystycznym pyszczku. Była to rybka wielkości około 15 cm, pękata, podobna nieco do małego karpika.

     Czasem, rzadziej zapędzaliśmy się z kolegami nad Ścieklec. To było polowanie na raki. Z opowieści rodziców wynikało, że kiedyś tam raki były i sami wyławiali kosze tych potworków. Ale w naszych czasach to już ich dużo nie było, a może nam brak było umiejętności w ich szukaniu. Raz tylko udało mi się trafić na niezbyt duży okaz. I pytanie, kto kogo złapał? Bo to ja miałem jego złapać, a rak szczypcami złapał mnie za palce i takiego uczepionego do ręki wyciągnąłem spod kamienia. Nie powiem, bolesne doświadczenie. Więcej już na raki się nie wybierałem. Przeszło mi.

     W tym, co mówią stali bywalcy nad wodą, ale w miejscach oddalonych, cichych, szum płynącej wody uspakaja. Doświadczyłem tego, choć byłem młodym człowiekiem, z nie nadszarpniętymi jeszcze nerwami.

     Czasami rano, w niedzielę, o 5-tej przy szarym niebie i mżawce ubierałem buty gumowe, nieprzemakalny płaszcz z plastyku z kapturem, brałem wędki i hajda pod młyn. Przejście z Proszowic do Jazdowiczek zawsze zabierało trochę czasu, ale co to było dla młodego chłopaka. Siadałem w swoim ulubionym miejscu na brzegu, niedaleko koła młynowego, pod wierzbami. Rozwijałem wędkę, zakładałem na haczyk rosówkę (wśród wędkarzy mówiło się wtedy "glistę"), zarzucałem na wodę zakola. Mogłem tak siedzieć słuchając szmeru płynącej wody, pluskania kropel spadających z gałęzi wierzby obok. Zdarzało się, że ryby nie brały. To nie był jednak czas stracony, to otoczenie, woda, szum, to był jakiś eliksir wyciszający.

     A propos przynęty. To też była wiedza przydatna wędkarzowi. Przed wędkowaniem należało nazbierać robaków. Takim miejscem, gdzie zawsze były długie tłuste "rosówki", było miejsce na końcu naszego podwórka, jakieś 90 m od domu, obok tzw. "gnojnika" tzn. miejsca na odpady organiczne, jakbyśmy to dzisiaj powiedzieli.

     Dodam tylko jeszcze, że mama zawsze była niespokojna o te moje wypady z wędką nad rzekę. Nie było wtedy i jeszcze długo później "komórek". Ojciec jednak wtedy mówił do mamy. Pozwól mu, głupstwa nie zrobi. Musi się uczyć sobie radzić. Przez mamę przemawiała obawa, Ojciec był bardziej pragmatyczny. A dziś, jak sobie to przypominam, to myślę, że obydwoje mieli rację.

25. Cyganie i nasze miasteczko

     Drugi epizod dotyczył ówczesnych ciągłych wędrowców, polskich Cyganów. "Jadą wozy kolorowe" słowa znanej piosenki. Jakże wiernie oddają to, co od czasu do czasu można było zobaczyć na ulicach starych Proszowic.

     Mimo, że nasz dom przy ul. Krakowskiej 27 był starym, pochodzącym z drugiej połowy XIX w., to okna miał duże. Te okna pozwalały widzieć co się na ulicy działo, a czasami działo się. Przypominam sobie taki obraz dostrzeżony przez okno. Nagle pojawiły się konie, ale jakie konie? Smoki. Duże pociągowe konie cygańskie. Zobaczyłem za oknem wóz. Ale nie chłopski wóz. Wystarczyło to, bym wybiegł na ulicę. Nie sam zresztą. Inni moi koledzy z ulicy już na niej byli.

     A ulicą toczyły się wozy cygańskie, wozy kolorowe. Takie w rzeczywistości były. Pierwszy wóz w zaprzęgu miał dwie pary karych koni. Zaprzęgi pozostałych wozów składały się z dwóch koni różnych maści. To były nie tylko duże, mocne konie, to były podobnie, jak wozy piękne konie, a w dodatku przybrane, przy chomątach powiewały różnokolorowe, krótkie wstążki.

zdjęcie poglądowe, tabory, które przybywały do Proszowic były kolorowe
(źródło: www.niezlomni.com/tabor-cyganski-idacy-przez-polska-wioske-widok-obecnie-niespotykany-który-dodawal-kolorytu-foto)

     A wozy, to były długie, szerokie platformy na gumowych kołach. Część wozów miała okna w górze zaokrąglone, a część proste. Wozy były w pełni przeszklone, zamknięte. Z tyłu widać było zamykane szerokie drzwi. We wszystkich okienkach widać było kolorowe firaneczki. Z tyłu wozów kołysały się przywieszone z tyłu wiadra. To były mieszkalne domy na kołach. Wewnątrz przez okna widać było Cyganki i Cyganów.

     Wozy powożone były przez Cyganów siedzących na jego przedzie, na koźle dla woźniców. Cała kawalkada przetoczyła się ul. Krakowską do Rynku Dużego, skręciła w kierunku T. Kościuszki, a następnie ul. Rzeczną, obecnie Władysława Jagiełły do końca Źródlanej, a potem w wyjazd na błonia.

     To była niecodzienna frajda. Goniliśmy za cygańskim taborem przez miasto, a potem obserwowaliśmy rozbijanie obozu na błoniach.

     Wozy zostały ustawione w dużym kręgu. Konie wyprzężone z zaprzęgów i ze spętanymi przednimi nogami wypuszczone na pastwisko. W środku ustawiono kilka dużych namiotów. Po rozbitym obozowisku poruszały się cyganki w różnym wieku, w cygańskich kolorowych strojach.

(źródło: https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/5/50/35mmProjectorUnknown.jpg)
(źródło: http://warszawa.wyborcza.pl/warszawa 51,34889,16305561.html?i=5)
wozy cygańskie taborów odwiedzających Proszowice zbliżone były wyglądem i kolorami do tych na powyższych zdjęciach, zdjęcia poglądowe
(źródło: http://muzea.malopolskie.pl/ obiekty/-/a/26903/112317)

     W niedługim czasie zapłonęło ognisko. Zaczęto przygotowywać wieczorny posiłek. Cyganki, obok w rzece nabierały wody do garnków i czajników. Ktoś się w rzece mył. Można było podziwiać hart tych ludzi. To był koniec marca, albo początek kwietnia. Myśmy byli ubrani dość grubo, a cyganki i cygani w sukienkach, koszulach bez wierzchnich okryć. Im było ciepło. Myli się w rzece, jakby byli w zamkniętym mieszkaniu, w cieple. I nie tylko dorośli, także małe dzieci. Widziałem Cygankę, która niosła małe dziecko w zawiniątku na ręku nad rzekę. Na brzegu schyliła się, rozwinęła je, wyjęła nagie dziecko, ręką nabierała wodę z rzeki i myła dzieciaka. I ciekawe, dziecko nie płakało, a woda była zimna. Potem go owinęła chustą i poszła do wozu.

po prawej widoczny metalowy mostek przez Szreniawę, na lewo wzdłuż brzegu rzeki i w głąb dawnych błoń to miejsce obozowisk cygańskich, dziś ten teren zabudowany jest budynkami magazynowymi i produkcyjnymi
(źródło: Google Earth, St. Paluch. 2017)

     Gdzieś, z któregoś wozu dobiegał głos gitary akompaniującej głosowi Cygana. Snuła się nad niedawno rozbitym obozowiskiem smętna, ale ładna melodia. Do dziś w uszach ją słyszę. Słyszałem wiele cygańskich melodii, ale tą tylko raz. Tam na obozowisku nad Szreniawą.

     Nikt w naszym miasteczku, jak pamiętam nie utrudniał pobytu i życia Cyganom, choć nie mieli oni opinii idealnej. Uważano na obejścia, obawiając się kradzieży. Nie wiem, czy była to obawa zasadna, czy tylko wynikająca z otaczającej Cyganów negatywnej legendy, choć jedno zdarzenie, jakie przytrafiło się mojej żonie Danusi mogłoby być ich potwierdzeniem.

     Otóż, pamiętam, że Danusi udało się kupić (załatwić, bo tak to należałoby raczej nazywać kupno czegoś w tamtych czasach) materiał na wdzianko w błękitnym kolorze. Pamiętam jej radość z tym związaną. Powstała z tego u krawczyni rzeczywiście bardzo ładna garsonka.

     Po jakimś czasie tak się zdarzyło, właśnie w czasie obecności Cyganów w Mieście, pod moją nieobecność w domu, pojawiły się w nim Cyganki. W domu oprócz żony i małej córeczki nie było innych domowników. Te Panie były bardzo natrętne z propozycją wróżb.

     Mimo, że żona nie skorzystała z tej oferty, to i tak potrafiły odwrócić na tyle jej uwagę, że jedna z nich zdołała spenetrować sąsiedni pokój. W efekcie tej wizyty garsonka znikła. Była to niewątpliwie kradzież przez nie dokonana, innej możliwości nie było.

     Ale takie historie zdarzały się i zdarzają nie tylko tej nacji. To jednak generalnie rzecz biorąc nie psuło na tyle klimatu ich obecności (Cyganów) w mieście, by przeszkadzało im to na kotwiczenie swoich taborów tej okolicy. Proszowice widocznie leżały na trasie tradycyjnych cygańskich wędrówek, bo tabory cygańskie odwiedzały je w każdym roku. A klimat dla tej nacji nie był najgorszy.

     Nie ma już tamtych Proszowic, i nie ma już tego cygańskiego kolorytu, a Cygani wbrew swojej woli zostali w dużym stopniu "udomowieni", przywiązani do stałego miejsca zamieszkania.

26. Jak to się w Proszowicach wiejskie wędliny wyrabiało

     Miasto było w części rolnicze. Ale, gdzie to bydło i trzoda chlewna były chowane? Za ustawionymi w szeregu starymi domami przy L. Waryńskiego (obecnie Krakowskiej), T. Kościuszki, 1-go Maja (obecnie 3 Maja) były w gospodarskich domach duże podwórza, a w budynkach szerokie bramy przejezdne na tyły domów. Na innych bocznych ulicach było podobnie. Dziś to już jest mniej widoczne. Czas zmienił otoczenie.

     Na tyłach domów mieszkalnych istniały obok oficyn zamieszkałych przez ludzi, także stajnie, chlewy, obory, a nawet, jak u naszego sąsiada Pana J. Grzesika przy ul. Krakowskiej stodoła, a niżej wozownia. Na tych podwórzach nie brakowało głębokich piwnic na płody rolne. To była taka "miejska wioska". Prawie w samym centrum dawnych Proszowic.

     Było to bliskie spotkanie z żywą przyrodą, jaką były zwierzęta przydomowe. Zaplecze hodowlane Proszowic było jego bazą żywieniową w trudnych czasach, ale także długo w okresie powojennym. Nie trzeba było być gospodarzem "pełną gębą", by w małym chlewiku na podwórzu uchować sobie w ciągu roku świnkę np. 80 do 100 kg.

     Świniobicie, a następnie wyrób przez wynajętego rzeźnika i masarza wyrobów w domu, u siebie, to była szczególna chwila. Oczekiwanie, kiedy z dużego gara z gotującą się wodą stojącego na kuchni, będzie można wyciągnąć pachnącą kaszankę, salceson, pasztetową. Zajadanie się gorącą "kiszką", bo reszta wyrobów musiała czekać na ochłodzenie, to była frajda, jakiej nie da się zapomnieć. Czy ktoś dzisiaj w Proszowicach, u siebie w domu, w mieszkaniu ma udział w czynnościach przygotowania wędlin do wędzenia? Czy w ogóle w tym moim miasteczku jest możliwe hodowanie żywca w centrum? Jestem tego ogromnie ciekawy.

     Dobra, swojska, ktoś powiedziałby wiejska kiełbasa, to cały skomplikowany proces przygotowania polegający na doborze odpowiednich części świnki, ich proporcji ilościowej, przypraw, sposobu zmielenia, ale co najważniejsze tzw. "masowania" czyli najczęściej ręcznego wyrobienia masy mięsnej do momentu, w którym nie pozostawała na ręce, odchodziła od rąk masarza. To był długi proces i pracowity, gdy trzeba było wyrobić np. masę około 30 kg, bo mniej więcej tyle można było uzyskać z 80 kg świnki. A później nabijanie ręczną maszynką kiełbas w naturalne osłonki pochodzące z jelit zwierzęcia, które też trzeba było wcześniej wyczyścić i dobrze wypłukać. Po nabiciu, surowe pęta kiełbasy wieszało się na drążku wędzarskim i wstawiało do wędzarni.

     Dla tych z państwa, którzy tego urządzenia nie znają powiem, że był to piec zwykle z cegły, wcześniej z cegły glinianki, o wymiarach około 1,5 m na 1 m, o wysokości około 2 m. Taka wędzarnia posiadała komorę, w której na specjalnych bocznych listwach zawieszało się kije wędzarskie z wędlinami. Poniżej było palenisko. Górna część wędzarni zamykana była zwykle drewnianymi szczelnymi drzwiczkami.

     Po wstawieniu wędlin do wędzarni rozpalało się ogień w palenisku wędzarni. Najlepsze do wędzenia było drzewo wiśniowe, jeśli można było dostać, albo dębina. Żeby dobrze kiełbasę uwędzić, to trzeba było też się na tym znać i mieć doświadczenie. Wędzenie trwało kilka godzin. Zapach kiełbasy, podbarwiony czosnkiem niósł się daleko.

     Konsekwencją takiej sygnalizacji wędzenia były odwiedziny sąsiadów po kawałeczek świeżej kiełbasy. To taki zwyczaj okoliczny był.

     Wędzarnię mieliśmy po sąsiedzku, więc jakiś większych kłopotów z wędzeniem nie było. Z całym szacunkiem dla zawodu rzeźnika i masarza dzisiejsze kiełbasy, wytwarzane przy pomocy nowych technologii nastawionych na masową produkcję "nie umywają" się, przepraszam za określenie do tamtych swojskich wyrobów.

     I powiem, że wiem, co przekazuję, bo takie "świniobicie" raz w roku miało miejsce również u nas w domu. Na podwórzu były oficyny po naszej i naszego sąsiada stronie. Za nimi obowiązkowo mały chlewik, który wystarczał dla hodowania jednej, dwóch świnek. Po stronie sąsiada to były już duże chlewy, a dlaczego?, za chwilę wyjaśnię.

     Tak się złożyło, że w tym samym domu, po drugiej stronie sieni mieliśmy sąsiada, gdzieś w przeszłości powiązanego korzeniami rodzinnymi, pana Pawłowskiego, z zawodu rzeźnika i masarza. W podwórzu, znajdowały się duże chlewy, w których chowany był żywiec, ale pełniły one też rolę prymitywnej własnej ubojni zwierząt. Powyżej chlewu w oficynie był warsztat masarski, gdzie wyrabiano wędliny. Do tego warsztatu przylegała duża wędzarnia, z której zapach, jak już nadmieniłem, prawie codziennie roznosił się po ul. Krakowskiej. Ubój odbywał się dwa, trzy razy w tygodniu, w zależności od tego, co i ile skupił nasz sąsiad. Żywym towarem były cielęta, krowy, świnie, barany. Nie pamiętam, by towarem ubojowym w tej prymitywnej rzeźni był koń. To zwierzę w Proszowicach traktowane było jako użyteczne w gospodarstwie żywe narzędzie, o które trzeba dbać i jako przyjaciel, podobnie jak domowy piesek.

     Towar - żywiec pochodził głównie od lokalnych gospodarzy. Miasto potrafiło na swoją skalę zapewnić bazę hodowlaną zaspakajając w jakiejś części zapotrzebowanie na artykuły spożywcze swoich mieszkańców.

     Takich warsztatów w Proszowicach było kilka. Była również rzeźnia miejska obok parku. Sąsiad pan Stępień mieszkający w części domu pana Jana Grzesika był jej kierownikiem. Miał syna Rysia, z którym od lat dziecięcych wychowywaliśmy się na podwórkach naszym i pana J. Grzesika. Podwórka wtedy nie były podzielone płotami. Właśnie z nim czasami wybieraliśmy się do rzeźni. To była ciekawość zobaczenia jak wygląda to miejsce, a przy okazji zabieraliśmy bańki na krew zwierzęcą, potrzebną do zrobienia kaszanki domowym sposobem. Wiem, że to jest może drastyczny opis, ale odpowiadający ówczesnym realiom.

     Rzeźnia to był wysoki, dość duży murowany budynek z ogrodzonym placem dla bydła i trzody, czekającej na ubój. Wewnątrz była duża hala z podwieszonymi przesuwanymi na szynie hakami. To była hala, gdzie dokonywano uboju. Wtedy stosowano już do uboju specjalny rodzaj broni palnej. Coś w rodzaju grubej rurki ze spustem. To nie był standardowy pistolet. Dalej były pomieszczenia uboczne, gdzie następowały kolejne procesy rozbiórki zwierząt. Nie będę tego opisywał. Chciałem dać tylko zarys tego miejsca. Pewnie wtedy istotnego dla gospodarki ekonomicznej Proszowic i okolicy.

cdn.

Stanisław Paluch   



idź do góry powrót


23  listopada  sobota
24  listopada  niedziela
25  listopada  poniedziałek
26  listopada  wtorek
DŁUGOTERMINOWE:


PRZYJACIELE  Internetowego Kuriera Proszowskiego
strona redakcyjna
regulamin serwisu
zespół IKP
dziennikarstwo obywatelskie
legitymacje prasowe
wiadomości redakcyjne
logotypy
patronat medialny
archiwum
reklama w IKP
szczegóły
ceny
przyjaciele
copyright © 2016-... Internetowy Kurier Proszowski; 2001-2016 Internetowy Kurier Proszowicki
Nr rejestru prasowego 47/01; Sąd Okręgowy w Krakowie 28 maja 2001
Nr rejestru prasowego 253/16; Sąd Okręgowy w Krakowie 22 listopada 2016

KONTAKT Z REDAKCJĄ
KONTAKT Z REDAKCJĄ         KONTAKT Z REDAKCJĄ         KONTAKT Z REDAKCJĄ         KONTAKT Z REDAKCJĄ         KONTAKT Z REDAKCJĄ