Nie chcę, by powstał pozór niespójności co do kwestii ambulansu pocztowego w nawiązaniu do powyższego opisu. Przytoczyłem w jednym z wcześniejszych rozdziałów historię przejazdu z ojcem ambulansem pocztowym do Szreniawy. A tu piszę o tym, że to ojciec konwojował ładunek pocztowy w ambulansie, jakim on by nie był, a Ja mu towarzyszyłem. Otóż wyjaśniam. Zgodnie z rozkładem jazdy pociągów, oraz planem wymiany ładunku pocztowego UPT Proszowice z ambulansem pocztowym tak powinno się dziać i tak zwykle było. Zdarzały się jednak sytuacje niecodzienne, gdzie z jakiś przyczyn (brak obsady ambulansu pocztowego, brak wagonu pocztowego z uwagi na niesprawność techniczną) wagon pocztowy w składzie pociągu nie obiegał. A ładunek pocztowy należało jednak przekazać do urzędu Pocztowego Kraków 2 do dalszego opracowania. W takiej sytuacji na stacji kolejowej Proszowice kolejarze na wniosek poczty doczepiali dodatkowy towarowy wagon, zwykle odkrytą jak to się nazywało "węglarkę." Bywały i takie sytuacje, że ilość paczek pocztowych nadanych w Urzędzie pocztowym Proszowice przez prywatnych nadawców dla odbiorców w całej Polsce była tak duża, że nie mieściła się w ambulansie pocztowym. Wtedy też zachodziła konieczność dodatkowego nazwijmy to umownie wagonu pocztowego, choćby w postaci wspomnianej "węglarki". I w takich przypadkach ładunek pocztowy transportowany był do punktu wymiany w Kocmyrzowie przez pracownika Urzędu Pocztowego w Proszowicach. Stąd miałem okazję czasami uczestniczyć w takich przejazdach. A z tej dość częstej mojej obecności w urzędzie pocztowym pozostał w pamięci dziecka taki moment, kiedy jeden z pracowników pan Łanocha, monter telekomunikacyjny dał mi całą garść landrynek z darów "UNRRY". Nie mogło być dla dzieciaka lepszego prezentu. Właśnie smak tych landrynek, a także konserw mięsnych, jakie z tych darów otrzymywali pracownicy, jako przejściowy deputat żywnościowy, a o których powszechnie mówiono, że produkowane są "z mięsa małpiego" - pozostał mi na całe życie. Nigdy później nie spotkałem konserw o tak wspaniałym smaku. Dodam, że takie oznaki sympatii do mnie jako dziecka, ze strony pracowników urzędu pocztowego, nie były rzadkością. Poczta w Proszowicach, której w tym czasie Naczelnikiem był pan Wacław Liguziński, a kontrolerem Władysław Miechowicki to dla mnie był drugi dom, ciekawy dom. A później czas zabaw zastąpiony został czasem nauki. Rok 1948, pierwsza klasa w szkole podstawowej w Proszowicach. I muszę się przyznać, że z tego okresu czasu zapamiętałem niewiele szczegółów. Z nauczycieli zapamiętałem późniejszą panią dyr. szkoły Henrykę Biernacką, zresztą córkę naszych sąsiadów w tej samej sieni, panią Skwarską, pana Lewandowskiego i panią Helenę Jelonkiewicz, ks. Stanka, woźnego pana Pawłowskiego - ojca mego najlepszego kolegi. Zapamiętałem, że codziennie zajęcia rozpoczynaliśmy modlitwą. To co było dla nas dużym przeżyciem i prawie codzienną frajdą, to była szalona jazda na poręczy schodów z drugiego piętra na parter. Oczywiście, tego nie było wolno robić. Zdarzało się, że po przyłapaniu na takiej jeździe trzeba się było tłumaczyć, ale to i tak nie na długo pomagało. Na szczęście nigdy nie doszło do żadnego poważnego wypadku. W pamięci pozostało z tamtego czasu; obowiązkowa łyżka tranu, szklanka ciepłego mleka, czasami bułka no i, co było również atrakcją, krótkie seanse ze starego projektora filmowego na korytarzu zwykle I piętra, który zastępował salę filmową. Wtedy na parterze zachodniego skrzydła budynku nie było jeszcze sali widowiskowej. Dopiero w późniejszym czasie zrobiono ją z połączenia chyba trzech sal szkolnych. Wracając do filmów, to ich tematyką była głównie przyroda i geografia, z narracją dźwiękową. Do tego należy dodać oczekiwanie, to stało się już pewną wówczas tradycją na paczki ze słodyczami po pochodzie 1-go maja. Wracaliśmy na podwórze szkoły i tam paczki były wręczane. Był to na pewno moment mobilizujący dzieci do udziału w tych uroczystościach. Z tym mniej więcej czasem, około 1954 r. kojarzę instalację pierwszej anteny telewizyjnej na budynku naszej szkoły i pierwszego telewizora w Proszowicach. Na pewno wszyscy wymienieni, ale także zagubieni w pamięci nauczyciele tej szkoły zasługują na słowa wdzięczności.
Przez jakiś okres czasu kolegowałem z synem pana Lewandowskiego. Z tej racji bywałem w jego domu przy Królewskiej. Dom z cegły stał na wprost ulicy Reja. Tam w ogrodzie nieraz słuchaliśmy opowieści o bandyckim zachowaniu Ukraińców w stosunku do Polaków na wschodnich kresach Rzeczypospolitej. Ta tragedia nie ominęła, co wynikało z tych opowiadań także najbliższej rodziny naszego Nauczyciela. Wizyty w Miejskiej Bibliotece Publicznej, prowadzonej przez niego zawsze były miłym momentem. Szczególnie, że lubiłem literaturę. Buszowanie po półkach biblioteki i wyszukiwanie ciekawych tytułów, w czym bibliotekarz, czyli pan Lewandowski pomagał podpowiadając tematykę, często klasyczną i patriotyczną sprawiało mi przyjemność. Do takich miłych, ale trochę innych akcentów tamtego okresu czasu mogę zaliczyć coroczne w okresie wakacji wyjazdy na kolonie letnie w ramach działalności socjalnej Poczty Polskiej. To pozwalało mi na poszerzenie widzenia świata poza swoją miejscowością. Rodzice, mimo różnej (nie zawsze dobrej) sytuacji ekonomicznej starali się o to, by te wyjazdy były możliwe. Myślę, że to też w następnych okresach życia owocowało pozytywnie. Ani się obejrzeliśmy, jak szkoła podstawowa została za nami. Część moich kolegów, między innymi Jasiu Pawłowski i Boguś Zastawny podjęli naukę w technikach na terenie Krakowa, ja pozostałem w Proszowicach. Kontynuowałem naukę w liceum ogólnokształcącym. Dziś może nie warto zastanawiać się dlaczego tak się stało? Ale gdybym miał odpowiedzieć na to pytanie, to widziałbym czynnik ekonomiczny (koszty nauki poza miejscem zamieszkania), moje zainteresowanie humanistyką, przyszłe plany studiowania na wyższej uczelni. Mimo tych pewnych utrudnień we wzajemnych kontaktach nadal spotykaliśmy w gronie przyjaciół, jak tylko czas na to pozwolił. Pojawił się nowy krąg profesorów liceum, nowe grono koleżanek i kolegów, nowe przyjaźnie. Nowe obszary zainteresowań. Te cztery lata spędzone w liceum pozwoliły nam, młodym czerpać wiedzę ze źródła, w którym skumulowały się mądrość, zasoby informacji i doświadczenie naszego profesorskiego grona w proszowickim liceum. A było to grono nie byle jakie. W bardzo dużej części złożone z nauczycieli licealnych, a nawet wykładowców wyższych uczelni z różnych stron Polski, którzy tu w okresie wojny prowadząc konspiracyjne komplety nauczania i po okupacji odbudowując placówki oświatowe znaleźli swoje miejsce. Także tych, którzy przyszli po studiach pedagogicznych już w późniejszym okresie czasu. Wspierając się pamięcią przytoczę ich nazwiska. Nie w każdym przypadku pamiętam ich imiona. Zacznę od pana Franciszka Kruczały długoletniego dyrektora Proszowickiego Liceum Ogólnokształcącego. W gronie tych zacnych osób kojarzę: małżeństwo państwa Nagrodzkich, małżeństwo państwa Mazurskich, pana Rombalskiego, pana Dziedzica, pana Głusia, panią Sikorę, pana Latowskiego, pana Głowę, pana Tuczynśkiego, pana Szlasę, pana Łapińskiego, pana Nakielskiego, pana Liguzinskiego, panią Wtorek, ks. Stanka. Starałem się nikogo nie pominąć, ale nie jestem do końca pewny, czy pamięć oddała mi wszystkie nazwiska z tamtego okresu czasu związane z gronem tych osób. No właśnie, już wiem, że nie. Otóż w drugiej lub trzeciej klasie liceum do grona profesorskiego dołączyli nowi. To był prof. Krawiec, fizyk i jego, tak to odbieraliśmy wówczas kolega, prof. od chemii, którego nazwisko gdzieś uciekło.
Wiązała się z nimi anegdota. Otóż prof. Krawiec był średniego wzrostu, jego kolega chemik natomiast wysoki. Bardzo często chodzili razem. Jak szli, tworzyli ciekawą parę. Ta różnica wzrostu i szczególny sposób chodzenia prof. Krawca, by nadążyć krokiem za swym wysokim kolegą był przyczyną nadania im przez uczniów ksywki: "Pat i Pataszon". I drugie nazwisko, którego nie mogę odtworzyć w pamięci, dotyczy bardzo wymagającej od nas, dokładnie tego co wykładała, pani profesor matematyki. Na przestrzeni tych lat licealnych matematykę wykładali nam również prof. Głowa i Latowski. Muszę powiedzieć, że nigdy nie przepadałem za matematyką. Ale życie dowodziło cały czas, jak ona jest ważna. Wcześniej wspominałem pana Lewandowskiego - nauczyciela. Także i w liceum, w gronie osób, które wymieniłem byli odważni ludzie, którzy nie bali się mówić o historii Polski, taką jaka była. Pamiętam lekcje fizyki z prof. Rombalskim, które często, także na naszą prośbę zamieniały się w lekcje historii. To on pozwolił nam poznać prawdziwą naturę tragicznych zdarzeń w Katyniu. Do tej grupy należał również prof. Nagrodzki. Często na swoich lekcjach języka rosyjskiego niejako przy okazji opowiadał o walce podziemia partyzanckiego na wschodnich kresach Polski i o swojej deportacji na Syberię, przejściach w obozie przy wycince drzew w tajdze i trudnym powrocie do Polski. Lubiliśmy te zajęcia z prof. Nagrodzkim także z racji jego zainteresowań sportem, szczególnie piłką nożną. Można powiedzieć, że nawet w jakimś stopniu wykorzystywaliśmy to podsuwając panu profesorowi prasę sportową, przenosząc punkt zainteresowania z języka rosyjskiego, za którym nie przepadaliśmy na sport. Można powiedzieć, że ta pasja pana profesora Nagrodzkiego zaowocowała w działalności społecznej w Klubie "Proszowianki" rozwojem sportu w Proszowicach, a szczególnie poprawieniem bazy materialnej Klubu poprzez uruchomienie prac społecznych ukierunkowanych na to środowisko. Do grupy lubianych profesorów, można było zaliczyć także profesora Głusia - próbującego nauczyć nas języka niemieckiego. Zawsze zaaferowany, zagoniony, ciągle w podróży. Można go było podziwiać w tej ciągłej podróży do miejsca pracy w Proszowicach, w godzinach wczesno - rannych i po pracy do Krakowa - miejsca zamieszkania.
Podobnie, jak profesor Nagrodzki prof. Głuś był fanem sportu. Na jego lekcjach również, oprócz gramatyki, znajomości słówek języka niemieckiego i prób konwersacji w tym języku, częste były rozmowy o piłce nożnej. Oczywiście staraliśmy się przyswoić ten język, choć pewnie nie przywiązywaliśmy do niego takiej uwagi jak to się robi obecnie. Ale też i warunki społeczne i międzynarodowe wówczas nie wskazywały na wzrost w przyszłości znaczenia znajomości obcych języków. Świat wtedy wydawał się zamknięty. Za to ważne było to co wiązało się z wychowaniem fizycznym, a w tym przygotowanie w zakresie obronności. Przedmiot nazywał się Przygotowanie Wojskowe i w rzeczy samej takim był. Na przestrzeni czasu spędzonego w liceum mieliśmy dwóch wykładowców tego przedmiotu prof.: pana Szlasę i pana Nakielskiego. Starali się nam wpoić zasady musztry wojskowej, zachowań w sytuacjach bojowych typu czołganie się i maskowanie, niezależnie od warunków atmosferycznych. Odbywało się to zwykle na stadionie obok parku. Do tego zakresu należało poznawanie przez nas budowy karabinka sportowego (jego rozkładanie, czyszczenie, składanie) oraz zasad posługiwania się bronią palną. To ostatnie połączone zwykle było z doskonaleniem umiejętności strzelania z krótkiego bojowego karabinku sportowego (Kbks) na strzelnicy - skarpa gliniana w Gniazdowicach.
Nie powiem, dostawaliśmy taki "wycisk", że jeśli to przeszliśmy, to tym, którzy musieli to robić później w czasie odbywania zasadniczej służby wojskowej było na pewno lżej. Ale mimo tego te zajęcia wspominam z przyjemnością. Pamiętam również takie zajęcia, gdzie z profesorem Liguzińskim w Dębowcu, na jego pagórkach, w okresie zimowym doskonaliliśmy nasze umiejętności poruszania się i jazdy na nartach. Do innych jeszcze należały zajęcia prowadzone przez panią profesor Wtorek. To miały być zajęcia z WF. Ja nazwałbym je dzisiaj zajęciami intelektualnymi. To były rozmowy, dyskusje połączone ze spacerami po parku miejskim. Przy okazji pani profesor robiła dużo zdjęć przyrodzie. To było jej hobby. Bardzo ciekawą postacią była nasza wychowawczyni pani profesor Sikora. Zawsze uśmiechnięta, Zawsze spokojna, trudno ją było zdenerwować. Poza wychowawstwem uczyła nas historii, a ponadto, jak to mawialiśmy między sobą "matkowała" dziewczynom (koleżankom spoza Proszowic) w Internacie żeńskim Liceum, w którym równocześnie mieszkała. Internat mieścił się w piętrowym, budyneczku na "Parceli" - niedaleko szkoły.
Wspominam bardzo mile naszego polonistę profesora Tuczyńskiego. Kiedyś już pisałem, że potrafił iść z nami w skwarze dnia cały czas prowadząc z nami rozmowę na temat historii literatury polskich poetów i pisarzy, języka polskiego, sposobu wysławiania się. Swoim sposobem podejścia do nas uczniów, stwarzaniem jak gdyby pomiędzy nami więzi potrafił zaszczepić w wielu z nas zamiłowanie do tego przedmiotu, a także umiejętność posługiwania się w przyszłych okresach językiem ojczystym. Epizodycznym była krótka obecność w naszej szkole profesora Łapińskiego, który z jednej strony prowadził również zajęcia z języka polskiego, a drugiej kierował internatem męskim naszej szkoły w Rynku Dużym.
Czas spędzony na nauce w liceum w Proszowicach, to był czas poznawania w sensie teoretycznym przyszłego świata ludzi dojrzałych, przygotowania się do pokonywania różnych barier, jakie będą się pojawiały na drodze życia. Zaszły w tym okresie różne zdarzenia, z których jedno miało wymiar tragiczny, a wiązało się ze śmiercią jednego z nowych w naszej szkole licealistów. Ale były i pozytywne. Przede wszystkim byliśmy młodzi i przed nami była przyszłość. Krótko przed maturą mieliśmy tradycyjny bal maturalny. Po latach moje córki przeżywały ten sam moment. W innych warunkach i w innej miejscowości. Czemu o tym piszę? Bo nasz bal maturalny był bardzo siermiężny. Taki, jaki w tamtym czasie i w tamtych warunkach można było zorganizować. Sam bal miał miejsce w sali ze sceną na parterze szkoły podstawowej przylegającej do liceum. Orkiestrę zastępowało stare radio "Tesla" z adapterem płytowym. Poczęstunek był bardzo skromny, a ubiór maturalny balowiczów niewiele odbiegający od codzienności. Trudno znaleźć skalę porównawczą tego balu z obecnymi, ale jedno jest ważne w tym, to był nasz niezapomniany bal maturalny przed wylotem absolwentów z tego licealnego gniazda w nieznany im jeszcze szeroki świat. Do matury podchodziliśmy bardzo poważnie. Miałem ogromną tremę, ale jak to dzisiaj się mówi "dałem radę". Tematy prac pisemnych z języka polskiego i matematyki nie były łatwe, a komisja egzaminacyjna na obydwu egzaminach pisemnym i ustnych, składająca się przecież z naszych profesorów była w tym czasie wyjątkowo oficjalna, co nie znaczy, że niemiła, ale można było liczyć tylko na własne siły tzn. nabytą wiedzę i inteligencję. Przyznam się, że miałem pewne obawy do wyniku egzaminu ustnego z matematyki, za którą nigdy nie przepadałem, kiedy na moment zaciąłem się. To trwało jednak krótko, i po chwili kontynuowałem odpowiedź egzaminacyjną. W Komisji egzaminacyjnej był między innymi profesor Latowski, w stosunku do którego czuliśmy duży respekt i który w takich sytuacjach był bezkompromisowy. A potem była radość po ogłoszeniu wyników egzaminów maturalnych. Jeszcze jedno bardzo osobiste wspomnienie związane z ks. Stankiem, a konkretnie z jego propozycjami podjęcia przez mnie po maturze dalszej nauki w Seminarium Duchownym w Kielcach. Życie napisało jednak inny scenariusz, na który wpływ miało wiele różnych czynników. A może tak miało być? Po maturze podjąłem pracę w Urzędzie Pocztowym w Proszowicach. Studia na kierunku prawa na UJ w Krakowie, o których marzyłem przesunęły się o kilka lat w myśl przysłowia "Co się odwlecze, to nie uciecze" z pozytywnym ostatecznie zakończeniem. Ale brak możności ich podjęcia wówczas, w sytuacji, gdy egzaminy wstępne zaliczyłem pozytywnie i zostałem przyjęty na uczelnię, był przykry. Przyczyna leżała w sferze materialnej moich rodziców. Musiałem się z tym pogodzić. 35. Spostrzeżenia małego chłopca siedzącego przy drodzeTak myślę sobie, że może warto przywołać parę wspomnień związanych z ówczesnymi emocjami młodego człowieka zafascynowanego maszynami i robotami, jakie wtedy prowadzono na drogach w Proszowicach i w okolicy miasteczka. Niby drobne nic nie znaczące sytuacje, które zapisały się w głowie chłopca siedzącego na skarpie przy cmentarzu i patrzącego na drogę, powracają przy kolejnych moich przejazdach samochodem tą trasą. Co takiego szczególnego i interesującego przykuwało jego uwagę i czego był obserwatorem.By odpowiedzieć na to pytanie, należałoby przypomnieć sobie, jak wyglądały proszowickie drogi ponad pięćdziesiąt lat temu. Te obecne niby są o podobnym układzie jak kiedyś, a jednak zdecydowanie inne. Powstawanie tych dróg to proces rozciągnięty na te kilkadziesiąt lat, jakie minęły od mojej młodości. Zmieniała się również technologia z tym procesem związana. To właśnie to co działo się na drodze, urządzenia i pracujący tam ludzie budziły to zainteresowanie. A zapowiedzią tego był potworny hałas na naszej ulicy.
Towarzyszył temu wcale nie mały wstrząs ziemi, ale i budynków przy ulicy. Ulicą Waryńskiego toczył się jakiś czarny metalowy potwór. Z przodu zamiast kół dudnił po kocich łbach żelazny korpus walca, z tyłu dwa potężne, szerokie, metalowe koła. Na platformie pomiędzy walcem i tylnymi kołami spoczywał podłużny obły zbiornik, prawdopodobnie na wodę. Z przodu tego pojazdu sterczała rura, z której wydobywał się dym. W tylnej części wehikułu znajdowało się coś, co dzisiaj nazwalibyśmy kabiną, choć nie w pełni. Imitowały ją cztery grube metalowe pręty na których posadowiony był daszek osłaniający przed słońcem i deszczem. To było stanowisko kierowcy tego pojazdu. W dolnej, tylnej części przez otwarty otwór widać było ogień buszujący w palenisku, a z boku w pojemniku spoczywały grube kawałki drew. Dudnieniu tego pojazdu towarzyszyły pojawiające się co jakiś czas obłoczki białej pary oraz sapanie podobne do odgłosu lokomotywy, czym w rzeczy samej był, tyle, że na metalowych kołach toczących się po kamiennym podłożu, a nie torach. Przez miasto, gdzieś od Rynku Dużego przemieszczał się metalowy walec drogowy. Prowadził go siedzący na siedzeniu w tej niby kabinie mężczyzna w roboczym ubraniu świadczącym o kontakcie ze smołą oraz z umorusanymi rękami. Maszyna zmierzała w kierunku trasy kocmyrzowskiej. Trudno było oczekiwać, by nie wzbudzała ona zainteresowania dzieciaków, które mu towarzyszyły. Oznaki zainteresowania tym przejazdem pojawiały się również u dorosłych. To była niecodzienna atrakcja w miasteczku mobilizująca na chwilę uwagę jego mieszkańców. Coś się działo. Później dołączyły to tej maszyny inne i zaczęło się na drodze dziać. Trzeba pamiętać, że był to pewnie początek lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. O drodze kocmyrzowskiej, zresztą podobnie, jak o innych w rejonie Miasta można było powiedzieć, że była bardziej szutrowa niż bita tzn. umocniona walcowaniem. Nie brakowało na niej wybojów i większych dziur. Pokonywanie takiej drogi samochodem na pewno przyjemności nie sprawiało i nie było łatwe. Co prawda, prywatnych samochodów osobowych wtedy było "tyle, co kot napłakał", a i innych też nie za wiele. Ale był to okres przygotowania do budowy Nowej Huty, a rejon Proszowic stanowił dla tej "Budowy Socjalizmu" zagłębie siły roboczej. To tą drogę będą przemierzały przez wiele lat dwa razy w ciągu dnia, niezależnie od pory roku samochody ciężarowe, w nazwie przystosowane do przewozu ludzi pomiędzy Nową Hutą i Proszowicami. Ta droga zaczęła mieć znaczenie strategiczne dla wspomnianej inwestycji, podobnie jak ta inwestycja dla społeczności Proszowic i okolicy. Pewnie to miało wpływ na rozpoczęcie prac zmierzających do poprawy stanu tej drogi. Miała to być smołówka, na tamte czasy rewelacja drogowa. Tak, czy inaczej było, prace na drodze się rozpoczęły. Nie kryję, że lubiłem przebywać w bliskości drogi i przyglądać się tym pracom. Zastanawiam się dziś, jak to się działo, bo przecież byłem uczniem. Pewnie musiałem się urywać z zajęć, choć akurat tego nie pamiętam. Prace toczyły się wolno, dziennie w dzisiejszej mojej ocenie mogło to być 50 mb. całkowitego odcinka drogi, to wszystko. Jak to działało. Droga nie była wyłączona z ruchu. Po jednej jej części pojazdy przemieszczały się, na drugiej toczyły się prace drogowe. Zaczynały się przygotowaniem podłoża tzn. czyszczeniem ręcznie za pomocą mioteł i grabi żelaznych z ziemi, pyłu, zasypywaniem większych dziur drobnym kamieniem, spryskiwaniem tej pierwszej oczyszczonej powierzchni płynną smołą, a następnie nakładaniem na tak przygotowaną powierzchnię pierwszej warstwy grubszego tłucznia kamiennego. Kolejną czynnością było walcowanie tej warstwy, a następnie powtórne spryskiwanie utwardzonej w ten sposób jezdni płynną smołą i nałożenie kolejnej warstwy drobnego kamienia i walcowanie obu tych warstw. Wreszcie tak wykonaną nawierzchnię spryskiwano zimną wodą, pewnie dla szybszego ochłodzenia smoły łączącej kamienie. Jeszcze tylko ręczne, często jak pamiętam na kolanach wyrównywanie poboczy dużymi drewnianymi nazwijmy to kielniami, posypanie piaskiem całej nowej powierzchni jezdni, jak ciasta kruszonką i kolejny odcinek drogi był gotowy.
W opisie to wydawałoby się wcale nie skomplikowana sprawa, nie wymagająca wiele czasu, ale w rzeczywistości była to praca trudna, angażująca czas i pewnie ze względu na opary smoły niebezpieczna dla zdrowia. Przy tym urządzenia i narzędzia służące do wykonywania tych prac charakteryzowały się prymitywem. Wspomniałem już o walcu drogowym. Towarzyszył mu stary ciągnik tzw. "Buldog" z dużą beczką do transportu smoły na platformie kołowej. Właściwe to było urządzenie z paleniskiem do podgrzewania smoły, z przyłączonym wężem gumowym z końcówką rozpraszającą smołę po nawierzchni budowanej drogi. Urządzenie tyle proste, co skuteczne.
Warunki pracy dziś mógłbym ocenić były więcej niż trudne. Ekipa drogowych budowlańców przemieszczając się na drodze nie posiadała zaplecza sanitarnego. Z wszystkimi ludzkimi potrzebami w ciągu dnia ta niewielka, paroosobowa załoga musiała sobie jakoś radzić. Zabezpieczeniem na wypadek złej pogody, odpoczynku, przebierania się była ciągnięta za walcem drewniana pakamera na kołach. Ale wyniki tej pracy było po jakimś okresie czasu widać. Droga kiedyś szutrowa, dziurawa zamieniała się w błyszczącą w słońcu czarną gładką, do czasu wstęgę "smołówki". Kilkakrotne w ciągu lat pięćdziesiątych nakładanie kolejnych warstw tej smołowanej powierzchni poprawiło na tyle główną wylotową drogą w kierunku Krakowa, że w latach sześćdziesiątych na odcinku do "Bożej Męki" stała się ona swoistym deptakiem Proszowic, (obok tego po torach kolejowych wąskotorówki) na którym w wolnym czasie młodzież i nie tylko, spacerowała. Wtedy jeszcze nie tak duży ruch pojazdów na to pozwalał. Poboczy chodnikowych jeszcze nie było. Czy to dla małego chłopca z sennego wtedy miasteczka mogło być czymś interesującym, pobudzającą uwagę, fantazję, może marzenia. Dla Mnie było. Pozostając w tym temacie przypomnę jeszcze coś, co dzisiaj raczej już jako zastępcza forma daniny pieniężnej na rzecz finansów miasta (podatek) nie występuje, a co w latach powojennych było praktykowane. Najczęściej właśnie przy naprawie, konserwacji, a czasem budowie małych lokalnych odcinków dróg. Mieliśmy marny, bo marny, ale jednak dom, kawałek ziemi, tym samym byliśmy płatnikami i takiego podatku na budowę dróg. Można go było zapłacić, albo odpracować biorąc udział w pracy na drodze. Potocznie nazywano tą zastępczą formę podatku "Szarwarkiem". Prawdopodobnie jako pozostałość z okresu okupacji niemieckiej, kiedy takie przymusowe wtedy prace, szczególnie w okresie tworzenia wokół Proszowic fortyfikacji niemieckich były powszechnie praktykowane przez okupanta. Odskakując na moment od tematu dodam, że w mojej pamięci pozostał duży, głęboki rów tzw. przecipancerny - dla powstrzymania ruchu pojazdów pancernych (czołgów) rozciągający się od wysokości obecnego ronda za kurhanem "Boża Męka" w kierunku wzgórz Dębowca. Długo po wojnie jego przebieg zaznaczał się żółtym kolorem gliny. Kontynuując, z pieniędzmi w domu różnie bywało, to najczęściej jako już podrosły chłopak brałem łopatę i zgłaszałem się do pracy wg. wskazań magistratu. Miałem taką nazwijmy to okazję kilka razy. Najczęściej była to droga do Gniazdowic. Wtedy, jak się na nią patrzyło stanowiła szeroką glinianą wstęgę wznoszącą się na pochyłość wzgórza. Ta droga jak pamiętam miała to do siebie, że jak przychodziły deszcze, była trudna do przebycia. Była dość często wykorzystywana przez pojazdy konne zmierzające do miasta i odwrotnie, to i dziurawa, rozjeżdżona, z głębokimi koleinami. Naprawa polegała głównie na odkopywaniu rowów przydrożnych do odprowadzania wody, zasypywaniu gliną z nich dziur w drodze, wyrównywanie powierzchni drogi i jej ubijaniu. Pamiętam, jaki rój ludzi z łopatami, furmanek z pakami do wożenia ziemi zaprzężonych w pary koni kręcił się po drodze. Wydawało się bezładnie, ale z tego bezładu powstawał obraz naprawionej na jakiś czas drogi. Dla malarza pejzaży wymarzony widok; słońce, przeplatające się czerń i żółć ziemi, zieleń otoczenia, ludzie z narzędziami, konie i wozy. Artystyczny nieład. Oczywiście nadzorca i kierujący tymi pracami z ramienia Magistratu każdego biorącego w tych pracach rejestrował w swoim wykazie. Może na ten temat wystarczy, żeby nie zanudzić czytelnika. cdn. Stanisław Paluch | |||||||||||||||||||||||||||||||
Artykuł pochodzi ze strony: Internetowego Kuriera Proszowskiego Zapraszamy: https://www.24ikp.pl/info/prossoviana/online/paluch_lata50_60/20180203odc15/art.php | |||||||||||||||||||||||||||||||