Gdzieś w okolicach lat 1954, 1955 w proszowickiej parafii pojawił się nowy, młody ksiądz Stanisław Kudelski, jak dobrze pamiętam, w charakterze wikarego. Zamieszkał w nie istniejącej już wikarówce, przy ówczesnej ul. L.Waryńskiego. Ksiądz wikary zajął się naszym kółkiem ministranckim. Odtąd spotkania odbywały się także na wikarówce. Bardzo energiczny, a równocześnie niezmiernie sympatyczny ksiądz w krótkim czasie zyskał naszą sympatię. Spotkania, wspólne wypady w okolice Proszowic, rozbudowa biblioteki parafialnej, podpowiadanie nam literatury religijnej, klasyki polskiej, książek o wymowie patriotycznej, rozmowy na tematy nie tylko religijne, uruchomienie pracowni fotograficznej, to wszystko zbudowało klimat więzi z tym księdzem. Toteż jego odejście z parafii do pobliskiej Sułoszowej odczuliśmy, ale też towarzyszyliśmy mu w drodze do tej parafii. Wiąże się z tym ciekawa historia, ale to odrębny temat. W naszym pięknym, wiekowym kościele były też w jakimś sensie zabytkowe organy. Żeby do nich dojść, trzeba było pokonać dość strome schody na chór. Otóż te organy w tamtym czasie nie miały jeszcze napędu elektrycznego poruszającego miechy powietrza do piszczałek organowych. Aby organista mógł na nich grać, ktoś inny na ich zapleczu musiał mocno pracować nogami tzn. pedałować na drewnianym uchylnym mechanizmie miechów. Nazywało się to "kalikowaniem". W czasie mszy, gdy organista wykonywał na organach utwory religijne, ktoś kto miał dobry słuch, odbierał też równy stukot drewnianych pedałów poruszanych nogami. Obowiązek takiego "kalikowania" przypisany był również do ministrantów. Wykonywany był ochoczo, bo już samo wejście na chór, to było dostąpienie pewnego rodzaju zaszczytu. Ja też miałem wiele razy taką okazję "pedałowania". To trochę wysiłku kosztowało. Inną taką sytuacją przypisaną ministrantom było również dzwonienie. Polegało to na uruchomieniu dzwonów za pomocą zwisających ze szczytowej części dzwonnicy sznurów. Tu się trzeba było dobrze napracować, aby dzwon rozhuśtać, później już szło. Ale jakąś satysfakcję za ten wysiłek dawało wdrapanie się przy okazji na szczyt dzwonnicy i widok przy dobrej pogodzie na miasto i okolicę. Może przypomnę jedno tradycyjne zdarzenie, które cyklicznie występowało przez dziesiątki lat w proszowickiej parafii. Nie jest to coś związane bezpośrednio z tematem głównym tego rozdziału wspomnień, ale warto o tym wspomnieć. Najstarsi proszowianie pewno będą jeszcze pamiętać piesze pielgrzymki wiernych z parafii udających się ze sztandarami na Jasną Górę do Częstochowy. Pamiętam, jak uroczyście taka pielgrzymka była witana mniej więcej na wysokości cmentarza parafialnego i wprowadzana do świątyni. Myślę, że była to swoista deklaracja wiary ze strony ówczesnych mieszkańców tej miejscowości. Kolejna refleksja dotycząca uroczystości związanej z przyjęciem pierwszej komunii świętej. Otóż, patrząc na rozbudowany ceremoniał tej uroczystości dzisiaj przypominam sobie własne przeżycia z tym związane, jak i tamtą ich oprawę. Pamiętam, że na pewno nasze stroje komunijne nie były tak wytworne, jak te dzisiejsze, choć każde dziecko przystępujące do tego sakramentu podkreślało nim jego szczególne znaczenie. Nie było też w zwyczaju organizowanie jakiś nadzwyczajnych spotkań z tym związanych, prezentów. Cała uroczystość była oczywiście jak dzisiaj wcześniej przygotowywana, ale przebiegała jakby naturalniej. Nie oznacza to jednak, byśmy ją jako dzieci przeżywali mniej emocjonalnie. Była nakierowana bardziej na duchowe, wewnętrzne przeżycia, niż na oczekiwanie, że ten moment będzie się wiązał z prezentem materialnym, jak to ,często ma miejsce dzisiaj. Nasza uroczystość komunijna miała miejsce w starym, prawie 100 letnim kościółku p.w. św. Trójcy przed ołtarzem, gdzie króluje Matka Boża Łaskawa.
Gdzieś w pamięci zachował mi się obraz wypełnionego po brzegi kościółka nami, przystępującymi do pierwszej Komunii Świętej, oraz naszymi rodzicami i rodzicami chrzestnymi. Ale nie tylko wnętrze kościoła było wypełnione, również cały zielony teren otaczający świątynię był pełen ludzi. Towarzyszyła temu piękna majowa pogoda z promieniami słońca. Takim, jakby materialnym ukoronowaniem wcześniejszych przeżyć duchowych, jak sobie przypominam było wspólne z księdzem pamiątkowe zdjęcie komunijne, a potem spotkanie na siedząco na zielonej trawie. Każdy z nas otrzymał jabłko. Pewnie ze zbiorów wcześniejszego lata, bo to był m-c maj. I to była cała uroczystość. Ale w pięknej scenerii zielonego otoczenia kościołka św. Trójcy w Proszowicach z rodzicami i księdzem, przy pięknej słonecznej pogodzie. Niezatarte wrażenie tego spotkania pozostało w mojej pamięci do dziś.
Wspomnę również o czymś, co dzisiaj jest przeważnie celebrowane w zamkniętych w murach świątyni, - nabożeństwo majowe. Maj, to był miesiąc przez młodzież proszowicką powiem, oczekiwany z tęsknotą. Związany był z mocną wówczas tradycją w moim miasteczku "majówek" tzn. spotkań mieszkańców, a w tym głównie młodzieży przed kapliczkami - modlitwami i śpiewami pieśni sławiących Matkę Bożą. A kapliczek w Proszowicach było kilka. Gromadziły one wokół siebie sporo starszych i młodszych mieszkańców Proszowic. Ale to nie tylko te stałe kapliczki były celem wieczornych nazwijmy to pielgrzymek do Matki Boskiej. Praktycznie na wielu podwórkach na ten czas budowane były prowizoryczne miejsca spotkań majówkowych. Te spotkania zbliżały do siebie ludzi. W majowy wieczór, przy pięknej pogodzie po całych Proszowicach słychać było snujące się słowa pieśni. To wszystko było bardzo mocno emocjonalne, a przy tym młodość. Dodam, że najbardziej liczne, przy udziale młodzieży były spotkania majowe przy "Grocie Skalnej", gdzie była figurka Matki Bożej, na terenie kościółka św. Trójcy.
Myślę, że dziś te tradycje zanikają, a szkoda. Pewnie nie wszystko znalazło odbicie w tym rozdziale, ale wystarczy, aby powiedzieć, że to był dobry okres w miarę jeszcze beztroskiego życia młodego człowieka. 37. Pamięć o obywatelach Proszowic żydowskiego pochodzeniaW tym odcinku wspomnień poruszę temat tak ważny, jak i trudny, mogący budzić kontrowersje u czytelników. Z moralnego obowiązku należy jednak o tym pamiętać i przypominać. Mam na myśli wojenne losy żydowskiej wspólnoty w Proszowicach.Pamiętam taki obrazek z młodych lat. Lato, piękna słoneczna pogoda, gorąco. Postanowiliśmy w grupie młodych chłopców i dziewcząt poszukać gdzieś cienia. Po drodze mijaliśmy nasz cmentarz parafialny, który wtedy sprawiał wrażenie gęstego lasu. Było w nim to, czego szukaliśmy, ochłoda w ten gorący czas. Ale jakoś nie wypadało w tym miejscu urządzić sobie w przenośni "majówki". Poszliśmy dalej, aż do kolejnej kępy drzew i krzaków - to był Kierków, cmentarz żydowski. Tam się rozgościliśmy. Tam już można było.
Siedzieliśmy w tym miejscu korzystając z chłodu, rozmawialiśmy, śmialiśmy się, chodziliśmy pomiędzy rozbitymi żydowskimi płytami nagrobnymi "macewami", jak gdyby to był zwykły zagajnik. Nikt z nas wówczas nie pomyślał o tragedii wojennej tej części obywateli Proszowic pochodzenia mojżeszowego. A przecież wiedzieliśmy z opowieści rodziców, że do takiej tragedii w tym naszym miasteczku też doszło. Co prawda, wtedy nie mieliśmy takiej wiedzy o tym, że miejsce, gdzie siedzieliśmy było miejscem straceń około 20 Żydów ukrywających się wcześniej w cegielni w Jakubowicach. Traktowaliśmy je jako zwykły cmentarz żydowski. A to miejsce było uświęcone krwią straconych tam Żydów. O tym zdarzeniu co prawda nie tak dawno dowiedziałem się z serwisu 24ikp.pl, ale to generalnie nie zmienia sytuacji, że pięćdziesiąt lat temu zabrakło nam młodym wczucia się w sytuację, mimo, że czasy tragedii żydowskiej nie były wtedy odległe w czasie. Trzeba było do tego dorosnąć, doświadczyć życia. Czy dziś, po upływie tak dużego okresu czasu coś się zmieniło w naszym mieszkańców tego miasta, Ja też się takim czuję - postrzeganiu tego tematu? Pytanie retoryczne.
A przypominam sobie, że z opowieści moich rodziców wynikało, że wokół nas mieszkało wiele rodzin żydowskich. Obie nacje dzieliła religia, zwyczaje, może i stan posiadania zasobów materialnych, ale to nie przeszkadzało żyć im w zgodzie ze sobą, przyjaźnić się, a nawet sobie pomagać. Ja tego nie pamiętam, bo przyszedłem na świat w okresie już wojennym, ale z relacji mojej starszej siostry Wandy wynikało, że posiadała wiele przyjaciółek żydówek. Że wśród nich była córka rodziny żydowskiej, której nasza rodzina po wysiedleniu Żydów z okolicznych wsi użyczyła schronienia, dając pomieszczenie w oficynie. Siostra mówiła, że była to śliczna młoda Żydóweczka o imieniu Teresa, w niczym nie odróżniająca się od polskich dziewczynek. Bardzo się z nią zaprzyjaźniła. Traktowała ją, jak drugą siostrę. Gdy sytuacja stawała się napięta i spodziewano się najgorszego, moi rodzice w rozmowie z tą rodziną żydowską deklarowali się przyjąć tą dziewczynkę jako córkę. Nie zdążono jednak wyrobić stosownych dokumentów i doprowadzić ustaleń do końca. Niespodziewanie sprawy wysiedlenia Żydów z Proszowic do Słomnik, na miejsce kaźni nabrały dużego przyspieszenia, które zniweczyło te plany. Wiem, że moja rodzina odczuła to jak własne nieszczęście.
Inna z żydowskich przyjaciółek, z którą Wandzia była bardzo zaprzyjaźniona to Hamerówna z Dużego Rynku. Hamerowie, z opowieści rodziców mieli duży sklep w Rynku, przysłowiowe "szwarc, mydło i powidło". Nie dociekałem nigdy, co było jak gdyby platformą do wzajemnej sympatii tej rodziny żydowskiej z moją. Wiem jednak z opowiadań, że Hamerowie dość często byli gośćmi naszej rodziny przed wojną i w czasie i odwrotnie. Może to przyjaźń dziewczynek o tym decydowała. Nie wiem. I jeszcze jedno zdarzenie z tamtych czasów znane mi z opowieści rodzinnej i w jakimś sensie z autopsji. Otóż na naszym podwórzu, w jego głębi znajdowała się głęboka na ponad 3 m piwnica wykopana w glinie. Ta piwnica nie tylko była głęboka, ale jeszcze miała wykopany jak gdyby mały tunel około 3 metrowy i o wysokości 1,60-1,80 m. Tak więc można się było w nim schować i nie być widoczny, szczególnie, jak znajdowały się w niej ziemniaki i buraki. Po wojnie z rozmów pomiędzy rodzicami, zrozumiałem, że w tej piwnicy po wysiedleniu Żydów pewnego dnia, gdy mama poszła po ziemniaki znalazła schowanego chłopca żydowskiego. Był tam głodny od wielu dni. Powiedziała o tym ojcu i oboje postanowili go do czasu innego sposobu jego ukrycia dokarmiać w tym miejscu. Ojciec miał powiadomić o tym chłopcu żydowskim swoich przełożonych z AK. Ta sytuacja trwała około dwóch tygodni. Pewnego dnia, gdy mama poszła do piwnicy z jedzeniem nie zastała w niej nikogo. Chłopiec znikł. Nigdy więcej się nie pojawił. W jednej z rozmów ze mną przed odejściem mama potwierdziła to zdarzenie i dodała, że z Izraela, w parę lat po wojnie otrzymali list, w którym, jak się okazało ten młody człowiek przesyłał informację, że żyje, z podziękowaniem za pomoc w tamtym czasie. Później otrzymali jeszcze jeden list. Na tym próba nawiązania kontaktu przez tego człowieka z rodzicami urwała się. Do tej sprawy w latach późniejszych, jak mówiła mama już nie wracano. Niestety, ta korespondencja w dokumentach rodzinnych się nie zachowała. Zrozumiałem z wypowiedzi mamy, że traktowali z ojcem tą sprawę jako naturalną, niczego po tym nie oczekiwali, wystarczyło im, że jedno życie zostało ocalone. I to prawdopodobnie była przyczyna braku odpowiedzi na te listy - tak przypuszczam. Dlaczego o tym piszę? Otóż, nie chciałbym być źle zrozumianym, że podkreślam jakieś zasługi rodziny. Nie, bo zrobili to co myślę, każdy w tej sytuacji by zrobił, ale wyrażam wiarę, iż przypadków empatii z "starszymi w wierze braćmi" jak mówi Ewangelia, w tym trudnym dla nich czasie było w Proszowicach więcej. Nikt tego nie wywieszał na sztandarze, zrozumienie dla tej tragicznej sytuacji żydowskich obywateli Proszowic w czasie wojny było większe niż po wojnie. Znowu może pojawić się pytanie, dlaczego mam takie zdanie? Cóż, również z serwisu 24ikp.pl dowiedziałem się po latach, że uporządkowanie cmentarza żydowskiego, bądź co bądź przedwojennych obywateli, mieszkańców Proszowic sfinansowane zostało z pieniędzy jednego z żyjących w Niemczech krewnego osób pochowanych na tym cmentarzu. Ktoś zapyta, do czego zmierzam? Myślę, że ładnym gestem ze strony miasta, w którym kiedyś obie nacje żyły w miarę w zgodzie byłoby zadbanie o czytelną informację o tym już historycznym fakcie. W wielu miastach i miasteczkach Małopolski, Świętokrzyskiego, żeby daleko nie szukać, przykładem może być choćby Pińczów, czy Skalbmierz,- takie upamiętnienie w niczym tym miastom nie szkodzi. Przeszłości nie należy się wstydzić. To jest moja nieśmiała myśl w tej kwestii. Oczywiście, to już zależy od woli obecnie mieszkających tu członków społeczności tego starego miasta. Pokolenia przemijają, pamięć pozostaje. Wierzę, że jednak nasza wrażliwość na takie sytuacje całkowicie nie zanikła, bo kolejna wiadomość z serwisu 24ikp.pl o zajęciach w szkole zainicjowanych przez proszowickich pedagogów zmierzających do przypomnienia wojennej hekatomby żydowskich mieszkańców tego miasteczka tego dowodzi. cdn. Stanisław Paluch | |||||||||||||||||||
Artykuł pochodzi ze strony: Internetowego Kuriera Proszowskiego Zapraszamy: https://www.24ikp.pl/info/prossoviana/online/paluch_lata50_60/20180219odc16/art.php | |||||||||||||||||||