Proszowice lat 50/60 XX wieku, moje wspomnienia. Przyczynek do historii proszowickich ulic odc. 17
|
(fot. ikp) |
Proszowice, 3-03-2018
odcinek 17 38. Pies dwóch Panów
Dziwny tytuł, prawda? To jest historia niesamowita, nie do uwierzenia, a jednak realna, zdarzyła się, jest oparta o fakty odnotowane w dużej części w mojej pamięci. Potwierdzona przez rodziców. Ten rozdział moich wspomnień, zahacza o lata wojny, o pierwsze lata mojego życia i zdarzenia z tego okresu czasu.
W artykule, który opisywał losy przedwojenne, wojenne i powojenne naszej rodziny Paluchów z linii Piotra i zaangażowanie ojca w działalność wojskową na przestrzeni lat 1918-22, 1939 r., i lat 1944 do 1946 zamieszczonym w portalu ikp24.pl w r. 2016 znajduje się opis odnoszący się do zdarzenia z roku 1944. Aby jednak nie odsyłać potencjalnego czytelnika tych wspomnień postaram się odtworzyć w przybliżeniu jego treść.
Otóż, w okresie lata 1944 r., kiedy front rosyjski coraz bardziej wcinał się w ziemie polskie Niemcy rozpoczęli prace fortyfikacyjne wokół Proszowic. To był też okres czasu, kiedy Niemcy już aktywniej niż wcześniej wyszukiwali mężczyzn. Potrzebowali również robotników do wspomnianych wyżej prac. Z tego powodu, ale także w związku z zaangażowaniem w organizacji wojskowej AK ojciec zgodnie z poleceniem organizacji przebywał w pomieszczeniu konspiracyjnym w Górce Jaklińskiej, we Dworze.
W domu przy ul. Krakowskiej 27 pozostała mama ze mną. Był jeszcze niepełnosprawny brat ojca Józef. Było lato. Pewnego dnia do domu wpadli Niemcy, prawdopodobnie miejscowi żandarmi z dużym białym psem. Pytali o ojca, wyprowadzili mamę do sieni. Mama trzymała mnie na ręce. Miałem wtedy około 3. lat. Jeden z Niemców poszczuł psa na mamę. Pies skoczył, przycisnął ją łapami do ściany, równocześnie zębami złapał za rękę, na której mnie trzymała. Mimo bólu mama mnie utrzymała na ręce. To trwało chwilę. Do sieni wpadł kolejny Niemiec, krzyknął do nich jakąś komendę. Ci odwołali psa, rozwalili drzwi na podwórze i pobiegli ogrodem w kierunku kościółka św. Trójcy. To zdarzenie skończyło się szczęśliwie, choć ślad psich kłów pozostał mamie na ręce na zawsze.
Ta relacja oparta jest o opowiadanie mamy. Ja byłem za mały, aby to wszystko zarejestrować, ale w mojej pamięci, jak przez mgłę pojawia się ta scena.
I właściwie na tym tą historię można by zakończyć, gdyby życie i kolejne zdarzenia w tamtym okresie czasu nie dopisały jej drugiej części. Otóż, ofensywa rosyjska w drugiej części 1944 roku przyspieszyła na tyle, że Niemcy zaczęli się wycofywać. Przez Proszowice przemieszczały się w kierunku zachodnim transporty niemieckiego wojska. Miejscowa Żandarmeria zabezpieczała te przejazdy. Potem pod koniec roku i na początku, w styczniu 1945 r. wszystko potoczyło się błyskawicznie. Niemcy opuszczali Proszowice w ogromnej panice, pozostawiając przy trasie kocmyrzowskiej wiele sprzętu wojskowego.
Można przypuszczać, że również żandarmi z miejscowego posterunku zwiali w popłochu, ale uciekając albo w pośpiechu, albo świadomie, by nie obciążać się balastem pozostawili tego dużego białego psa policyjnego w Proszowicach. Pies włóczył się po miasteczku, więc można przypuszczać, że zwolnili go z uwięzi i pozostawili swojemu losowi.
Psisko, jak później opowiadali rodzice w oparciu o relacje innych mieszkańców poszukując pożywienia wędrowało po całym miasteczku. Ludzie się go chyba jednak bali, bo wszędzie był przepędzany.
No i wreszcie trafił do sieni naszego domu. Był wg relacji mamy wykończony, chudy, wyleniały, widać było sterczące kości. Padł na ziemię i nie reagował na to co wokół niego się dzieje. Mama go rozpoznała. Powiedziała do ojca, słuchaj to jest niemiecki pies. To pies, który trzymał mnie za rękę. Reakcja ojca, jak opowiadała mama była gwałtowna. Złapał jakiś patyk i zamierzył się na zwierzaka, chcąc go z sieni przepędzić. Pies się jednak nie ruszył, leżał bezwładny, tylko oczy mu się przesuwały. I wtedy mama odezwała się do ojca, zostaw go, nie widzisz, że pies i tak już zdycha. A ponieważ ojciec w swojej reakcji nie mógł się powstrzymać od próby wyrzucenia go jednak na dwór mówiąc, że nie chce tego psa widzieć, krzyknęła na niego; daj mu spokój, to nie jego wina, że go tak wyuczyli. To tylko pies. Potem do jakiegoś garnczka nabrała z wiadra wody i podsunęła temu psu pod pysk. Nie ruszył tej wody, patrzył nieufnie. Długo to trwało. Zostawili go w sieni leżącego. W końcu pies tą wodę wypił i prawie pełznąc wydostał się na podwórze. Już nie odszedł, pozostał. Na drugi dzień mama dała mu znowu wody. Dała mu również resztki z obiadu. I tak pies zagościł na stałe.
Powstał nowy kłopot, trzeba było dawać mu karmę, a nie był to mały piesek. To zwierze było tolerowane pod wpływem mamy, ale początkowo trudno powiedzieć, że lubiane. Dodatkowo była bariera językowa, jakkolwiek dziwnie to zabrzmi. Pies początkowo nie reagował na polskie komendy. Powoli zaczął dochodzić "do siebie". I chyba zaczął przyswajać sobie słowa, bo pojawiała się reakcja na nie. Pojawił się z nim jakiś słaby, ale kontakt.
Ja od dzieciaka miałem ciągotki do zwierząt. Podobno ciągle wyrywałem się mamie i goniłem do tego psa. I ciekawe, pies był bardzo spokojny, pozwolił na to. Reakcją była próba lizania mnie, na co mama nie chciała mu pozwolić. Ojciec podobno ciągle był nieprzekonany do tego psa i najchętniej by się go pozbył. Problem w tym, że pies nie miał ochoty nigdzie odchodzić. Mama mu dawała żarcie i pewnie dlatego traktował ją przyjaźnie.
Początkowo pies pozostawał w pustym chlewiku na końcu oficyn. Przyszło ciepło. Pies gonił po podwórku. Nie okazywał agresji, odnosił się do domowników z pewną rezerwą i obawą. Widać to było w jego niepewnym zachowaniu. Mogło to być dla domowników groźne.
No właśnie. Pewnego razu wyrwałem się mamie, jak mówiła, pobiegłem po pochyłości mostka w kierunku podwórza, tam przy chlewiku spoczywał Azor. Sorry, nie powiedziałem, że rodzice nazwali go Azorem. Pies, jak mnie zobaczył podobno poderwał się i skokami biegł w moim kierunku. Mama była przerażona, bała się, że jest to atak psa na mnie Ja biegłem rozpędzony w dół i skończyło się to tak, że pies zawarował przede mną, a ja wpadłem na niego, zanim mama zdążyła podbiec upadek został zamortyzowany. Pies przejechał mnie parę razy jęzorem. Nie wiem, czy to działanie psa było świadome, czy przypadkowe. Tak się zaczęła moja późniejsza z nim przyjaźń.
Pies z taką przeszłością, początkowo nielubiany, może tolerowany, czemu trudno się dziwić, z biegiem czasu stał się wiernym przyjacielem naszej rodziny. Zawsze, gdy szliśmy w pole pies biegł przy nodze. Nie było potrzeby trzymania go na smyczy. Co ciekawe, nie wykazywał tendencji do agresji do spotykanych ludzi. Zachowywał się tak, jakby wszystko, co wcześniej zapisało się w jego mózgu, mówiąc dzisiejszym językiem zostało wykasowane. Pilnował, ale nie atakował. To był mój pies i pomiędzy nami była wielka "sztama".
Ten pies, jeśli się coś pozostawiło na polu potrafił warować do momentu, jak ktoś po niego i tą rzecz przyszedł. Nie straszny dla niego był deszcz, czy burza. Nie bał się grzmotów, choć zwykle psy panikują w takiej sytuacji. Był u nas kilka lat. W 1948 lub 49 wyskoczył z sieni, choć mu się to nie zdarzało. Próbował przebiec przez ulicę, akurat trafił na przejeżdżający ciężarowy samochód. Niestety zderzenie z ciężarówką było śmiertelne.
Przyznam się, że moja rozpacz po jego stracie była ogromna. Musiało minąć kilkadziesiąt lat, bym dopiero na prośbę córek zdecydował się na kolejnego pieska w domu. Teraz też mamy fajną sunię 12-letnią już Suzę Jamniczkę króliczą wychowaną w naszym domu od szczeniaka.
Potrzeba kontaktu ze zwierzętami jest chyba rodzinna, bo obie córki z rodzinami mają po kilka dużych i mniejszych piesków, a co ciekawe większość tych psów zabrana została z ulicy w stanie fatalnym. Później były lub są to wierne, piękne pieski i wierzcie mi, zwierzęta potrafią to zrozumieć i na swój sposób okazywać wdzięczność.
Można by postawić przekorne pytanie; kto jest mądrzejszy, człowiek, czy pies? No bo jeśli człowiek próbuje zrozumieć mowę psa, ale mu to do końca nie "wychodzi"?, a pies jednak dość dobrze odczytuje, to co człowiek mówi i nie tylko komendy,- to wychodzi na to, że ten drugi jest bardziej inteligentny. Ale to oczywiście przekora.
Cóż, to chyba tyle na temat tej historii napisanej przez życie.
No, może na zakończenie tego mojego pisania przypomnę postać burmistrza Proszowic z okresu lat sześćdziesiątych pana Kuleszy, jeśli dobrze zapamiętałem nazwisko. Mieszkał chyba w Opatkowicach. Dlaczego właśnie jego? Może dlatego, że połączył nas cywilnym węzłem małżeńskim w 1962 r. A może dlatego, że odbierałem go zawsze jako człowieka pogodnego, miłego, sympatycznego, wydawało mi się z dobrym nastawieniem do ludzi.
Widzę tego dystyngowanego pana spacerującego wcale nie rzadko po proszowickich ulicach. Nie stronił od kontaktu z ludźmi, miał dla nich uśmiech. Ktoś powie, że jestem w błędzie - może? Taki był mój odbiór tej proszowickiej osobowości wówczas. I nie zmienia tego fakt, że odmowę przydziału mieszkania w Proszowicach otrzymałem mniej więcej w tym czasie.
Z całym szacunkiem dla niego, myślę, że akurat w tym temacie sprawując ten szacowny urząd, niestety, nie wiele miał do powiedzenia. Strategiczne lokalne decyzje zapadały gdzie indziej. Takim go zapamiętałem. Zresztą, każdy ma prawo mieć w tej i innych kwestiach własną ocenę.
Drodzy czytelnicy jeśli Was zmęczyłem, to mi przykro. Jeśli jednak tylko części z Państwa Proszowian szczególnie tych, nikogo nie urażając, bo sam takim też jestem, z "Peselem", którzy sięgnęli po tą lekturę, odświeżyła się pamięć tamtych lat młodości, fantazji, może ciekawych planów na przyszłość, widoku w wyobraźni starych Proszowic - to warto było poświęcić trochę czasu tym tematom.
Mam też świadomość, że oczywiście wspomnienia te nie wyczerpują wszystkich pokładów zdarzeń, faktów, sytuacji. Każdy z państwa czytelników wywodzący swoje pochodzenie z tego miasteczka może mieć własny obraz naszego miasteczka z przełomu lat czterdziestych, pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Mam cichą nadzieję, że może Państwo również zaryzykujecie i popracujecie nad własnymi wersjami wspomnień. Może redakcja 24ikp.pl będzie mogła kiedyś z nich stworzyć większy zbiór pisanych obrazów minionych czasów Proszowic widzianych z wielu płaszczyzn obserwacyjnych? Zachęcam do tego.
Będę również zobowiązany, za przekazanie własnego, spojrzenia na tematy poruszone w tym opracowaniu. Ewentualnego uzupełnienia istniejących zdaniem szanownych czytelników luk, które być może uciekły mojej uwadze, na adres mailowy: palstan1@op.pl.
koniec.
Stanisław Paluch
|
|
|