Napad na Przemyków, epizod z 1715 r. - część III
2-02-2016
Niedawno dzięki operatywności jednego z współpracowników IKP udało nam się pozyskać książkę (niestety nie oryginał) Stanisława Piotrowicza z 1907 pod tytułem "Napad na Przemyków w r. 1715, epizod z dziejów swawoli saskiej w Polsce"...
Zapraszam do lektury (podział na części została wprowadzona przez IKP):
red.
|
(fot. ikp) |
część III
I Gondria i Freissinet byli skłonni przyjąć warunki regimentarza, ale wystąpił przeciw temu Gazali, powiadając, że w kaplicy może być ukryta zasadzka, że grozi wielkie niebezpieczeństwo niespodzianego napadu i t.p. Po naradzie więc odrzucili propozycyę Turskiego, postanowili odebrać chorągiew siłą, a regimentskwaterinistrza wysłali do starosty, by mu to oznajmił. Przyjechał tedy Gazali po raz trzeci do dworu, ale już nie wjeżdżał na dziedziniec, tylko, zatrzymawszy się koło wrót, krzyknął "z furyą i gniewem" że "nie ma czasu bawić się, bo jedzie z ordynansem do Krakowa", że żołnierze "będą wieś i dwór palić, jeśli im chorągwi się nie odda". Poczem odjechał. Kłamał jednak, iż jedzie do Krakowa. Wrócił bowiem przed karczmę, gdzie stali Freissinet i Gondria, czas jakiś z nimi się naradzał i układał plan napadu na dwór, jako świadom sytuacyi [Rola Gazalego w tym wypadku wydaje się jasną: on to głównie wpłynął na postanowienie Freissinet'a co do napadu na dwór, czego zresztą wcale się nie zapiera.]. Następnie Freissinet podzielił żołnierzy na trzy oddziały: na czele jednego stanął sam, drugi dał Gondrii, trzeci Gazalemu i przy odgłosie bębnów ruszył w pochód. Ponieważ oddziały nie szły razem, ale jedne zawróciły ku kaplicy, drugie ku dworowi, Turski był pewny, że idą obejrzeć zabitych. Mylił się przecie. Żołnierze wykonywali manewr oskrzydlający dwór i niebawem jedni weszli od tyłu do sadu, drudzy stanęli przed wrotami. Ponieważ te były zabarykadowane, wiec je wyłamali i równocześnie niemal wszystkie trzy oddziały weszły na podwórze. Część żołnierzy rzuciła się natychmiast do rabunku, reszta stanęła przed gankiem dworu "w paracie, z przyłożonemi flintami" [Zeznania Łoszkiewicza.]. Starosta nie zamierzał wcale się bronić; ufny w swą godność, był pewny, że byle kapitan saski nic odważy się porwać na niego. Stanął więc z Bełchackim i dworzanami na ganku i czekał, co dalej będzie [Wszyscy świadkowie podają zgodnie, że tak Turski, jak i jego ludzie, zachowywali się zupełnie spokojnie. Jedynie Gondria zeznał, jakoby Polacy strzelali i zranili szablą żołnierza, a widząc, że się nie oprą, cofnęli się do komnat.]. W tej chwili nadbiegł od strony sadu Freissinet, dzierżąc w jednej ręce pistolet, w drugiej szpadę i zapytał, który to regimentarz. Zaledwie Turski odezwał się, że on jest nim, Freissinet strzelił doń z pistoletu, ale chybił. Rzucił się wtedy ze szpadą ku gankowi, za nim żołnierze [Sprawa strzału do Turskiego i pchnięcia go szpadą niejasna. Guzali pytany przez komisarzy >>ieżeli Kapitan strzelił z pistoletu do Im P. Turskiego<<, zeznał: >>Nie miał przy sobie Kapitan pistoletów, bo zostały przy koniu na wsi, y z moim koniem, ale Porucznik tak mi sie widzi, że miał pistolety<<. Co się tyczy innych świadków, to dwaj z nich, Gawroński i Przebrzycki, twierdzą stanowczo, że >>oficer w czerwieni<< strzelał do starosty; świadek Chlebowski widział, że ów oficer miał w jednej ręce szpadę, w drugiej pistolet; Łoszkiewicz twierdzi, że oficer pchnął szpadą starostę.]. Pierwszy padł ranny starszy sługa starosty, Skłodowski. Sam Turski, pchnięty szpadą i bagnetem, zasłaniał się tylko rękami i, nie wyjmując szabli, cofał się do pokojów. Tam pchnięciami bagnetów do ściany formalnie przygwożdżony, wyzionął ducha. Bełchackiego uderzono kolbą w piersi, rzucono na ziemię i kopano. Nadaremnie kasztelan błagał o litość, przedkładał, że jest senatorem i gościem, przysięgał, że nic nie winien. "Oni na to nic nie dbali, owszem officyer przebiegaiąc mimo niego pchnął go szpadą w rękę" [Zeznania Łoszkiewicza.]. Równocześnie strzelano do kobiet i dworzan.
Żołnierze po mordzie rozbiegli się na rabunek. Zabierali wszystko, co jakąkolwiek tylko przedstawiało wartość. "Rozbijali skrzynie, skrzynki i szkatuły, rzeczy brali, wynosili, a nawet i poduszkę, z pierza wysypawszy, poszewkę wzięli, naostatek i skarbiec w budynkach wielkich w stołowej izbie będący, odbili" [Zeznania szlachetnego Franciszka Zdulskiego, sługi Bełchackiego.]. Tu obłowili się najbardziej: zabrali mnóstwo klejnotów, kilka sadzonych drogiemi kamieniami szabel starosty i beczułkę pieniędzy [Zeznania Kaspra Wciślickiego, burmistrza miasteczka Koszyczek.]. Rabunek odbywał się pod pozorem szukania chorągwi, o którą - nawiasem powiedziawszy - nie wiele musiało żołnierzom chodzić, skoro jej nie znaleźli.
Ozwał się wreszcie bęben, żołnierze poczęli stawać w szeregu. Poranionego śmiertelnie Bełchackiego postanowił Freissinet zabrać jako jeńca. Początkowo chciał go zmusić? aby szedł pieszo, ale widząc, że chory, pozwolił mu jechać. Wraz z kasztelanem jechali inni jeńcy: Skłodowski, miejscowy proboszcz i panna Wiśniowska, służebna starościny.
Opłakaną była droga nieszczęsnych więźniów. Żołdactwo naigrawało się z Bełchackiego, mówiło "różne słowa zelżywe"; chciano nawet strzelać do kasztelana.
Dziwny ten pochód przybył wreszcie do Koszyczek. Oficerowie rozłożyli się w miejscowej karczmie i wezwali do siebie kasztelana. Był on tak osłabiony upływem krwi, że nie mógł już usiedzieć na krześle. Zląkł się więc Freissinet odpowiedzialności. Bądź co bądź był Bełchacki senatorem, człowiekiem zamożnym i w swej ziemi wpływowym, w sprawie o chorągiew udziału nie brał, gdyż przypadkowo tylko jako gość znalazł się u Turskiego. Oddał go przeto służbie i odesłał do Podolan.
Po odejściu żołnierzy z Przemykowa, poczęła ściągać się do dworu rozprószona służba zarówno Turskiego, jak i Bełchackiego. Ciało starosty, jako tako przybrane, ułożono na stole; zresztą porządkowano pokoje, składano porozbijane i porozrzucane rzeczy, uprzątano, o ile to było możliwe, ślady rabunku. Wtem, ku ogólnemu przerażeniu dworzan, poczęli jacyś żołnierze znowu dobijać się do wrót. Nikt nie miał chęci wpuścić ich do dworu, postali więc chwilę i odeszli. Ale niebawem powrócili i zaczęli uporczywie kołatać, a gdy nikt im nie otwierał, zabrali się do wyrąbania wrót siekierami. Wówczas stróż nocny wyrzucił im przez wrota ową nieszczęsną chorągiew, myśląc, że ją wezmą i odejdą. Żołnierze chorągiew w prawdzie wzięli, ale i bramę wyrąbali, weszli do dworu, a znalazłszy przy zwłokach Turskiego dwóch dziadów, zdarli z nich płaszcze, obili i jednego zabrali ze sobą. Z dworu poszli na plebanię, dokąd schroniła się starościna z dziećmi, dobijali się i tam do wrót, ale ich nie puszczono. Zabrali przeto chorągiew i odeszli do Koszyczek. Był to sierżant Serou, który przybywał z Opatowca na wezwanie Freissinet'a.
III
Napad na Przemyków, zamordowanie Turskiego, ciężkie poranienie i w następstwie śmierć Bełchackiego [Bełchacki umarł bardzo rychło; w dniu 20 maja komisarze wspominają o nim jako o nieboszczyku.], głośnem odbiły się echem w całej Rzpltej, a już największe oburzenie wywołały w Krakowskiem, gnieździe Bełchackich.
Ród Toporczyków Bełchackich magnackim nie był, wielkich godności nigdy nie piastował i do nich się nie piął, zdawna jednak w Krakowskiem osiadły, posiadał tam liczne kolligacye i związki w szerokich kołach ziemiaństwa. Niemałym też cieszył się szacunkiem, ile że bywał zwykle jednym z pierwszych w krwawej służbie Rzpltej. "Dom ten na dobro ojczyzny krwi swojej nigdy nie żałował", powiada Niesiecki, a w pamięci narodu dotąd żyło owych czternastu Bełchackich, którzy w nieszczęsnej bitwie pod Batohem głowy położyli.
Z zacnego zatem gniazda pochodził Adryan Bełchacki, pan na Podolanach z przyległościami, starosta lipnicki, kasztelan biecki. Własną pracą, oszczędnością i usilnemi zabiegami doszedł do znacznego mienia, do pańskiej - śmiało rzec można - fortuny i do godności senatorskiej. Mimo majątku i krzesła, szlachta uważała go raczej za swego, a nie za pana. Bo też kasztelan w samej rzeczy trzymał się zdala od dworu, na praktyki króla i magnatów wcale niechętnie spoglądał, a oburzenie swe na zdzierstwa żołnierstwa saskiego głośno wypowiadał [Szczegóły o Belchackim wzięte z Niesieckiego: Herbarz polski, wydanie lipskie, Bartoszewicza: Szkice z czasów saskich. Kraków, 1880.].
cdn.
Stanisław Piotrowicz
|
|
|