Wspomnienia Czesława Srzednickiego odc. 4
|
dwór w Tomaszowie (obecnie Stręgoborzyce) (fot. zbiory Bożeny Kłos + IKP) |
Proszowice, 19-04-2018
odcinek 4
Lekkomyślność właścicieli majątków, gra w karty, długi, powodowały konieczność sprzedaży, parcelacji ziemi lub borykania się z różnymi trudnościami natury finansowej. Tak np. sprzedany został bardzo piękny majątek Pleszów pod Krakowem. Dziś to już dzielnica Krakowa i na części jego gruntów stoi Nowa Huta (m.in. cementownia). Zabudowania dworskie Pleszowa były w pobliżu istniejącego do dziś kościoła. Droga z Krakowa do Brzeska Nowego przed wojną przechodziła w pobliżu tego kościoła, dziś przebiega w odległości około 0,5 km.
Zdaje się także, że lekkomyślność była przyczyną zmiany właściciela majątku Glew. Za mojej pamięci nie istniał on już. Glew położony na północ od Igołomii, między nią a Wierzbnem, należał przez jakiś czas do Skorupków. Ostatni w Glewie Skorupka posiadał wisielczy humor i kiedy miał wyjeżdżać na zawsze z Glewa, przekazując go swoim wierzycielom, wyszedł na pięterko, znajdujące się w budynku dworskim, wziął nocnik porcelanowy i upuścił go mówiąc: "ostatni upadek Skorupków".
Wspomniałem już, że handlarzami koni byli przeważnie Żydzi. Wyjątkiem od tego był niejaki Antoni Judasz. Była to bardzo charakterystyczna postać - niski i tęgi, posiadał poczucie humoru i świetnie zachwalał swój towar. Kiedyś przyjechał do Złotnik do wujostwa Boskich i tam demonstrował szory, które chciał sprzedać, nakładając na głowę, a tył szorów - podogonie, na "ogon", który zrobił z fałdów "siedzenia" spodni, układając je w "supeł". Antoni Judasz miał syna, który był przed wojną kierowcą właściciela koncernu prasowego - słynnego IKC-a - Dąbrowskiego. Znajomość koni i ich zalet i wad była w owym czasie bardzo cenną umiejętnością. Niewielu ludzi wówczas naprawdę znało się na koniach.
Do dużych znawców koni zaliczał się mój ojciec. Skąd posiadał tę umiejętność, nie wiem. Znał się tak, że nawet specjaliści lekarze weterynarii, często pytali go o zdanie. Umiał bezbłędnie wykryć różne wady, nawet "utajone". Jednego razu, jednak nie udało się ojcu kupno konia.
Pamiętam to, gdyż razem z ojcem pojechałem go kupić, od proboszcza z Niegardowa (między Proszowicami a Słomnikami). Była to klacz, chyba nawet nie miała dwóch lat. Koń istotnie był bardzo ładny, ale okazał się zbyt narowisty, tak że praktycznie nie było z niego wiele pożytku i został sprzedany.
Ojciec bardzo lubił konie, lecz już w czasie okupacji, ograniczył ich liczbę, dostrzegając konieczność mechanizacji, jako korzystniejszą. Początkowo wynajmował traktor z osprzętem do orania, a następnie kupił go. Traktor eliminował pracę wielu par koni przy orce, ograniczając ją jedynie do miejsc trudno dostępnych dla bądź co bądź ciężkiej maszyny (np. duże spadki terenu).
Wspominając tamte czasy, muszę z dużym sentymentem wspomnieć jazdę powozem, czy bryczką zaprzęganą w konie. Był to wówczas jedyny sposób komunikacji. Samochód jeszcze nie był taki popularny. Wprawdzie przed samą wojną motoryzacja zaczynała się rozwijać coraz szybciej, ale jakość dróg oraz stosunkowo duże koszty kupna samochodu były przeszkodą dla jej upowszechniania. Z Krakowa do Wawrzeńczyc można było przejechać autobusem. Komunikacja ta w latach trzydziestych była stałą i autobusy kursowały kilka razy dziennie. Były to zarówno autobusy państwowe, należące do ówczesnej PKS (dawniej inny skrót chyba PKP, ale już nie pamiętam), jak i prywatne. Autobusy państwowe były to duże wozy pomalowane na kolor żółty, marki Saurer.
Prywatni licencjonowani przewoźnicy - to pamiętam tylko kilku z nich np. Piskorza i żydówkę Reginę (nazwiska nie pamiętam, gdyż zawsze się mówiło "Regina"), ale oni wycofali się przed samą wojną i poza państwową komunikacją, istniała tylko jedna linia prywatna Henryka Cygana z Wawrzeńczyc. Przed samą wojną H. Cygan posiadał trzy autobusy marki "fiat". Dwa małe na nie więcej niż 30 osób i jeden duży na około 40-45 osób. Utrzymywał on 3 razy dziennie komunikację z Krakowem. Dwa razy na dzień z Krakowa do Koszyc przez Brzesko Nowe, a raz do Kazimierzy Wielkiej.
Bilet był stosunkowo drogi i kosztował z Wawrzeńczyc do Krakowa 2 zł i 40 gr. Czas przejazdu wynosił z Wawrzeńczyc na PI. Św. Ducha, gdzie był dworzec autobusowy, 1 godz. i 10 minut. Droga była wówczas z kamienia (tłucznia) wapiennego i była wybudowana w końcu lat dwudziestych.
Przypomina mi się tutaj wspomnienie rodziców, że przy ówczesnej drodze z Wawrzeńczyc do Krakowa prowadzącej zresztą trasą tak ja i dziś (z małymi odchyleniami) w Pobiedniku, tuż przy niej stał szalecik "publiczny", który tyłem zwrócony był na drogę, a jego osobliwość polegała na tym, że ten tył nie miał ściany, czy też tak "ażurową", że ten kto z niego korzystał, był wystawiony nie tylko plecami na ową drogę.
Drogi to w ogóle osobny temat. Stan ich był bardzo zły. Dróg asfaltowych, czy smołowanych, w ogólne nie było w tym rejonie. Jedynymi drogami o nawierzchni tłuczniowej były drogi Kraków-Brzesko-Nowe-Koszyce-Kazimierza Wielka, Kraków-Proszowice przez Posądzę i kawałek drogi Proszowice-Brzesko Nowe, prowadzący przez Jakubowice. Chyba droga Proszowice-Kazimierza Wielka była też drogą utwardzoną.
Drogi utwardzane były tłuczniem wapiennym, a nawierzchnie takie nie były zbyt trwałe, stąd mnóstwo w nich było dziur i częste ich remonty. Pozostałe drogi, to drogi zwykłe prowadzące w terenie. Stan ich zależny był od pory roku i pogody. Gdy była pogoda były one zupełnie przejezdne. Natomiast w czasie dłuższych okresów dreszczów, roztopów wiosennych, nie nadawały się do użytku, zwłaszcza dla wozów naładowanych zbożem, czy innymi produktami. Zimą drogi te również nie były przejezdne, choć z innych powodów.
Z jednej strony bowiem, w czasie mrozów tworzyły się zmarznięte koleiny, bardzo utrudniające jazdę i powodujące nawet złamania osi lub kół, z drugiej strony, gdy był śnieg i można było jeździć saniami, na drogach zjawiały się inne przeszkody w postaci zasp, które tworzyły się głównie w wąwozach lessowych, charakterystycznych dla tych okolic, a przez które prowadziły drogi.
Jak bardzo stan taki utrudniał gospodarowanie, nie trzeba dużej wyobraźni. Można jednak zaznaczyć, że np. z Tomaszowa często lepiej było odstawiać buraki cukrowe "na wagon" do Mogiły, do której było ok. 20 km - ale za to po drodze o utwardzonej nawierzchni, niż 7 km do Posądzy do stacji kolejki wąskotorowej. Wprawdzie, tak czy owak, jazda trwała praktycznie przez cały dzień, ale oszczędzało się pracy ludzi i koni. Nawet dostawa buraków bezpośrednio do cukrowni w Kazimierzy Wielkiej była lepszą (odległość ok. 25 km) niż te 7 km do Posądzy.
Sam pamiętam, że w czasie okupacji, kiedy w roku 1939/40 panowała bardzo ostra i śnieżna zima, jechałem saniami do Krakowa i półtora kilometra, jakie dzieliło Tomaszów od szosy, jechaliśmy około 1 godziny, przedzierając się przez pola i miedze, gdyż wąwóz między Tomaszowem a Wawrzeńczycami był zupełnie zasypany. Ale jazda końmi miała swój urok, którego już nie zastąpi, choćby najlepszy i najwygodniejszy samochód.
Najbardziej lubiłem oczywiście jeździć "powozikiem". Była to jazda wygodna, gdyż był on dobrze resorowany, powoził nim zwykle nasz stary woźnica zwany zawodowo "foszmanem" - Jan Grudzień. Woźnica ten był istotnie doskonałym w swoim fachu. Ojciec też go lubił, toteż z całej służby powodziło mu się chyba najlepiej. Ale jak to bywa czasem, kiedy rodzice opuszczali Tomaszów w 1945 r. z całej służby, chyba on jeden zachował się nieprzyjemnie. Później jakby tego żałował i kiedy jednego razu w 1946 r. po śmierci mojej babki, która została pochowana na cmentarzu w Wawrzeńczycach, ojciec mój pojechał do Tomaszowa, na wiadomość o tym przyszedł i przez cały czas nie odstępował mojego ojca. Jan Grudzień miał kilkoro dzieci, z nich Jasiek po wojnie zamieszkał w Krakowie i tutaj dygresja.
Kiedy już pracowałem po ukończeniu studiów w Biurze Projektów Przemysłu Cementowego i Wapienniczego (biuro to kilkakrotnie zmieniało nazwę), miały się odbyć wybory do sejmu. Wówczas była jedna lista i wyboru żadnego nie było, ale mimo to była olbrzymia propaganda, aby wszyscy głosowali na tę listę (tak jakby był jakiś wybór!?). Władze zorganizowały w tym celu agitatorów, którymi byli pracownicy biur i instytucji, wyposażając ich w odpowiednie broszury propagandowe. Agitatorzy mieli chodzić do mieszkań i "namawiać" do głosowania na tę listę. W moim biurze między innymi i ja zostałem wytypowany do tej akcji. Miałem "chodzić" do wyznaczonych domów w rejonie ul. Stachowicza, Senatorskiej i Lelewela.
Jakież było moje zdziwienie, kiedy w jednym z tych mieszkań spotkałem Jaśka Grudnia, syna naszego stangreta. Oczywiście, że go bardzo dobrze znałem i on także mnie poznał i był nieco zaskoczony. Sytuacja była komiczna.
Przypominają mi się różne "codzienne sprawy".
Najgorętszym okresem na wsi były oczywiście żniwa i od tego jak one będą przebiegać, zależała w dużej mierze finansowa sytuacja. Żniwa rozpoczynały się najwcześniej koło 10 lipca - oczywiście, gdy chodzi o "prawdziwe żniwa", które rozpoczynało koszenie żyta ozimego. Wcześniej, bowiem rozpoczynało się koszenie rzepaku ozimego, czy też jęczmienia ozimego. Zbiór rzepaku był o tyle ważny, że wcześnie zebrany i sprzedany, dawał pierwsze większe korzyści finansowe w danym roku.
Pamiętam jednak, także takie żniwa, które rozpoczynały się i 20 lipca. Ale w zasadzie, ojciec mawiał, że na święto Marii Magdaleny (22 lipca) - kiedy w Wawrzeńczycach odbywał się odpust, pszenica powinna była być zwieziona z pola. Koło 15 sierpnia ostatnie zboże owies powinien był też być już zwieziony. To, że akurat przypominam sobie 20 lipca był początek żniw, kojarzy mi się z dniem moich imienin, i tego właśnie dnia rozpoczynano czasem żniwa. Rozpoczęcie żniw, to także zwyczaj "wiązania" gospodarzy pola.
Pierwszego dnia żniw - lub w ogóle pierwszego dnia, gdy przyszło się na pole do żniw, zastawało się związanym pękiem zboża i dopiero za obietnicę wykupu - zostawało się rozwiązanym. Wiązane były ręce i nogi. Oczywiście wykupem, którym było parę złotych, dzielili się ci, którzy związywali i rozwiązywali. Żniwa odbywały się zarówno przy pomocy kos - wówczas kosiło kilku kosiarzy jeden obok drugiego i przy każdym była pomoc odbierająca, albo kosiarkami ciągniętymi przez konie. Czasem kosiarze musieli kosić zboże wówczas, gdy było ono położone przez deszcz lub grad.
Zboże skoszone stawiano w snopki, a gdy było już sucho w stopniu nadającym się do młócenia, zwożono bezpośrednio do młocarni lub stawiano w stogi zwane w tym rejonie brodłami. Brodła te młócono dopiero na wiosnę. Brodła miały z reguły budowę okrągłą. Był to walec o podstawie nieco mniejszej od miejsca, w którym zaczynała się stożkowa góra brodła. Średnica podstawy wynosiła ok. 15-20 m. umiejętność stawiania brodła była do pewnego stopnia sztuką, którą nie każdy posiadał.
U ojca był to stary fornal Józef Klęk, który mimo podeszłego wieku zawsze był tym, który dyrygował stawianiem brodła. Stożkowe zakończenie brodła pokrywane było słomą, na którą kładziono słomiane powrozy dla jej przytrzymania tak, aby się ona nie zsuwała. Pamiętam, jak nieraz pracowano do późna w nocy przy ustawianiu brodeł, aby zakończyć ich budowę zanim zacznie padać deszcz, którego groźbę zapowiadały gromadzące się chmury, czy wskaźnik barometru, gwałtownie spadający. Zaraz po skoszeniu zbóż, jak tylko harmonogram prac i pogoda pozwalała, rozpoczynały się podorywki.
Kiedy pierwsze role zaczynały się pokazywać, ojciec mawiał, że to już jesień. Kiedyś, gdy ojciec wskazując na pierwszą rolę, to powiedział, roześmiałem się, mówiąc że tatuś chyba żartuje, ponieważ to dopiero początek sierpnia i lato było w pełni. Ale ojciec nie żartował. I chyba miał rację - pierwsza rola to symbol nadchodzącej jesieni, pomimo że kalendarzowo lato nadal trwa. Po wymłóceniu zboże odstawiano na wagony do Mogiły, a kupującym były albo Towarzystwo Handlu Zbożem, albo firma Bondy i SKA w Krakowie.
Najwięcej wspomnień mam oczywiście z lata. Przecież jako chłopiec chodziłem do szkoły powszechnej w Krakowie, a więc jesień, zimę i wiosnę spędzałem w mieście. Czasem tylko pamiętam, że przyjeżdżałem na Wszystkich Świętych i Dzień Zaduszny, gdyż były to dwa dni wolnego w szkołach, a czasem trzy, gdy była niedziela lub na Zielone Święta.
Z większych osiedli to Brzesko Nowe. Była to osada, kiedyś podobno wraz z Brzeskiem Starym posiadała prawa miejskie, a w XVIII w zwana Brzeskiem Słomianym. Za mojej pamięci, była to osada zamieszkana głównie przez Żydów, zajmujących się handlem i drobnym rzemiosłem. Okupacja oczywiście zmieniła skład ludności. W 1942 r. dokonano wywozu całej ludności żydowskiej z tego terenu.
Z Brzeska Nowego pochodzi prof. arch. Witold Cęckiewicz. Jego rodzice posiadali w Brzesku Nowym jedyny chyba, liczący się w konkurencji Żydami sklep. W Brzesku Nowym była najbliższa poczta, do której mieliśmy podłączony telefon. Pamiętam z poczty p. Natalię Stankowską, która wyszła za mąż za p. Wolnego w Krakowie, znanego właściciela restauracji. Była to dla niej swojego rodzaju kariera.
cdn.
Czesław Srzednicki
|
|
|