Wspomnienia Czesława Srzednickiego odc. 5
|
dwór w Tomaszowie (obecnie Stręgoborzyce) (fot. zbiory Bożeny Kłos + IKP) |
Proszowice, 7-05-2018
odcinek 5
W Brzesku Nowym była także apteka, lekarz, którym był swojego czasu dr Ludwik Żurowski. Tak się później złożyło, że on był wezwany do mojego ojca, aby stwierdzić zgon - ojciec mój umarł nagle, poza domem - przypadek. Dzięki chyba dr Żurowskiemu, zostałem także zwolniony z wojska, gdy w 1945 r. stawałem do poboru. Nie wiedziałem zresztą o tym, gdyż nie pamiętałem już jego, a ponadto nie myślałem o tym zupełnie, że może to być akurat znajomy doktor.
Poza nimi był także weterynarz, którym był dr Marcinkowski. Niski, sympatyczny pan. W czasie okupacji był jeszcze drugi weterynarz dr Kowal. Ktoś mi mówił, że nie miał wówczas skończonych studiów, a papiery miał podrobione. Był to sympatyczny, młody człowiek, pochodzący chyba z poznańskiego lub Pomorza (czy może Bydgoszczy?), którego losy rzuciły do Brzeska Nowego. Był on komendantem AK na rejon Brzesko Nowe. Po wojnie opuścił te strony. Wyjeżdżając, zamieszkał parę dni w Krakowie w naszym mieszkaniu przy ul. Potockiego.
W Brzesku Nowym mieszkał także masarz Biernacki, którego specjalnością była kiełbasa serdelowa. Chyba już tak dobrej kiełbasy, jak od niego, nigdy jeść nie będę. Również świetne były sery twarde, które wyrabiano u p. Skąpskiego w Hebdowie. Jeździłem tam czasem po te sery, gdy była okazja.
Za czasów rosyjskich była w Brzesku Nowym niewielka kaplica - cerkiew, głównie dla potrzeb religijnych stacjonującego tam garnizonu. Po pierwszej wojnie światowej została opuszczona, następnie za okupacji zamieniona na magazyn zbożowy.
Za Brzeskiem Nowym, dalej na wschód, był jeszcze majątek Śmiłowice, którym zarządzał p. Gabriel Ossuchowski. Przyjeżdżał on czasem do Tomaszowa. Był on także działaczem społecznym, którym pozostał i po wojnie.
Niedaleko Śmiłowic był także majątek Majkowice, własność p. Adama Gorczyńskiego, starego kawalera. Poznałem go raz w Kowali u p. Szyca i grałem z nim, moim ojcem i p. Szycem w bridge'a, z braku innego "czwartego". Był to bardzo dobry gracz, ale i ja wtedy nie popełniałem żadnych poważniejszych błędów. Kolejną jego zaletą była piękna gra na fortepianie. W Majkowicach była szkółka drzewek owocowych.
Proszowice były miastem i to znacznie większym niż Brzesko Nowe. Stąd też więcej było tam ludzi, zajmujących się wolnymi zawodami, czy też stanowiącymi personel różnych instytucji. Jedną z takich instytucji o charakterze spółdzielni handlowej był Związek Plantatorów Tytoniu, którego prezesem był p. Władysław Sklenarski, właściciel niewielkiego majątku Górka Stogniowska koło Proszowic. Był on parę razy w Tomaszowie, a także i po wojnie wpadał odwiedzić mojego ojca w Krakowie.
W Proszowicach lekarzem był dr Skórczyński, a także dr Zenon Jaskólski, który później przeniósł się do Krakowa do szpitala św. Ludwika. W czasie okupacji w Proszowicach praktykował dr Zamełło, później profesor Akademii Medycznej w Krakowie. Poznałem go wraz z żoną, nb. piękną kobietą, w Wierzbnie, gdzie byli częstymi gośćmi.
W Proszowicach urzędował adwokat, a właściwie obrońca sądowy, niejaki Piątek. Był on podobno najpierw woźnym, a później dzięki studiowaniu prawa we własnym zakresie, został w Proszowicach kimś na podobieństwo adwokata. Jego córka studiowała prawo, rok niżej ode mnie.
Znany był w Proszowicach sklep Seredina. W sklepie tym można było dostać wszystko, prawie tak jak u Hawełki w Krakowie. Seredinowie byli małżeństwem bezdzietnym i mówili do siebie nie po imieniu, ale per pan i pani.
Nie zabrakło w Proszowicach także weterynarza. Był nim przez długie lata dr Sergiusz Dobrolubow, znakomity fachowiec. Zmarł w latach siedemdziesiątych w wieku 92 lat.
W poniedziałki odbywały się w Proszowicach jarmarki. Jarmark był zawsze pewnym wydarzeniem. Na jarmark, niezależnie od "zawodowych" objazdowych handlarzy - kramikarzy, przychodziła okoliczna ludność. Nawet z Wawrzeńczyc, z których szli pieszo, pędząc bydło na targ.
Skoro jestem przy Proszowicach, to nie sposób pominąć osoby komornika Romualda Jodko. Co to była za postać! ha! Dziś już takich barwnych typów nie ma. Z racji różnych zagrożeń licytacyjnych, bywał on w Tomaszowie gościem. Umiał, zarówno barwnie opowiadać niezliczone historyjki, jak i śpiewać i grać na butelkach. Wysoki, postawny, łysy i z wąsami, był postacią szalenie oryginalną. Zwłaszcza jak wypił "kieliszek" wódki, wpadał w doskonały nastrój. Jednego razu odbywało się w naszych czworakach wesele. Przyjechał właśnie Jodko i jakoś się "przymówił". Podobno był wspaniałym wodzirejem, a z flaszek zrobił instrument muzyczny, zestrajając je wodą i pałeczkami z drutu dał wspaniały koncert do tańca. Pamiętam jedną zwrotkę z piosenki Jodki, która brzmiała tak:
Uciekła mi do pszenicy
Uciekła mi do żyta
Ja myślałem, że to panna
A to była kobita
Uha, uha, uha ha
Jak ta banda ładnie gra...
Zdaje się, że i z jego repertuaru, była piosenka na melodię "Wszystkie rybki śpią w jeziorze", zaczynająca się od słów:
A ja mieszkam na facjacie
Miast firanek wieszam gacie...
Romuald Jodko był ojcem słynnego pilota balonowego Jodko-Narkiewicza. Zmarł chyba w czasie wojny lub zaraz po niej.
Wojenne wspomnienia, jak to już wspomniałem, będą opisane w części dotyczącej czasów II Wojny Światowej. Natomiast to co słyszałem o innych wojnach może być ciekawe. Teren przygraniczny dawnego Królestwa Kongresowego, jaką stanowiła ta część proszowskiego, był świadkiem różnych wydarzeń. To tutaj w rejonie Igołomi przeszła na stronę austriacką pewna część żołnierzy Powstania Styczniowego z oddziałów Langiewicza. Na cmentarzu w Igołomi jest też zbiorowa mogiła tych powstańców, którzy zginęli w tym rejonie.
Z tego czasu słyszałem taką zresztą smutną opowieść. Jak wiadomo chłopi nie wszędzie poparli powstanie, sprzyjając nieraz wojskom rosyjskim. Taki wypadek miał miejsce właśnie w rejonie wsi Złotniki - Igołomia. Kiedy oddział wojska rosyjskiego, w poszukiwaniu powstańców, przejeżdżał przez wieś, jeden z chłopów złotnickich - nazwiska nie pamiętam, choć je słyszałem - zatrzymał oddział i wskazał miejsce schronienia powstańców.
Miał jednak trochę pecha, bowiem powiedział to zastępcy dowódcy oddziału, który był Polakiem. Ten jak to usłyszał, wziął nahajkę i ciął nią chłopa przez głowę. W tym momencie nadjechał dowódca i na pytanie, co się wydarzyło, usłyszał relację chłopa o wskazaniu kryjówki Polaków. Nie zrażony tym ów podoficer, powiedział chytrze, że zdzielił chłopa nahajką, bo nie pozwoli obrażać Polaków, bo: Polak to ja, bo najjaśniejszemu panu służę, a tamto to są zdrajcy. W ten sposób wymigał się od kary, jaka go mogła spotkać.
Przy zbiegu szosy z drogą prowadzącą do wsi Złotniki, tuż zaraz za Igołomią, była i jest mogiła z dwoma krzyżami większym i mniejszym. To także mogiła wojenna.
Z końcem XIX w. przeszła epidemia cholery. "Pamiątką" po niej pozostały cmentarze choleryczne. Zmarłych bowiem chowano oddzielnie, z uwagi na strach przed rozszerzeniem się epidemii. Taki cmentarz choleryczny znajdował się na gruntach Tomaszowa, na granicy pomiędzy nimi, a gruntami wsi Wawrzeńczyce vis a vis dworu. Stał tam krzyż i było też kilka mniejszych krzyżyków z napisami, które już za mojej pamięci, nie były czytelne. Nie wiem, czy zachował się ten cmentarz do dziś, tzn. cmentarz tak, ale czy te krzyże?, chyba już nie.
Innym reliktem "wojennym" były okopy. Te okopy były w parku tomaszowskim i na jego obrzeżu. Ale wojna w tym rejonie nie trwała zbyt długo i armia rosyjska nie stawiała zbyt dużego oporu, wycofawszy się na linię Nidy, gdzie front zatrzymał się na dłuższy czas. Nie mniej nie obyło się bez zniszczeń. Kościół w Wawrzeńczycach został poważnie uszkodzony. Z boku, gdzie dziś jest półokrągła kaplica, pociskiem została wyrwana ściana. Także i dwór w Wawrzeńczycach został wtedy zniszczony, podobnie jak i dwór z kościołem parafialnym w Pobiedniku.
Z dawnych urządzeń "przygranicznych" zachowały się jeszcze szkielety murowanych budynków komory celnej na gruntach wsi Pobiednik, jak i wsi Cło, która to nazwa pochodzi właśnie od tego, że był tam urząd celny. Budynki te ostatnio zostały rozebrane, poza budynkiem komory celnej we wsi Cło. Jeszcze w okresie międzywojennym, można było odnaleźć łuski po kulach karabinowych. Łuski z kul armatnich służyły jako wazony na kwiaty, albo robiono z nich popielniczki, odpowiednio je przycinając.
Rozbiory pozostawiły po sobie jednak duże ślady w mentalności ludzkiej. Rozdzielenie kraju i w związku z tym odrębne drogi rozwoju poszczególnych jego części, a także na pewno jakaś propaganda zaborców, stworzyły pewne antagonizmy dzielnicowe, bardzo wyraźne na pograniczu zaborów. Ludzie z "Królestwa" uważali tzw. "Zawiślaków", czy też inaczej "galicjaków" za złodziei, oszustów i w ogóle za coś gorszego od tych co zamieszkiwali "Królestwo". O ile udało mi się sprawdzić, to ci z byłej Galicji akurat to samo myśleli o ludziach z "Królestwa". Na pewno jednak, ani ci, ani ci nie byli aniołami. Jeżeli już bowiem padło słowo złodziej, to nie brakowało ich też i w "Królestwie".
Ojca okradziono chyba dwa razy. Jeden raz, o ile pamiętam, to straty były dość duże. Zdaje się, że złodziei złapano. Drugi raz, w czasie okupacji, ale chyba nic znacznego nie zginęło, gdyż złodziej zostali spłoszeni szczekaniem psa. Do takich złodziei o ile pamiętam zaliczali się niejacy N. pochodzący z Rudna oraz K., który mieszkał w Stręgoborzycach, z zawodu był szewcem. O tym, że trudnił się złodziejstwem wiedziano dobrze i że on maczał palce w okradzeniu ojca też się domyślano. Zdaje się, że siedział w więzieniu za złodziejstwo kilka razy, z czym się nie krył. Znałem go już z czasów okupacji i wtedy opowiedział mi różne historie o złodziejach. Wówczas już porzucił proceder złodziejski i wyłącznie zajmował się szewstwem, nawet uszył mi buty.
Skoro już mowa o chłopach, nie sposób pominąć niejakiego Fudaleja ze Złotnik. Był to samouk cieśla, umiejący wystawić dom mieszkalny, a także budynki gospodarcze. W Tomaszowie też coś ojcu stawiał. Wtedy, jak go poznałem, był to już mocno starszy człowiek. Ale istotne było to, że był nałogowym alkoholikiem. Co rano musiał się napić "bączka" spirytusu i dopiero wtedy praca mu szła, jak trzeba. Był więc cały dzień na małym rauszu, z tym, że w zasadzie, o ile pamiętam, nie upijał się "w trupa". Potrafił lekko chwiejąc się, chodzić po kalenicy budynku i nigdy nie spadł z niej. Kiedyś mój ojciec powiedział, że on chyba jak się nie napije, to coś z nim złego się stanie. I wyprorokował to. Fudalej jednego dnia podobno nie napił się swojego "bączka" i spadł z budowanego domu i wkrótce zmarł.
Z nim też łączy się inna opowieść. Kiedy umarła mu żona, w czasie pogrzebu też był na "małym gazie" i gdy trumnę mieli chować do ziemi, on rzucił się na nią i powiedział głośno "moja żono bądź zdrowa".
Na cmentarzu wawrzeńczyckim był grobowiec rodzinny. Piszę był, gdyż już go nie ma. Jeden z proboszczów s. Sieradzki, nie dowiedziawszy się niczego o rodzinie, wyraził zgodę na budowę na jego miejscu kaplicy cmentarnej. Resztki prochów i trumien członków mojej rodziny spoczywają w krypcie pod tą kaplicą. Na cmentarzu jest jedynie grób mojej ciotki Ewy, pierwszej żony mojego stryja Jana. Niestety. Ówczesny proboszcz, choć może kierował się dobrymi intencjami, chcąc wybudować kaplicę cmentarną, usunął także dwa inne groby, których rodziny już dawno bądź wymarły, bądź przeniosły się w inne strony. Była to mianowicie kaplica grobowa (dość zniszczona) rodziny Mieszkowskich, czy też Myszkowskich oraz nagrobek Jakuba i Bolesława De Waldorf Kubiczków. Oba te grobowce wymienia Katalog Zabytków Sztuki w Polsce (pow. miechowski). Dziś ich już nie ma. Pamiętam, że na grobowcu rodzinnym było epitafium z wierszem: "Nie wszystko z życiem ludzi na tym świecie znika, gdyż zostają cnoty godne wiecznego pomnika".
cdn.
Czesław Srzednicki
|
|
|