facebook
Wspomnienia Czesława Srzednickiego
    Dzisiaj jest sobota, 23 listopada 2024 r.   (328 dzień roku) ; imieniny: Adeli, Felicyty, Klemensa    
 |   serwis   |   wydarzenia   |   informacje   |   skarby Ziemi Proszowskiej   |   Redakcja   |   tv.24ikp.pl   |   działy autorskie   | 
 |   struktura powiatu   |   nasze parafie   |   konkursy, projekty   |   prossoviana   |   zaduszki ZP   |   poszukujemy   |   okaż serce INNYM   |   różne RAS   |   porady, inf.   |   RAS-2   |   RAS-3   | 
 |   zapraszamy   | 
 on-line 
 |   monografie...   |   biografie...   |   albumy...   |   okazjonalne...   |   beletrystyka...   |   nasi twórcy   |   inne...   |   filmoteka   | 

serwis IKP / informacje / prossoviana / on-line / Wspomnienia Czesława Srzednickiego / Wspomnienia Czesława Srzednickiego
O G Ł O S Z E N I A


Wspomnienia Czesława Srzednickiego
odc. 7

dwór w Tomaszowie (obecnie Stręgoborzyce) (fot. zbiory Bożeny Kłos + IKP)

Proszowice, 27-06-2018

odcinek 7

     Innymi oryginałem był Jan Penot. Jego rodzice byli dzierżawcami, względnie właścicielami Glewa. Penotów było dwóch: Aleksander i Jan. Aleksandra nie znałem, a Jana dobrze pamiętam. Wysoki, szczupły, z charakterystyczną twarzą. Nie miał zębów i w zabawny sposób nadymał policzki i wypuszczał z nich powietrze. Nie wiem, co wtedy robił i z czego żył. Chyba utrzymywała go siostra p. Śliwińska. Penot był starym kawalerem. Słyszałem, że za młodu kochała się w nim p. Szańkowska. Miał być wówczas bardzo miłym, eleganckim człowiekiem. Penot świetnie grał w bridge'a. uchodził za najlepszego gracza wśród znajomych z tamtych lat. Był dość dowcipny.

     Kiedyś jeszcze przed I wojną światową, na jakimś przyjęciu w Wawrzeńczycach, Penot zabawiał całe towarzystwo. Jeden z gości, nazwiska niestety nie pamiętam, był o powodzenie Penota zazdrosny i chciał mu jakoś dokuczyć. W pewnym momencie, kiedy Penot przerwał na chwilę swoją mowę, tenże wzniósł toast tymi słowy: "krowa, która dużo ryczy, mało mleka daje", "wypijmy zdrowie pana Penota". Penot zrewanżował się natychmiast: "z pustej stodoły żaden wróbel nie wyleci - wypijmy zdrowie pana X".

     Innym razem, przyjechał do Wawrzeńczyc do p. Wojnarowicza, gdy ów nabył resztówkę. Po przyjeździe, Wojnarowicz pokazał mu nabyty teren. Z ganku oficyny w Wawrzeńczycach widać było znaczną jego część. Maleńka część terenu leżała poza niewielką rzeczką i groblą, która oddzielała go od reszty posiadłości. Penot stojąc na ganku, myślał chwilę, po czym rzekł: "wiesz co Zygmunt, podoba mi się wszystko dookoła, ale to zarzecze, to mógłbyś rozparcelować".

     To on potrafił wsiąść do dorożki pod Grand Hotelem w Krakowie przy ul. Św. Tomasza i kazać się zawieźć do Baru pod Setką, który mieścił się akurat vis a vis restauracji Grand Hotelu przy ul. Św. Tomasza.

     A propos "Baru pod Setką" - właścicielem jego był niejaki p. Bar. Z jego synem chodziłem do Szkoły Powszechnej i chyba też do gimnazjum. Ów Bar, gdy weszli do Krakowa Niemcy, "zrobił" się "reichsadeutchem", czy "volksdeutschem", a swojego kolegę widziałem w stroju Hitlerjugend. Jan Penot zmarł w czasie okupacji.

     Jako młody człowiek bywał dość częstym gościem w Tomaszowie hr. Stefan Wodzicki z Kościelnik. Przyjeżdżał na bridge'a, albo po prostu bez okazji i często nocował u nas. Pamiętam, mogłem mieć wtedy coś około czterech lat, że nosił mnie i mojego brata Janka "na barana". Przypominam sobie również takie zdarzenie, jak hr. Stefan wybił szybę głową. Zwykle, gdy ktoś przyjeżdżał lub wyjeżdżał, wychodziło się na ganek połączony z małą sienią od strony zajazdu.

     Drzwi od tej sieni - werandy były oszklone i przez jakiś czas nie było w nich szyby, gdyż się stłukła. Stefan W. "wyglądał" przez te drzwi bez szyby na przyjeżdżających, względnie wyjeżdżających gości. Ale pewnego razu szybę wstawiono i Stefan W. nie zorientował się i chcąc wyglądnąć, jak zwykle, rąbnął z całej siły głową w szybę, oczywiście ją rozbijając, a przy tym i swoje czoło.

     Ze Stefanem W. łączy się także inna historia. Otóż, jak wspomniałem, był on bardzo częstym gościem w Tomaszowie. Pewnego razu, gdy przyjechał, nie zastał moich rodziców, którzy w tym czasie gdzieś wyjechali. Postanowił więc zostać i zaczekać na nich. Siedział w fotelu i czytał książkę. Nasza kucharka, niejaka Bielowa tzw. Bilka, poczuła się w obowiązku zabawiać "pana hrabiego". Była ona zresztą doskonałą gawędziarką, znającą wszystkie okoliczne plotki. Pogoda była jesienna i za oknami siąpił deszcz. Bilka przyszła do pokoju, w którym siedział hr. Stefan i po powitaniu go rzekła "ależ dziś panie hrabio piździ". Stefan W. jak to usłyszał, to ogarnął go taki szaleńczy śmiech, że o mało z fotela nie spadł.

     Skoro o jesieni mowa, to jesień na wsi miała swoje uroki, odwrotnie niż w mieście. Wprawdzie wyczuwało się jakiś smętek, gdy szło się w "pole", ale kolory drzew w parku, babie lato, kolory nieba, a nawet szaruga jesienna, miały swój specyficzny urok. Zbierało się wówczas jesienne, późne jabłka, gotowało powidła w specjalnym dużym naczyniu z resztek owoców i robiło się przetwory na zimę do "spiżarni". Wraz ze zbliżaniem się zimy, dom był przygotowywany na nią przez tzw. "ogacenie". Wokół domu, na wysokość parapetów okiennych, ustawiano specjalne zasieki, do których wrzucało się liście, które opadły z drzew, a tych w parku nie brakowało, w niektórych miejscach było ich prawie do "pół łydki", a nawet do kolan.

     Hr. Stefan W. ożenił się z panną, której nazwiska nie pamiętam. Była jedynaczką wywodzącą się z bardzo zamożnego domu. Wiem tylko tyle, że do mojej babki (Rożnowskiej) poprzez krewną ciotkę Zosię Parczewską, rodzice jej zwrócili się o "referencje" dla Stefana, wiedząc, że utrzymywał dobre stosunki z naszą rodziną. Stefan W. należał wówczas do młodych ludzi, mówiąc językiem współczesnym, młodzieżowym, "urodzonych w niedzielę" i raczej był młodzieńcem niefrasobliwym. Jakie były te referencje nie wiem. Hr. Stefan W. ożenił się z tą panną i chyba pod koniec wojny lub zaraz po jej zakończeniu rozwiódł się z nią. Panią tę poznałem. Już po wojnie w 1950 r., będą służbowo na Śląsku, chyba w Bytomiu, spotkałem niespodziewanie hr. Stefana w Biurze Projektów Przemysłu Węglowego, do którego przyjechałem, a tam on wówczas pracował. Przywitaliśmy się serdecznie i wspominaliśmy czasy "noszenia na barana". Powiedział mi wówczas, że ożenił się ponownie.

     Skoro mowa o odwiedzinach, to poza hr. Stefanem, o ile pamiętam, przyjeżdżali konno pp. Radwanowie z Rawałowic, p. Amoreaux z Luborzycy, p. Bohdan Kollatorowicz, Władysław Szyc z Kowali, p. Woźniakowscy z Rudna Dolnego. Później, jak Żydów kupił, prof. Sarna, który też czasem przyjeżdżał do ojca. Było to najbliższe sąsiedztwo. W ostatnich latach, przed wojną, nim moi starsi bracia poszli do wojska, to wzajemnych wizyt było więcej z uwagi na to, że było już więcej rówieśników (Żydów - Dola Sarnówna, Hebdów - Marysia Skąpska, Złotniki - kuzynka Renia Boska i często spędzająca tam wakacje Irenka Woźniakowska).

     Były więc "przyjęcia" w Złotnikach u wujostwa Boskich, w Tomaszowie, czy Hebdowie u pp. Skąpskich. Co jakiś czas odbywały się przeglądy koni dla potrzeb wojska tzw. remonty. Wówczas wybierano te, które uznano za zdatne do służby w artylerii, czy kawalerii. Na te remonty przyjeżdżał rejonowy inspektor koni z Katowic, którym był mjr Franciszek Karasek. Zwykle zatrzymywał się na noc u nas w Tomaszowie. Był to bardzo sympatyczny wojskowy. Z wcześniejszych lat, pamiętam, że byliśmy z wizytą w Kościelnikach u hr. Wodzickich, w Rudnie Dolnym, nim sprzedali je pp. Woźniakowscy, w Jakubowicach u pp. Kleszczeńskich.

     Pamiętam także, że czasem przyjeżdżali goście na polowanie lub grali w bridge'a. Ale wtedy dzieci nie brały w tych odwiedzinach żadnego udziału. Później, gdy byliśmy starsi, to byliśmy w Krakowie, jak był sezon polowań. Ojciec miał dubeltówkę, ale wydaje mi się, że sam nie bardzo lubił polowanie. Naboje do dubeltówki kupowano w firmie Splichal przy ul. Sławkowskiej w Krakowie. Zwierzyną łowną były zające i kuropatwy. Innej zwierzyny nie było. Pamiętam także, że "namiętnym" myśliwym był chłop z Tomaszowa Grzegorz (Grześ) Komenda. Ojciec pożyczał mu czasem dubeltówkę, a on przynosił za to jakąś część łupu.

     Oprócz kucharki Bilki, która gotowała głównie dla pracowników sezonowych, bowiem poza wynagrodzeniem w pieniądzach, otrzymywali pełne wyżywienie tj. śniadanie, obiad i kolację, był jeszcze kucharz, którym był Władysław (Władek) Borkowski. Przed podjęciem obowiązków kucharza, był on na praktyce w restauracji Starego Teatru w Krakowie, i było to chyba w latach dwudziestych. Przed nim kucharzem był Kamiński ze Złotnik, imienia nie pamiętam i tam jeszcze w czasie wojny mieszkał. Zmarł po wojnie. Borkowscy również pochodzili ze Złotnik. Pracownicy rolni byli pracownikami stałymi, mieszkającymi w tzw. czworakach i sezonowi zatrudniani na okres zwiększonych prac polowych. W czworakach mieszkały rodziny pracowników sezonowych Hołdów, Bielów, Grudniów, Klęków i Borkowskich.

     Pracę w polu nadzorowali: karbowy Jakub Kotaba (miał małe gospodarstwo własne w Tomaszowie) i gumienny Stanisław Biel (mieszkał w czworakach). Matka jego Bronisława, zwaną Bilką, była kucharką i mieszkała we dworze w pokojach dla służących. Bilkę bardzo lubiłem, bo była sympatyczna i znała wiele historyjek (także plotek) z życia mieszkańców, nie tylko Tomaszowa, ale i okolicznych wsi. Poza synem Stanisławem miała ona córkę Marynę, która wyszła za mąż za jakiegoś mieszkańca wsi Wronin i tam mieszkała. Przychodziła od czasu do czasu w odwiedziny do matki i pamiętam, że była dość ładną kobietą.

     Jak wspomniałem, część pracowników zatrudnianych była sezonowo. Były to dziewczęta, z których większość pochodziła ze wsi Szpitary k. Brzeska Nowego. Poza nimi, było kilka dziewcząt z Wawrzeńczyc, Tomaszowa, Stręgoborzyc, czy Rudna. Z tych też dziewcząt pamiętam Helkę i Józię Myśliwcówny ze Szpitar, a także Alfredę Domagalankę też ze Szpitar. Była to bardzo ładna dziewczyna i wyszła za mąż za bogatego kupca, czy piekarza z Brzeska Nowego, co na pewno stanowiło dla niej awans społeczny.

     Jeśli mowa o ładnych dziewczynach, to za taką u nas we wsi, uchodziła Walczykówna, chyba miała na imię Wiktoria i była sprzedawczynią w sklepie spółdzielni "Społem" w Stręgoborzycach. Jej brat Franciszek zamieszany został w jakąś działalność komunistyczną i został wraz z innymi aresztowany. Zwrócono się do mojego ojca z prośbą o interwencję, aby coś się dało zrobić w kwestii uwolnienia go z aresztu. Ojciec miał wówczas jakieś znajomości w starostwie w Miechowie i rzeczywiście na jego interwencję i poręczenie, wszyscy aresztowani zostali zwolnieni. To jak się później miało okazać, pomogło ojcu, kiedy nastały czasy Polski Ludowej.

     W Stręgoborzycach była szkoła powszechna, której kierownikiem w ostatnich latach przed wojną był Franciszek Bryła, a przed nim p. Przystaj, P. Franciszek Bryła był częstym gościem u nas. Miał on dwoje dzieci: córkę Marię i syna Jerzego. Jerzy został księdzem i dostąpił godności infułata. Był wieloletnim proboszczem parafii Najświętszego Salwatora w Krakowie, parafii, która jest "moją" parafią i stąd utrzymujemy kontakty.

     Sołtysem był niejaki Szałas, gospodarz ze Stręgoborzyc i przychodził czasem do mojego ojca, podobnie jak i wójt Józef Latała z Wawrzeńczyc. Ze wsi do ojca przychodził także jeden z gospodarzy, niejaki Kaczmarczyk (imienia nie pamiętam) i lubili się z moim ojcem. Przyjechał później na pogrzeb mojego ojca do Krakowa. Jego brat był bodaj wiceprezesem Związku Plantatorów Tytoniu w Proszowicach.

     Z różnych atrakcji na wsi, były takie jak: bicie świń i związane z tym wędzenie kiełbas, szynek w wędzarni usytuowanej w ogrodzie oraz smażenie powideł w specjalnym miedzianym naczyniu, również w ogrodzie. Gotowe "produkty" przechowywane były w spiżarni w domu. Produkty, wymagające chłodu, przechowywano w lodowni, którą była jedna z piwnic, usytuowana w szkarpie terenu i tam za paroma drzwiami, magazynowany był lód, gromadzony w czasie zimy. W czasie, gdy nie było mięsa i wędlin "własnej produkcji", zaopatrywano się u masarza Walentego Ćwikły w Wawrzeńczycach. Chleba się nie kupowało, bowiem pieczony on był w domu, w specjalnym piecu chlebowym raz na dwa tygodnie, w takich ilościach, aby pokryć zapotrzebowanie nie tylko domowników, ale także i pracowników sezonowych.

     Wrócę jeszcze do hr. Wodzickich. Przypominam sobie dokładnie sprzed wojny, pogrzeb hrabiny Wodzickiej z Kościelnik (matki hr. Stefana) na cmentarzu Rakowickim w Krakowie. Hr. Wodzicką pamiętam jak przez mgłę, chyba z wizyty w Kościelniakach. Stefan W. miał jeszcze siostrę, która była aktorką teatralną i występowała pod nazwiskiem Gronowska. Na imię miała Taida. Pseudonim Gronowska pochodził stąd, że Wodziccy "pisali się" "z Granowa Wodziccy".

     Ale wracam znów do jesiennych wspomnień. Niezwykły urok miały pola, na których paliły się ogniska, w których pieczono ziemniaki. Gdy stanęło się na wzgórzu Tomaszowskim, przy dobrej pogodzie, widać było jak okiem sięgnąć ogniska lub dymy nad polami. Jesień to także dni Wszystkich Świętych i Zaduszek. Na te dwa dni, a gdy złączyły się one z niedzielą, to wtedy jeździłem czasem do Tomaszowa (w szkole wtedy były to dwa dni wolne od nauki).

cdn.

Czesław Srzednicki   



idź do góry powrót


23  listopada  sobota
24  listopada  niedziela
25  listopada  poniedziałek
26  listopada  wtorek
DŁUGOTERMINOWE:


PRZYJACIELE  Internetowego Kuriera Proszowskiego
strona redakcyjna
regulamin serwisu
zespół IKP
dziennikarstwo obywatelskie
legitymacje prasowe
wiadomości redakcyjne
logotypy
patronat medialny
archiwum
reklama w IKP
szczegóły
ceny
przyjaciele
copyright © 2016-... Internetowy Kurier Proszowski; 2001-2016 Internetowy Kurier Proszowicki
Nr rejestru prasowego 47/01; Sąd Okręgowy w Krakowie 28 maja 2001
Nr rejestru prasowego 253/16; Sąd Okręgowy w Krakowie 22 listopada 2016

KONTAKT Z REDAKCJĄ
KONTAKT Z REDAKCJĄ         KONTAKT Z REDAKCJĄ         KONTAKT Z REDAKCJĄ         KONTAKT Z REDAKCJĄ         KONTAKT Z REDAKCJĄ