Wspomnienia Czesława Srzednickiego odc. 8
|
dwór w Tomaszowie (obecnie Stręgoborzyce) (fot. zbiory Bożeny Kłos + IKP) |
Proszowice, 10-07-2018
odcinek 8
Wówczas, także wieczorem, gdy wyszło się na wzgórze, gdzie park nie zasłaniał widok , można było zobaczyć tysiące światełek skupionych w różnych punktach, nawet hen na Podkarpaciu, a pochodzących z palonych na cmentarzach świeczek. Czasem widać było także i pojedyncze światełka, pewnie na odosobnionych mogiłach lub przy krzyżach przydrożnych.
Najrzadziej bywałem w Tomaszowie zimą. Była to może najmniej ciekawa dla mnie pora roku, jakkolwiek też nie pozbawiona swoistego uroku, ale tylko wtedy, gdy padał śnieg. Charakterystycznym dla tej pory była cisza, zwłaszcza o zmroku. Cisza ta przerywana była tylko czasem szczekaniem lub wyciem psów. Szczekanie takie rozpoczynał jeden, po czym szczekały wszystkie okoliczne psy. Ślicznie i dziko wyglądał park wówczas, gdy spadł śnieg i gdy jeszcze zaświecił księżyc. Dzień pracy trwał wówczas od wschodu do zachodu słońca, a więc nie więcej niż 8 godzin. Później zaczynał się zmrok. Życie koncentrowało się w pokoju, przy lampie naftowej i to w pokojach, w których palono w piecach. Z uwagi na oszczędność opału (już wówczas trzeba było oszczędzać paliwa) nie opalano wszystkich pomieszczeń. Byłoby to zbyt kosztowne.
Wiosna była jedną z najprzyjemniejszych pór roku, zwłaszcza miesiąc maj. Również i w tym czasie bywałem "za moich szkolnych czasów", wykorzystując wolne dni świąteczne, jak np. 3 maja, czy Zielone Świątki (2 dni wolne).
Z miesiącem majem łączy się też wspomnienie imienin mojej matki Zofii. Gdy moja matka była w tym czasie w Tomaszowie, wówczas pamiętam, że fornale rano ustawiali się na łące przed dworem i "strzelali" na wiwat z batów. Były to baty z długim rzemieniem "na czwórkę koni". "Strzelanie" takie powtarzano, jak na komendę, kilka razy. Na wiosnę śliczne były pierwsze dzikie kwiaty w parku, takie jak przylaszczki, fiołki in. Później kwitły konwalie rosnące na klombach.
Szkoła kończyła się około połowy czerwca (różnie to było w różnych latach). Zwykle na 24 czerwca byliśmy już na wakacjach. W noc świętojańską (23/24 czerwca), gdy wyszło się na wzgórze poza park, można było zobaczyć setki ogników (oczywiście przy odpowiedniej pogodzie) rozsianych po całym horyzoncie. Były to płonące ogniska, przez które zgodnie ze zwyczajem, skakała młodzież. U nas na wsi, nie obserwowałem już tego zwyczaju, ale nie wykluczam, ze był on jeszcze kultywowany. Tak samo nie noszono już strojów ludowych. Natomiast muszę zaznaczyć, że we wsi Pleszów pod Krakowem, stroje ludowe były noszone, zwłaszcza przez kobiety w dnie świąteczne.
Przypomniało mi się zdarzenie związane z Janem Penotem. Otóż tak się złożyło w ciągu roku, że zmarli moi dwaj wujowie, mężowie sióstr mojej matki Władysław Kunce i Bolesław Dunikowski. Mój ojciec wracał właśnie z pogrzebu wuja Dunikowskiego i spotkał Penota. Penot go zatrzymał, bowiem ojciec go nie widział, idąc bardzo zamyślony i zapytał "co idziesz taki zamyślony?". Ojciec mój odpowiedział wtedy, że wraca właśnie z pogrzebu swojego szwagra, a nie dawno był na pogrzebie innego. Na to Penot: "nie martw się Tolek, nigdzie nie jest powiedziane przecież, że wszyscy zięciowie p. Rożnowskiej muszą umrzeć w ciągu roku".
Kiedy wspominam czasy mojego pobytu na wsi u rodziców, to zawsze przychodzi mi myśl, ze był to "świat, który zaginął" i minął bezpowrotnie. To była inna epoka, z innymi ludźmi i ich zwyczajami i tak jak różne epoki w historii, minęła i ta, i nigdy nie wróci.
Ale po tej dygresji, wracam znów do wsi. Zarządzanie majątkiem, nawet nie takim wielkim jakim był Tomaszów, wymagało jednak dużych umiejętności organizacyjnych. Trzeba było być samemu sobie: rolnikiem - fachowcem, i to "wielobranżowym", gdyż znać się trzeba było nie tylko na uprawie czterech zbóż i okopowych, ale także na koniach, bydle, sprzęcie, warzywnictwie itd. Trzeba było być planistą i ekonomistą i księgowym. Tak wiele czynności dzisiaj wykonuje cały sztab ludzi, a wtedy wykonywało go dwie, czasem trzy osoby. Może nie zawsze wszystko było tak skrupulatnie notowane i zapisywane, bowiem nie było żadnych zarządzeń zmuszających do robienia planów i sprawozdawczości, tak jak to obecnie ma miejsce. A pracy organizacyjno - produkcyjnej było sporo.
Oczywiście, że w lecie było jej znacznie więcej niż w zimie. Trzeba jednak dodać, że niestety nie zawsze doceniano rolę dobrej organizacji pracy, a poziom kultury rolnej był jednak, choćby w porównaniu z poznańskim, niski. Analiza przyczyn takiego stanu nie wchodzi w zakres tej opowieści. Mój ojciec osobiście gospodarował. Tylko przez krótki czas, chyba 2 lub 3 lata (już nie pamiętam dokładnie) miał "rządcę", którym był niejaki Konrad Żochowski. Ale jakoś nie mógł z nim się zgodzić. W efekcie sam prowadził gospodarstwo.
W sąsiednim Żydowie prof. Sarna miał rządcę, którym był p. Pastuszko, pochodzący z Kielc. Oczywiście prof. Sarna nie miał żadnego wykształcenia rolniczego, ani też nie był ze wsią związany, dlatego też musiał mieć takiego "rządcę" - rolnika, który mógłby poprowadzić fachowo majątek. Inaczej było z moim ojcem. Wprawdzie nie miał wykształcenia rolniczego, miał bowiem nie ukończoną Szkołę Techniczną w Mittweidzie (Saksonia) wydział mechaniczny (zabrakło mu końcowego egzaminu), ale całe życie spędził na wsi. Był praktykantem w różnych majątkach i na niektórych dziedzinach rolnictwa (konie) znał się doskonale.
Co do prowadzenia majątków, nie było wtedy reguły. Czasem sam właściciel gospodarował, czasem z pomocą rządców i administratorów. Oczywiście to "sam" dotyczyło głównie gospodarki, tylko ściśle rolniczej, bowiem zarząd spraw domowych i np. ogrodowo - warzywnych, to była tradycyjnie domena "pani domu". U nas zajmowała się tymi sprawami matka.
W pracach polowych pomagał ojcu tzw. Karbowy. Był on "prawą ręką" ojca w sprawach prac polowych i żniwnych. Innym starszym w hierarchii pracowników dworu był "gumienny". On był tym, który pomagał przy organizacji prac związanych bezpośrednio z zabudowaniami dworskimi, młocką itp. Za moich czasów, jak wspomniałem, karbowym był Jakub Kotaba, a gumiennym Stanisław Biel. O ile ten pierwszy był to starszy chłop, mający także parę morgów ziemi, o tyle Biel mieszkał w czworakach. Służył on w wojsku w broni pancernej (pociąg pancerny) i tam nauczył się trochę różnych umiejętności technicznych.
Mało interesowałem się zwyczajami, zresztą chyba zbyt mały byłem, by to obserwować (temat ten przyszedł mi do głowy w związku ze zbliżającymi się Świętami Wielkanocnymi), a później święta tak Bożego Narodzenia, jak i Wielkanocne, spędzałem w Krakowie. Ale pamiętam, że na Święta Wielkanocne był zwyczaj "robienia" z ciasta kury siedzącej na jajkach. Czasem kura taka miała oryginalne pióra wetknięte w ciasto. Kury takie robiono także chyba z okazji wesel. Nie wiem, czy był to zwyczaj regionalny, czy też gdzie indziej też takie kury robiono. Oczywiście, że wszędzie celebrowano "święcone", a więc mieszkańcy udawali się do kościoła, aby tradycyjnie święcić jaja, chrzan, kiełbasę.
Tak samo obchodzono "śmigus - dyngus", lecz nie w taki sposób "zorganizowany" jak np. w niektórych miejscowościach na Podkarpaciu.
Inną ciekawostką, jaka przyszła mi na myśl, to opowieść o zaklinaczu szczurów. Pomimo swojego nieprawdopodobieństwa, jest to opowieść autentyczna. Opowiadała mi ją moja matka, gdyż wydarzyło się to już za jej czasów w Tomaszowie. Jednego roku rozmnożyły się za bardzo szczury. Istna plaga. Pełno ich było w stajniach, stodołach, a nawet dostały się do domu. Nie pomagały żadne środki, ani trutki, ani nawet koty czy psy. Pewnego razu przyszedł do Tomaszowa jakiś człowiek, który podjął się likwidacji "szczurzego problemu". Prosił jedynie o trochę słoniny. Zrezygnowani nieskutecznością dotychczasowych prób wypędzenia szczurów rodzice, zgodzili się na propozycję. Człowiek ów, wziął słoninę, coś z nią zrobił, a kawałki jej powsadzał do niektórych pomieszczeń i zabudowań. Za usługę zażądał niewielkiego wynagrodzenia (złotego czy dwa) i poszedł. Jak to zrobił? Trudno dać na to odpowiedź, ale faktycznie od następnego dnia szczury zniknęły i nie pokazały się przez szereg następnych lat.
Z przedwojennych czasów przypomniała mi się dość zabawna historia ze sprzedażą jarzyn. Moja ciotka ze Złotnik dostarczała jarzyny na targ do Krakowa, sprzedając je nie bezpośrednio, lecz przekupkom na placu Szczepańskim. Pewnego dnia sprzedając kalafiory, oczywiście targowała się o cenę, zachwalając swój towar, pokazując kalafiory i mówiąc, że są takie ładne. Przekupka na tę "reklamę" powiedziała: "jak takie ładne, to niech sobie je pani wsadzi do d... i chodzi z nimi". Oczywiście, że w pierwszej chwili ciotkę zamurowało, ale później śmiała się serdecznie z całej tej sytuacji.
Przypominają mi się także opowiadania o różnych ludziach, czasem dość intrygujące. Opowiadaniem takim była np. sugestia odnośnie do jakoby nienaturalnej śmierci dziecka - niemowlęcia Witolda S i jego żony z domu C. Ojca jej posądzono o to, że gdy został sam na sam z dzieckiem w pokoju, to dał mu truciznę. Sprawa ta była dość głośna w okolicy, lecz żadnych dowodów na to nie znaleziono. C. Miał jakoby zbliżyć się do łóżeczka dziecka i wkrótce potem dziecko zmarło.
Jak już wspominałem lata dziecięce spędziłem zarówno w Tomaszowie, jak i Krakowie u mojej babki. W Tomaszowie byłem w czasie lata i wczesnej jesieni, a w zimie mieszkałem w Krakowie. Babka mieszkała przy ul. Pędzichów - bocznej 6 (obecnie Z. Wróblewskiego) w willi, będącej jej własnością, a przy tej willi był duży ogród, w którym można było swobodnie bawić się. Ja byłem najmłodszym z rodzeństwa. Miałem jeszcze 3 braci. Pomiędzy mną, a dwojgiem starszych braci była dość duża różnica wieku, bo 7 lat (Stanisław ur. w 1919 r.) i 6 lat (Witold ur. w 1920 r.), a więc nie było między nami większego kontaktu. Trzeci mój brat Jan był starszy o 2 lata ode mnie i z nim najczęściej się bawiłem, gdyż dwaj starsi bracia zaczęli chodzić do szkoły w Krakowie, kiedy byłem jeszcze mały.
cdn.
Czesław Srzednicki
|
|
|