Wspomnienia Czesława Srzednickiego odc. 9
|
dwór w Tomaszowie (obecnie Stręgoborzyce) (fot. zbiory Bożeny Kłos + IKP) |
Proszowice, 26-07-2018
odcinek 9
Niewiele pamiętam z tych lat bardzo wczesnego dzieciństwa. W pamięci jednak pozostała burza z gradem wielkości kurzych jajek. Grad ten padał krótko i odległości między kulami były rzadkie. Grad ten padał małym pasmem, tak że pracujący w polu na tzw. Międzygórzu (odległość 0,5-1,0 km) w ogóle nie przerwali pracy, bo nawet nie było i deszczu poza paroma kroplami. Grad naturalnie spowodował szkody m.in. niektóre dachówki popękały, ale i tak dużo z nich ocalało, co było dowodem na ich dobrą jakość.
Tutaj mała dygresja: te dachówki pochodziły z cegielni Odonów k. Kazimierzy Wielkiej. Cegielnia ta czynna do dziś, bazuje na złożach tzw. iłów krakowieckich, uznawanych za najlepszy surowiec do produkcji dachówek. Stąd można wnioskować, że proces technologiczny produkcji prowadzony tam był tak, że uzyskiwano bardzo dobre jakościowo wyroby.
Z innych dziecięcych wspomnień pamiętam, że jednego roku, mogło to być jak miałem 5 lat, byłem na św. Mikołaja w Tomaszowie. Mojego starszego brata Jana nie było wówczas, bo już był w Krakowie i chodził do szkoły, ja zostałem sam i musiałem coś przeskrobać, bowiem kiedy zbudziłem się rano i zaglądnąłem tradycyjnie pod poduszkę, szukając prezentów, zobaczyłem jedynie rózgę. Rozpłakałem się solidnie, ale okazało się, że jednak "św. Mikołaj" przyniósł i inne prezenty - słodycze. Taki był zwyczaj u nas w domu, że na św. Mikołaja dostawało się słodycze, a inne prezenty np. zabawki to na "Aniołka" tj. w wigilię Bożego Narodzenia.
Poza mamą, opiekowała się nami, a potem tylko mną, bona p. Władysława Maśnicka. Ona też uczyła mnie czytać i pisać. Odeszła od nas, gdy ja poszedłem do szkoły w Krakowie. Pochodziła chyba z Sosnowca, tam też miała rodzinę. Wyszła później za mąż za wdowca p. Tobisza. Była już po wojnie, dwa razy u mojej mamy. Była też jej pasierbica, dość ładna dziewczyna. Ja osobiście dość p. Władzię (tak się do niej mówiło) lubiłem i ona mnie też. Miło wspominam także nasze służące.
Moją niańką, a później służącą była Teofila (Teta, Teośka) Marchewka. Była w Tomaszowie służącą bardzo krótko, bo potem została służącą u mojej babki w Krakowie była nią później u mojej mamy, aż do śmierci w latach osiemdziesiątych.
Za moich dziecięcych lat innymi służącymi były Waleria Migas, która później wyszła za mąż za Nagacza (imienia nie pamiętam) i Stefania Godzicka, i ta także odeszła po wyjściu za mąż. Jej mąż - nazwiska nie pamiętam, pochodził z Rudna Górnego. Z nimi bawiłem się w chowanego w parku. Wcześniej służącą u moich dziadków była Karolina (Karolka) Sonikowa (Soniczka) panieńskiego nazwiska nie pamiętam, służyła czasem jeszcze, jak przyjeżdżali goście "do pomocy". Wraz z mężem mieszkali w czworakach i mieli bodaj troje dzieci, dwie córki i syna Jana. Ten syn był rówieśnikiem mojego starszego brata Jana i po wojnie mieszkał w Krakowie. Widywałem go parokrotnie i rozmawialiśmy. Jego synem jest Bogusław Sonik, działacz opozycyjny z czasów PRL-u, a obecnie poseł w Parlamencie Europejskim. Jedna z córek mieszkała po wojnie we dworze, dopóki się on nie zawalił.
Walerkę Nagaczową spotkałem po wojnie, na pogrzebie naszej służącej Teofilii Marchewki i zmarła w Krakowie, ale ponieważ pochodziła z Tomaszowa, pogrzeb był w Wawrzeńczycach. Walerka podeszła wówczas do mnie z zapytaniem, czy ją poznaję. Wtedy była w żałobie, chyba po córce.
Oczywiście, że ją poznałem, kiedy powiedziałem "Walerka" bardzo się ucieszyła, a w jej oczach pojawiły się łzy. Bardzo serdecznie uściskaliśmy się i ucałowali. Wspomniana Teośka miała siostrę Ludwikę, która wyszła za mąż za Łukasza Migasa z Tomaszowa, który był szewcem, ale miał także małe gospodarstwo. Mieli oni troje dzieci: Stanisława, Marysię i Mieczysława. Z nich jedynie Mieczysław został na wsi w Tomaszowie. Odziedziczył on dodatkowo gospodarstwo po niejakim krewnym Zimnym. Tam też wybudował nowy dom. Już dość dawno przekazał gospodarstwo synowi, sam przechodząc na rentę (spotkałem go w ZUS-ie w Krakowie, jak właśnie załatwiał te sprawy). Staszek wyjechał ze wsi, ale nie wiem gdzie, a Marysia wyjechała do Niepołomic (lub pod Niepołomice) i tam zamieszkała.
Bratem Teośki był Marcin, kowal - mechanik (majster, jak wówczas się mówiło) i pracował w swoim zawodzie w Klimontowie u pp. Dziedzickich. W wojsku służył w pociągu pancernym w Niepołomicach. Cieszył się bardzo dobrą opinią jako fachowiec i jako człowiek. Po wojnie bywał często u siostry Teośki, która mieszkała wraz z moją mamą w Krakowie przy ul. Westerplatte (przed wojną ul. A. Potockiego). W Tomaszowie był młyn wodny, nad potokiem zwanym Ropotek lub Strugą, który płynął przez wieś. Ten potok "uruchamiał" młyn. Jego właścicielem był niejaki Marzec (imienia nie pamiętam) i miał on, jak pamiętam, córkę bardzo ładną dziewczynę, która była o wiele starsza ode mnie. Jak się później dowiedziałem, zamieszkała w Niepołomicach.
Większą atrakcję stanowiły wakacje, na które przyjeżdżali moi starsi bracia i wówczas graliśmy w krokieta, piłkę i inne gry. Już znacznie później, gdy i ja zacząłem chodzić do szkoły w Krakowie, niedługo przed wojną, nauczono mnie grać w bridge'a i wówczas w czasie wakacji graliśmy (było nas czterech) w bridge'a przed domen na trawniku. Graliśmy o pieniądze, którymi były stare papierowe ruble i marki. Te papierowe ruble o różnych nominałach, nawet 1000 rublowych, dostawaliśmy od mieszkańców wsi (może ojciec coś dawał za to?). Faktem jest to, że mieliśmy ich dosyć dużo. Wówczas nie zastanawiałem się nad tym, skąd ci ludzie je mieli. Dzisiaj zadaję sobie to pytanie, skąd na wsi, która uchodziła za biedną, mieszkańcy jej mieli takie, bądź co bądź, duże pieniądze. Rubel bowiem, był bardzo mocną walutą. A mówiono o biedzie na wsi - jak to pogodzić? I dziś nie bardzo umiem na to pytanie odpowiedzieć. Pamiętam dobrze jak jeden z mieszkańców Tomaszowa dał mi banknot 1000 rublowy i powiedział, że niejaki Z. ma "tego całą poduszkę", ale chowa je, bo myśli, że jeszcze będą coś warte. Czy była to prawda - nie wiem - lecz także to zapamiętałem.
O wartości rubla opowiadała mi moja chrzestna matka p. Janina Szańkowska taką historię: przed pierwszą wojną światową pp. Szańkowscy sprzedali jakieś konie i otrzymali za nie pieniądze w rublach złotych. Było to bardzo niewygodne i pp. Szańkowscy wymienili złote ruble na papierowe. Tymczasem wybuchła wojna i wstrzymano wymianę papierowych rubli na złote i ruble szybko straciły swoją wartość.
Pewną atrakcją było rozpoczęcie żniw, zwożenie zboża do młocarni lub stawianie tzw. brodeł. O brodłach już nadmieniałem wcześniej. Pamiętam też, że wczesną jesienią zbierano ziemniaki, które przechowywano w specjalnie zrobionych kopcach. Na polach wówczas paliły się ogniska, w których palono łodygi ziemniaków i pieczono w nich bulwy ziemniaczane.
Zabudowania gospodarcze majątku składały się z dwóch dużych stodół wraz ze stajnią, spichlerzem oraz krowiarnią. Z tych budynków do dziś istnienie krowiarnia i jest w rejestrze zabytków. Jest to obiekt murowany z cegły. Tuż przed wojną ojciec zlikwidował gospodarstwo "mleczne" i krowiarnia została zamieniona na suszarnię tytoniu, którego plantowanie zostało przed wojną zapoczątkowane.
Stodoły wraz ze stajnią i spichlerzem spaliły się całkowicie w czasie pożaru, jaki miał miejsce, chyba w 1935 r. Byłem bowiem już w szkole w Krakowie. Pożar miał miejsce na wiosnę, a ja przyjechałem w jakiś miesiąc po pożarze i pogorzelisko zostało już częściowo uprzątnięte. Była jeszcze lokomobila i kupa złomu ze spalonej młóckami oraz żniwiarek i kosiarek. Pożar wybuchł w południe i był wynikiem podpalenia, gdyż podobno wybuchł naraz w kilku miejscach, kiedy ludzie pracujący w majątku byli w polu, z dala od zabudowań. Sprawców pożaru oczywiście nie zidentyfikowano, jakkolwiek podobno były poważne poszlaki, wskazujące sprawców, jednak nie na tyle mocne, aby można im było udowodnić winę.
Poza budynkami, jak wspomniałem, zniszczeniu uległa młockarnia na ówczesne czasy nowoczesna i wyposażona w bukownik produkcji czeskiej firmy Kowalik., 2 żniwiarki, 2 kosiarki, a także pługi. Lokomobila również nowoczesna na ówczesne czasy, została w takim stopniu uszkodzona, że bez kosztownego remontu nie mogła być użyteczną. Ojciec wymienił ją później na motor spalinowy i młockarnię zwykłą "na prostą słomę". Pożar spowodował określone trudności finansowe, a także problemy związane z normalną produkcją rolną, których nie udało się rozwiązać do wybuchu wojny. Jedynie udało się wybudować stajnię z wozownią i stajnię koni wyjazdowych.
W czasie wakacji byliśmy częstymi gośćmi w Złotnikach, w których resztówka po parcelacji była własnością mojej ciotki Haliny Boskiej. Tam mieliśmy rówieśników Renię (Teresa) o dwa lata starszą i Janusza o 2 lata młodszego ode mnie. W Złotnikach były stawy, po których można było popływać łódką, co było pewną atrakcją. Inną atrakcją była kąpiel w Wiśle, do której było ok. 2 km. Woda w Wiśle była wtedy jeszcze czysta. Z uwagi na nurt, trzeba było się przeprawiać na drugą stronę i tam się kąpało. Przeprawiało się łódką, której właścicielem i przewoźnikiem był mieszkaniec Wawrzeńczyc Fudalej.
Na zimę jechałem do Krakowa i mieszkałem wtedy u babki przy ul. Pędzichów - bocznej 6. Tak było do 1933 r. W roku szkolnym 1933/1934 rozpocząłem uczęszczanie do szkoły powszechnej w Krakowie. Naukę rozpocząłem od półrocza w II klasie w szkole im. św. Wojciecha przy ul. Krowoderskiej, a właściwie na pl. Biskupim. Nosiła ona wtedy nr 2 i była jedną z najstarszych w Krakowie, założona pod koniec XVIII w. Szkoła mieściła się w baraku, który został zburzony dopiero po wojnie. Miałem wówczas 7 lat, a więc rozpocząłem naukę w wieku 6 lat i wtedy nikt nie robił z tego powodu problemu. Innymi słowy, jak chcesz to chodź. Teraz jest z tym problem.
Obok baraku było boisko, na którym odbywały się przy dobrej pogodzie zajęcia z gimnastyki i wychodziliśmy na nie na pauzę. Zimą urządzano na nim lodowisko, polewając je wodą. W razie niepogody i w zimie na zajęcia gimnastyczne chodziliśmy na salkę, która znajdowała się w budynku YMCA, obok szkoły przy ul. Krowoderskiej. Nauka odbywała się w godzinach od 8.00 do godziny 12.45 przez cały tydzień i trwała ok. 5 godzin, przy czym każda godzina lekcyjna po 45 min.
Szkoły były wtedy albo męskie, albo żeńskie, koedukacyjne wprowadzono dopiero po wojnie. Do 6 roku życia uczyłem się w domu i uczyła mnie p. Władzia Maśnicka, a egzamin z pierwszej klasie zdawałem indywidualnie.
Egzaminowała mnie p. Maria Bleszyńska, która była nauczycielką w jednej ze szkół krakowskich powszechnych. Mój starszy brat Janek już chodził do szkoły w Krakowie, więc zostałem sam w Tomaszowie i bardzo się nudziłem. Dlatego też wyprosiłem u rodziców, że też chcę pojechać do szkoły w Krakowie. W II klasie wychowawcą klasy był p. Kazimierz Jarczyk. Bardzo go lubiliśmy. Był on także wychowawcą jeszcze w III klasie. Wówczas pamiętam, zmarła jego żona, która była córką dyrektora szkoły Karola Haraschina i zrobiło to na nas wielkie wrażenie.
Po zakończeniu roku szkolnego odszedł ze szkoły i już go więcej nie spotkałem. Karol Haraschin był bratem znanego aktora Leona Wyrwicza, autora i wykonawcy szalenie dowcipnych monologów m.in. "Atu się pali jak cholera". Występował on jeszcze po wojnie i miałem okazję być kilka razy na jego występach. Karol Haraschin był ojcem Juliana H., który był po wojnie pułkownikiem w sądzie wojskowym i raczej niezbyt chlubnie zapisał się jako sędzia sądzący działaczy opozycji i podziemia. Później, także jako wykładowca prawa karnego na UJ zamieszany był w jakieś nadużycia z dyplomami.
W czwartej klasie zmienił się wychowawca klasy i został nim. p. Zygmunt Barta, którego niezbyt lubiliśmy. W tym czasie także zmienił się dyrektor szkoły i nowym dyrektorem został Roman Bień. Był nim jeszcze po wojnie. Z nauczycieli bardzo miło wspominam p. Ludwika Grybosia, podobno zginął w obozie w Niemczech, a także dr Gabriela Leńczyka, znanego archeologa (m.in. kopiec Krakusa), który umiał opowiadać bardzo ciekawe historie archeologiczne. W naszej klasie prowadził tylko lekcje zastępcze, a uczył w wyższych klasach. Szkoła była 6-cio klasowa, ale były też klasy VII i VIII. Dlaczego i na jakiej zasadzie, nie wiem.
Z innych nauczycieli pamiętam p. Stanisława Hojaka. Uczył mnie geografii. Nie wiem już za co, nie pamiętam, ale coś przeskrobałem na lekcji i dostałem od niego linijką "po łapach". Ale nie mam mu tego za złe.
cdn.
Czesław Srzednicki
|
|
|