facebook
Wspomnienia Czesława Srzednickiego
    Dzisiaj jest sobota, 23 listopada 2024 r.   (328 dzień roku) ; imieniny: Adeli, Felicyty, Klemensa    
 |   serwis   |   wydarzenia   |   informacje   |   skarby Ziemi Proszowskiej   |   Redakcja   |   tv.24ikp.pl   |   działy autorskie   | 
 |   struktura powiatu   |   nasze parafie   |   konkursy, projekty   |   prossoviana   |   zaduszki ZP   |   poszukujemy   |   okaż serce INNYM   |   różne RAS   |   porady, inf.   |   RAS-2   |   RAS-3   | 
 |   zapraszamy   | 
 on-line 
 |   monografie...   |   biografie...   |   albumy...   |   okazjonalne...   |   beletrystyka...   |   nasi twórcy   |   inne...   |   filmoteka   | 

serwis IKP / informacje / prossoviana / on-line / Wspomnienia Czesława Srzednickiego / Wspomnienia Czesława Srzednickiego
O G Ł O S Z E N I A


Wspomnienia Czesława Srzednickiego
odc. 11

dwór w Tomaszowie (obecnie Stręgoborzyce) (fot. zbiory Bożeny Kłos + IKP)

Proszowice, 24-08-2018

odcinek 11

     Naukę w gimnazjum rozpocząłem w 1938/1939, wtedy też moi starsi dwaj braci Staś i Witold zdali w 1938 r. maturę i jak już wcześniej wspomniałem, zgodnie z ówczesnymi rozporządzeniami o służbie wojskowej, musieli ją odbyć w szkole dla podchorążych rezerwy. Obydwaj zostali przydzieleni do piechoty i początkowo obaj dostali skierowanie do Szkoły Podchorążych we Lwowie. Rodzice wystarali się, aby jeden z nich służył w Krakowie i tak też się stało. Staś został w Szkole Podchorążych Rezerwy 19 Pułku Piechoty "Odsieczy Lwowa" we Lwowie, a Witold w Szkole Podchorążych Rezerwy 20 Pułku Piechoty "Dzieci Krakowa" w Krakowie.

     W czasie jego służby w Krakowie mogłem go odwiedzać w niedzielę i tam mnie wysyłano, aby czasem mu coś potrzebnego, czy dobrego doręczyć. Szkoła Podchorążych była w koszarach przy ul. Podchorążych, tam gdzie dziś jest Wydział Chemii Politechniki Krakowskiej.

     Wracając do Szkoły Powszechnej, to jak już pisałem, było nas w klasie ok. 30 chłopców. Wśród nich było kilku Żydów, ale w żadnym wypadku nie byli oni dyskryminowani, czy też traktowani gorzej przez nas. Nazwiska niektórych z nich pamiętam: Stefan Begleiter, Jan Wistreich, Hirschfeld, Jan Blumental, Goldfinger.

     Z Begleiterem często chodziłem razem do szkoły nie wracałem, ponieważ mieszkał niedaleko mnie przy ul. Potockiego. Z nich Goldfinger przeżył okupację. Pracował na poczcie głównej pod innym oczywiście nazwiskiem. Widziałem go kilkakrotnie, ale udałem, że go nie widzę. Razem z nim pracował jeden z naszych wspólnych kolegów z klasy Marian Zawiła, ale też udawał, że go nie zna. Z innych kolegów Jurek Markiewicz, z którym chodziłem później na studia prawnicze. Wspomniany Marian Zawiła był głównym architektem w Katowicach. Leszek Czuchajowski, syn prezydenta Krakowa, skończył chemię i był profesorem Politechniki w Gliwicach. Ktoś mi mówił, że wyjechał do USA, czy Kanady. Jerzy Stanisz inż. budownictwa też wyjechał do USA. Jego siostra wyszła za Stanisława Dąbrowskiego w Michałowic. Z innych pamiętam i czasem widuję Alusia Krasimowicza. Jego ojciec pracował w browarze przy Lubicz i on tam mieszkał i chyba do dziś mieszka. Pamiętam także Jerzego Reussa mgr praw, Zbigniewa Knapika i Staszka Ćwiertniaka. Ojciec tego ostatniego był pułkownikiem i dzięki niemu zwiedziliśmy koszary wojskowe przy ul. Rajskiej (dziś jest tam Wojewódzka Biblioteka Publiczna) i koszary 20 pułku piechoty. Chyba w 1938 r. został on przeniesiony do Łucka.

     W czasie, gdy chodziłem do szkoły powszechnej, odwiedziliśmy także kilku weteranów Powstania Styczniowego 1863/64. Żyło ich jeszcze kilku i mieszkali w domu należącym do Związku Inwalidów Wojennych przy Placu Biskupim, a więc obok szkoły. Mieli oni wszyscy rangę porucznika i chodzili w granatowych mundurach. Oczywiście, że byli wtedy już bardzo starzy i musieli mieć chyba powyżej 90 lat.

     W gimnazjum chodziłem do klasy 1A, gdzie uczyłem się języka niemieckiego. W klasie 1B językiem obowiązkowym był język francuski.

     W mojej klasie znalazło się kilku kolegów ze szkoły powszechnej i byli to: Marian Zawiła, z którym siedziałem w jednej ławce, Jerzy Reuss, Jurek Stanisz, a także Żyd Wistreich. W klasie na ok. 30 chłopców, było zaledwie 4 Żydów. Z nich jednego Staszka Silberfelda wspominam bardzo miło. Był to bowiem bardzo sympatyczny i dobry kolega. Czy przeżył okupację, nie wiem. W gimnazjum nosiliśmy mundury, granatowe z tarczą na ramieniu marynarki. Na tarczy był numer gimnazjum - 358. Lampas na spodniach był koloru niebieskiego. Podobnie, jak i cienki otok na czapce - granatowej "maciejówce". Na czapce była także okrągła, blaszka, na której był kaganek.

     W liceum zamiast niebieskich lampasów, były czerwone. Mundurki były przez nas akceptowane i nawet uważane za pewną nobilitację. Z przedmiotów najbardziej nie ubiłem matematyki, byłem natomiast zainteresowany przedmiotami humanistycznymi. Myślę dzisiaj, że prawdopodobnie nie trafiłem na nauczycieli, którzy dobrze by mi wytłumaczyli i zainteresowali przedmiotami ścisłymi.

     W gimnazjum uczył mnie matematyki Stanisław Mikstein, wybitny znawca i ekspert filatelistyczny, zwłaszcza znaczków polskich. Niestety, moim zdaniem, niezbyt dobrze i jasno umiał tłumaczyć matematykę, zwłaszcza takim antytalentom jak ja. Przekonałem się o tym później, kiedy za czasów okupacji, uczyła mnie matematyki moja kuzynka Janka Nizińska. Była ona nauczycielką m.in. matematyki we Lwowie i potrafiła dość jasno tłumaczyć zawiłości matematyczne i nauczyła mnie rozwiązywać nawet dość trudne zadania tekstowe.

     Mikstein miał zwyczaj po "wytłumaczeniu" nowej lekcji, pytać, czy wszyscy zrozumieli. Oczywiście, że nie było nikogo, który by powiedział, że nie rozumie, a wtedy Mikstein na wyrywki pytał któregoś z nas. Jeżeli odpowiedź była niezadowalająca to w zależności od humoru, albo ponownie tłumaczył, albo dawał stopień niedostateczny. Raz trafiło to na mnie. Niestety okazało się, że niewiele zrozumiałem. Mikstein podszedł do mnie, dłonie przyłożył z tyłu do uszu i machając niemi powiedział: Srzednicki, Srzednicki, Pan Jezus mógłby na tobie wjechać do Jerozolimy, ale niedostatecznego nie dostałem. Trzeba się było jednak solidnie zabrać do nauki i bodaj na koniec roku uzyskałem stopień dobry.

     Inną przygodę miałem z nauczycielem gimnastyki, którym był niejaki p. Cebulski lub Cybulski. Był on dość wymagający, jeśli chodzi o strój gimnastyczny. Na kieszonce z tyłu spodenek gimnastycznych miały być wyszyte imiona i nazwiska oraz numer klasy. Oczywiście, że zapomniałem o tym powiedzieć w domu, więc nie wyszyto mi nic na spodenkach i na lekcję gimnastyki przyszedłem w stroju nieodpowiednim. Pan Cybulski potrafił za to dobrze "przylać" w siedzenie. Co było robić? Wpadłem na pomysł zupełnie: "nie z tej ziemi". Miałem całe mnóstwo metalowych zszywaczy (pozostałość po fabryce dziadka) i pieczołowicie na pauzach z tych zszywaczy zrobiłem napis na spodenkach. Cz. Srzednicki kl. IA. Kiedy nadeszła pora gimnastyki i jak się spodziewałem p. Cybulski zaczął od sprawdzania stroi. Kiedy doszedł do mnie (a miałem duszę na ramieniu ze strachu) stanął, przyglądając się przez chwilę, po czym powiedział: fiu, fiu, fiu, no, no, no, pokręcił głową i poszedł dalej. Upiekło mi się i oczywiście zaraz po powrocie do domu poprosiłem o wyszyci stosownego napisu.

     Z profesorów uczyli mnie: Stanisław Patoń - łaciny, Feliks Szpunar - geografii i historii, Łukiewicz - biologii, a języka polskiego Tadeusz Szantroch - poeta, który zginął w Oświęcimiu. Języka niemieckiego uczył mnie Józef Figna. Dyrektorem był Władysław Rutkowski i był nim także po wojnie.

     Z wspomnień gimnazjalnych pamiętam, jak od Szantrocha dostałem stopień dobry za to, że nie umiałem streścić własnymi słowami czytanki z podręcznika do języka polskiego "Mówią wieki" pt. "Pod Zadwórzem". Było to opowiadanie o bitwie stoczonej w tej miejscowości, położonej koło Lwowa w roku 1920, gdzie bohaterską śmiercią zginęła garstka naszych żołnierzy, wstrzymując skutecznie natarcie liczniejszych znacznie sił nieprzyjaciela. Opowiadanie to przeczytałem 3 razy z początku, w połowie i przy końcu roku szkolnego i umiałem je prawie na pamięć. Kiedy prof. Szantroch kazał mi je streścić, mówiłem całymi zdaniami, jak w opowiadaniu. Uznał to za błąd i dał tylko dobrze. Koledzy powiedzieli wówczas, że jestem kujonem, a ja miałem tylko bardzo dobrą pamięć. Szantroch miał trzy córki, z których jedna Hanka była koleżanką mojej żony. Była lekarzem okulistą. Druga Marta, pracowała w tym samym biurze projektowym co ja, ale w księgowości. Trzeciej nie znałem osobiście, pracowała w Spółdzielni Lekarskiej w Krakowie na Rynku.

     Z lektur obowiązkowych pamiętam, że były nią m.in. "Łowcy wilków" Courwooda. Jak zawsze, z pewną niechęcią, odnosiliśmy my się do lektur obowiązkowych. Ale w tym wypadku z zainteresowaniem czytaliśmy tę książkę i nawet na pauzach komentowaliśmy ją.

     Z kolegami gimnazjalnymi straciłem kontakt przez wypadki wojenne. Jedynie z kilkoma udało mi się utrzymać kontakt, między innymi z Jankiem Fabiańczykiem, który skończył medycynę mieszka w Krakowie, Jurkiem Markiewiczem dr nauk prawnych - z nim razem chodziłem na prawo, Jurkiem Rusinem, mechanikiem precyzyjnym, z którym widujemy się dość często, Włodkiem Ostrowskim prof. Akademii Medycznej w Krakowie i Prezesem Oddziału PAN w Krakowie (razem z nim już po wojnie zdawałem maturę).

     To tyle o szkołach. Poza nimi były jednak inne, różne wydarzenia, które my, chłopcy komentowaliśmy i dyskutowaliśmy o nich. Jednym z nich była śmierć marszałka Józefa Piłsudskiego. Rano w szkole zebrano na podwórku szkolnym, wszystkich uczniów szkoły i zakomunikowano nam tę wiadomość wraz z komentarzem. Po tym nie było już żadnej lekcji poszliśmy do domów. Na pogrzebie marszałka, który odbył się w Krakowie, byliśmy z bratem na ul. Wiślnej - przez którą przechodził kondukt pogrzebowy - pod nr 8, na pierwszym piętrze. Było to mieszkanie znajomych mojej ciotki Maryli Śmiechowskiej i ona to nam załatwiła. Pogrzeb był imponujący. Było na nim wielu przedstawicieli państw obcych. Z wizyt różnych ważnych osobistości pamiętam wizytę regenta Węgier admirała Horthy'ego, a także ministra spraw zagranicznych Francji Lavala.

     Wcześniej już nadmieniałem, że w 1935 r. moja babka wynajęła willę przy Pędzichowie -bocznej 6 Polskiemu Radiu, a sama przeniosła się do mieszkania przy ul. Andrzeja Potockiego 7, mieszczącego się na pierwszym piętrze. Poza moją babką, służącą (wspomnianą Teośką), kucharką Hanusią Tomasik, mieszkało nas 4 osoby, a także przez dwa lata kuzyn Andrzej Dunikowski i bona mojej matki Ślązaczka, Niemka Maria Hocheisel. Była ona bardzo zżyta z rodziną mojej matki i uważana za kogoś bliskiego w rodzinie. Zmarła po wojnie w 1947 r. na raka. Przed wojną czuła się Ślązaczką - Niemką i utrzymywała kontakty z pochodzącymi ze Śląska Niemkami.

     Z chwilą wybuchu wojny, powiedziała, że jest Polką i nie chce mieć nic wspólnego z Niemcami. Pomimo namawiania jej do przyjęcia kenkarty dla Reichsdeutschów, odmówiła, choć naprawdę była Niemką.

     Ostatnie lata przed wybuchem wojny obfitowały w różne wydarzenia międzynarodowe. Były one w kręgu naszego zainteresowania i my młodzi chłopcy często rozmawialiśmy o nich i komentowaliśmy. Była to wojna w Abisynii, wojna domowa w Hiszpanii, czy zajęcie Austrii, a później Sudetów i Czech przez Niemcy, a także zatarg Polsko-Litewski.

     Mieszkając na Potockiego, miałem okazję obserwowania różnych wydarzeń miejscowych z bliska. Był nim np. strajk w "Sempericie" organizowany i popierany przez różne organizacje lewicowe. Spowodował on później dużą manifestację robotniczą, która odbyła się na Plantach przy ul. Basztowej. Było to niedaleko naszego domu i tłum manifestujących sięgał aż do nas. Słyszałem salwę, jaką oddała policja do manifestujących. Zginęło wówczas kilku manifestujących. Ich pogrzeb był również dużą manifestacją, a kondukt przeszedł m.in. ul. Potockiego na cmentarz Rakowicki. Mogłem ten kondukt obserwować z balkonu domu. Tutaj mała dygresja.

     W latach dziewięćdziesiątych, kiedy likwidowałem Kombinat Kamienia Budowlanego, musiałem uporządkować akta personalne pracowników, przed ich przekazaniem do Archiwum Ministerstwa. Wśród tych akt były jeszcze akta tych, którzy pracowali w tym przemyśle w pierwszych latach powojennych na Dolnym Śląsku w Świdnicy, gdzie mieściła się siedziba Zarządu tego przemysłu. Wśród tych akt natrafiłem na akta jednego z pracowników, który w swoim życiorysie napisał, że był przed wojną jednym z organizatorów tego strajku, jako członek lewicowego odłamu partii socjalistycznej o przekonaniach komunistycznych. W czasie wojny dostał się do ZSRR, a stamtąd przeszedł na Zachód i następnie wrócił do Polski, gdzie został aresztowany jako "element politycznie niepewny". Można to pozostawić bez komentarza.

     Innym manifestacyjnym pogrzebem był pogrzeb Ignacego Daszyńskiego, wybitnego działacza socjalistycznego i premiera parodniowego Rządu Lubelskiego w 1918 r. Mieszkając na Potockiego 7 sąsiadowaliśmy z konsulatem Republiki Czechosłowackiej, który mieścił się pod numerem 8. Po zajęciu Czech i Moraw przez Niemcy, do konsulatu przybywali Czesi, niektórzy w mundurach. Miał też być wśród nich późniejszy prezydent Czechosłowacji gen. Svoboda.

     Ze wspomnień "szkolnych" pamiętam też, że wielu z nas zbierało znaczki pocztowe, które między sobą wymienialiśmy. Wymienialiśmy także tzw. "anglasy". Były to obrazki dołączane do tanich czekoladek "Anglas". Cena takiej czekoladki wynosiła 5 gr. Obrazki te to np. flagi państwowe, postacie sławnych ludzi itp. po skompletowaniu serii takich obrazków, można było dostać album do ich wklejania.

W szkole była przed wojną "akcja" oszczędzania. Zarówno w Szkole Powszechnej, jak i w Gimnazjum.

     Można było kupować znaczki 5-cio groszowe, wklejając je do specjalnej książeczki oszczędnościowej wystawianej przez Kasę Oszczędnościową. U nas w szkole była to Krakowska Kasa Oszczędności, mająca swoją siedzibę przy ul. Szpitalnej (dziś Bank PKO). Z chwilą uzbierania 1 zł, kwota ta była wpisywana do książeczki oszczędnościowej i była oprocentowana (ok. 5%). Oczywiście, że można było na taką książeczkę wpłacać i większe kwoty. Taką akcję oszczędnościową prowadziły i inne instytucje, jak np. Powiatowa Kasa Oszczędności przy ul. Pijarskiej.

     Wspomnieć też należy defilady, jakie miały miejsce w czasie świąt państwowych tj. 3 Maja i 11 Listopada. W defiladach tych brało udział wojsko (wszystkie formacje stacjonujące w Krakowie), organizacje społeczne, harcerstwo, a także wyższe klasy gimnazjalne, czy licealne. Trybuna, na której stali odbierający defiladę dowódcy garnizonu, prezydent miasta i in. stała przy płycie Nieznanego Żołnierza przy Placu Matejki vis a vis Barbakanu.

     W lipcu i sierpniu 1939 roku, jak każdego roku tj. ja i mój starszy brat Jan byliśmy na wakacjach w Tomaszowie. Moi starsi bracia Staś i Witold przyjechali tylko na krótki tygodniowy urlop z wojska. Już wówczas ograniczono w wojsku dłuższe urlopy. Obaj mieli kończyć obowiązkową służbę wojskową we wrześniu i mieli się zapisać na studia na Uniwersytet Jagielloński. Ale już w sierpniu mówiono, że być może służba wojskowa będzie przedłużona, z uwagi na ówczesną sytuację polityczną.

     Pod koniec sierpnia ogłoszono mobilizację, a do Wawrzeńczyc przybyły pierwsze oddziały wojskowe i zakwaterowały się u mieszkańców. Również "zmobilizowane" zostały konie i kilka z naszych też zostało zabranych.

Za parę dni miała wybuchnąć II wojna światowa...

KONIEC

Czesław Srzednicki   



idź do góry powrót


23  listopada  sobota
24  listopada  niedziela
25  listopada  poniedziałek
26  listopada  wtorek
DŁUGOTERMINOWE:


PRZYJACIELE  Internetowego Kuriera Proszowskiego
strona redakcyjna
regulamin serwisu
zespół IKP
dziennikarstwo obywatelskie
legitymacje prasowe
wiadomości redakcyjne
logotypy
patronat medialny
archiwum
reklama w IKP
szczegóły
ceny
przyjaciele
copyright © 2016-... Internetowy Kurier Proszowski; 2001-2016 Internetowy Kurier Proszowicki
Nr rejestru prasowego 47/01; Sąd Okręgowy w Krakowie 28 maja 2001
Nr rejestru prasowego 253/16; Sąd Okręgowy w Krakowie 22 listopada 2016

KONTAKT Z REDAKCJĄ
KONTAKT Z REDAKCJĄ         KONTAKT Z REDAKCJĄ         KONTAKT Z REDAKCJĄ         KONTAKT Z REDAKCJĄ         KONTAKT Z REDAKCJĄ