facebook
Proszowice, moja młodość
    Dzisiaj jest sobota, 23 listopada 2024 r.   (328 dzień roku) ; imieniny: Adeli, Felicyty, Klemensa    
 |   serwis   |   wydarzenia   |   informacje   |   skarby Ziemi Proszowskiej   |   Redakcja   |   tv.24ikp.pl   |   działy autorskie   | 
 |   struktura powiatu   |   nasze parafie   |   konkursy, projekty   |   prossoviana   |   zaduszki ZP   |   poszukujemy   |   okaż serce INNYM   |   różne RAS   |   porady, inf.   |   RAS-2   |   RAS-3   | 
 |   zapraszamy   | 
 on-line 
 |   monografie...   |   biografie...   |   albumy...   |   okazjonalne...   |   beletrystyka...   |   nasi twórcy   |   inne...   |   filmoteka   | 

serwis IKP / informacje / prossoviana / on-line / Proszowice, moja młodość / Proszowice, moja młodość
O G Ł O S Z E N I A


Proszowice, moja młodość
odc. 3 (cz. II)

(fot. ikp)

Proszowice, 5-02-2022

Bratkowice 1942 / 1943 / 1944 - lata wojny
odcinek 3 (część II)

     Do późnej jesieni 1943 roku opanowałem już dobrze wszystkie niezbędne tajemnice pasienia krów, trzeba je było przegonić wcześnie rano na pastwisko odległe znacznie od wsi, a pilnowanie żeby krowy nie weszły w szkodę w uprawach przy pędzeniu rano i z powrotem wieczorem wymagało dużej wprawy. Poznałem wtedy znaczenie nowych dla mnie słów takich jak: "juzyna, siarniki, puzdro", nauczyłem się jeździć na oklep konno i łapać koszem ryby w rzeczce przepływającej przez nasze pastwisko.

     Siarniki to zapałki, były one niezbędne do zapalenia ogniska na pastwisku. Juzynę dostawaliśmy zawsze od gospodyni w chwili gdy wyganialiśmy krowy, był to duży bochen razowego chleba, przekrojony na pół, w wycięty w nim stożek umieszczone było świeżuteńkie masło i twaróg a wycięta część była przykryciem. Ten posiłek był uzupełniany już we własnym zakresie pieczonym bobem, ziemniakami lub rybami złowionymi w płynącej przez pastwisko rzeczce. Czasem pijało się mleko prosto od krowy! Puzdro to był po prostu kaganiec upleciony z wikliny, który nakładany był na pysk krowom, żeby w czasie przejścia wzdłuż pola na pastwisko i z powrotem nie wchodziły w szkodę.

     W dniach gdy oprócz krów pasło się też konie, organizowaliśmy wyścigi konne. Puszczaliśmy krowy swobodnie, one szły w znanym im kierunku do obory, a my czekaliśmy aż powstanie odpowiedni dystans i doganialiśmy je jadąc na koniach jak najszybciej. Był to okres najbardziej beztroskiego dzieciństwa, życie było bliskie natury a szkoła wcale nam w tym nie przeszkadzała! Świadectwa otrzymywaliśmy w wersji niemieckojęzycznej.

(fot. zbiory autora)

     Nadchodzący 1944 rok przyniósł tak wiele wydarzeń, że życie wręcz nie nadążało za nimi. W maju lub w czerwcu pojawił się u nas wujek Jacek Szulga, przyszedł zmęczony i w zabrudzonym ubraniu pod wieczór. Opowiedział, że ścigają go Niemcy mimo, że był w policji granatowej, chodziło o to, że był zaangażowany w ukrywanie Żydów w Lubeni koło Czudca, ale to już całkiem inna historia. Po wyzwoleniu powrócił do swego domu.

     W połowie tego roku wydarzyła się następująca sytuacja. Chyba w połowie lipca, gdy już było wiadomo, iż Niemcy się wycofują, od strony Trzciany, przez Sitkówkę usiłował przejechać w stronę Mrowli wojskowy autobus z dwoma Niemcami, którzy chyba zabłądzili nie znając terenu. W Bratkowicach już byli uzbrojeni członkowie miejscowego podziemia, starali się zatrzymać Niemców, rozstawili się wzdłuż drogi i ostrzeliwali jadących. Któryś z nich rzucił granat pod autobus, niestety po drugiej stronie szosy znajdowali się też partyzanci i jeden z nich został śmiertelnie rażony odłamkiem. Była to pierwsza ofiara nadchodzących walk. O ile pamiętam był to miejscowy listonosz. Niemcom udało się uciec bez strat.

     Lipiec w ogóle obfitował w wydarzenia, w pobliżu szkoły Niemcy ustawili działko, które miało ich chronić przed atakiem partyzantów od strony lasu, co jakiś czas strzelali w tym kierunku. U pani Ciejkówny na podwórzu kobiety przygotowywały żywność, stała tam duża metalowa wanna z zimną wodą, w której chłodziły się ugotowane jajka na twardo. Inne panie kroiły chleb i szykowały jakieś wędliny. Wszystko to miało zostać wywiezione do lasu dla partyzantów. Pani Ciejkówna, nauczycielka w bratkowickiej szkole pełniła jakąś kierowniczą funkcję w konspiracji. Mama pomagała jej gromadzić opatrunki.

     Napięcie wśród ludzi rosło, rozeszła się wieść, że zbliża się front, a Niemcy zamierzają pacyfikować wieś! Pamiętam, że rankiem w końcu lipca postanowiono opuścić wioskę. Najbliżsi sąsiedzi i my z nimi udaliśmy się przez pola na teren gromadzkiego pastwiska, na polach były jeszcze snopki nie zwiezionego zboża, między którymi spaliśmy. W ciągu dnia i wieczorem słychać było strzały armatnie, na wieczornym niebie przelatywały jasno świecące rakiety, pod wieczór widać było Niemców wycofujących się w popłochu, nas na szczęście pociski omijały, noc była już spokojna. O brzasku następnego dnia ktoś z sąsiadów poszedł do wsi i zaraz wrócił z radosną wiadomością: Niemców we wsi nie było!!

     Koło południa pojawili się idący na drodze piechotą żołnierze rosyjscy, za nimi samochody i działa - wszystkie posuwały się na zachód. Partyzanci z lasu nie wyszli, pozostali tam oczekując na rozwój sytuacji. Tylko jedna grupka, chyba ich było sześciu, pod kierownictwem znanego nam dróżnika o nazwisku prawdopodobnie Fret, ujawniła się i przemaszerowała przez wieś w kierunku Rzeszowa w szyku i z bronią. Ludzie mówili, że byli z AL-u. Słyszało się o aresztowaniach przez milicję osób związanych z konspiracją.

     Mama w tym czasie była bardzo zajęta, czasem zabierała mnie razem i chodziliśmy do znajomych po owoce lub jarzyny. Ja nosiłem dużą torbę do której pakowaliśmy produkty. Jednocześnie Mama spotykała się z ludźmi, których nie znałem. Pamiętam jednak niektóre nazwiska - byli to Jan (może Józef) Rzepka i Lis Tadeusz ps. Ukleja. Już po wojnie Mama opowiedziała jaki był prawdziwy cel tych wypraw, po prostu przenosiliśmy dostarczaną z Rzeszowa korespondencję. Pewnego popołudnia w pierwszej połowie sierpnia, Mama powiedziała mi w tajemnicy, że dziś wieczorem czeka nas wyjazd, przyjadą po nas znajomi. Byłem tym bardzo zaciekawiony.

     O zmroku przyjechały dwa wozy, jeden drabiniasty, siedzieli na nich młodzi ludzie, pod ubraniem mieli broń. Mama wyciągnęła schowaną walizeczkę, były w niej bandaże i jodyna oraz jakieś leki, które dostaliśmy w szpitalu w Rzeszowie. Polnymi drogami podjechaliśmy w pobliże Głogowa, było już ciemno, wszyscy wysiedli. Dwaj woźnice i ja zostaliśmy przy koniach, reszta gdzieś się oddaliła, miałem pilnować walizeczki i czekać na sygnał od Mamy. Gdyby mnie zawołała miałem jej ją szybko przynieść. Cisza nie trwała długo, najpierw zaczęły szczekać psy potem słychać było jakieś hałasy i okrzyki, znów nastąpiła cisza i nagle wszyscy pojawili się z powrotem zadowoleni rozmawiając ze sobą półgłosem. Dowiedziałem, że uczestniczyliśmy w uwolnieniu kolegów zaaresztowanych kilka dni temu i przetrzymywanych przez milicję w areszcie w Głogowie. Uwolnienie nastąpiło w porę i chyba bez rozlewu krwi! Droga powrotna była sprawna ale w pewnej chwili posłyszeliśmy klekot furmanki i parskanie koni, ktoś nadjeżdżał z przeciwka. Nasze wozy zjechały na bok, drogą wlókł się parokonny wóz, woźnica szedł obok, na wozie przykryty plandeką ktoś leżał i jęczał, wyraźnie słyszałem słowa po rosyjsku: "mama, mama". Woźnica widząc uzbrojonych ludzi poprosił: "panowie jedziemy z daleka ja muszę dowieźć rannego do szpitala, nie znam drogi, Ruscy mi go kazali jak najszybciej dostarczyć! To jest jakiś ichni wielki bohater, ma najwyższe odznaczenia. Nazywa się Turek czy Turczyn. jakoś tak". Dostał wolną drogę i wskazówki o kierunku jazdy na Głogów. Dziś wracając do tych wspomnień myślę, że przypadkowo uczestniczyłem w ostatniej drodze znanego w Rzeszowie Iwana Turkienicza!

     Przez Bratkowice cały czas przejeżdżały wojskowe samochody, poruszały się wolno i było ich bardzo dużo. Były takie dni, że my uczniowie wskakiwaliśmy na nie z tyłu i dojeżdżaliśmy bezpiecznie do szkoły jak tramwajem. Czasem się zdarzało, że coś z wozów kradliśmy, najczęściej opony, nadawały się doskonale do robienia butów. Pewnego dnia po południu nabierałem na naszym podwórku ze studni wodę, ponieważ Mama akurat robiła pranie. Pod nasz dom podjechał wojskowy furgon i żołnierz rosyjski w starszym wieku zapytał mnie grzecznie czy może napoić swoje konie? Odpowiedziałem po rosyjsku, że tak i zaczęliśmy rozmawiać, spytał mnie skąd znam rosyjski? Wyjaśniłem, że pochodzę z Wołynia. W Bratkowicach ten język nie był popularny. Spytał o moje nazwisko - powiedziałem a on wręcz oniemiał. Czy twój ojciec, nie,raczej dziadek nie był przypadkiem lekarzem? zapytał poruszony. Potwierdziłem, że tak. A gdzie?, koło Bobrujska -odpowiedziałem. No to on mnie leczył, w 1912 roku gdy byłem młodym chłopakiem! Tak zawarliśmy wojenną znajomość. Żołnierz miał na imię Aleksander, prowadził w stronę frontu krowy a z powrotem przewoził z nich skóry. Jeździł tą trasą kilkakrotnie, zawsze zatrzymywał się koło nas i przywoził mi podarunki z frontu, były to książki, czasem konserwy a innym razem dał mi całą krowią skórę! Sąsiad wyprawił ją i zrobił mi z niej buty. Front przesunął się na zachód i Aleksander wraz z nim. Już go więcej nie spotkaliśmy.

     Wojenne spotkania są krótkie, ale pamięta się je długo a rola przypadku jest nie do przecenienia. Pod koniec naszego pobytu w Bratkowicach wydarzył się jeszcze jeden przypadek wart opisania. W końcu sierpnia lub na początku września wracając z krowami z pastwiska zauważyliśmy poruszenie we wsi a nad lasem położnym na Zastawiu (część Bratkowic), unosił się dym!

     Ludzie myśleli z las się pali. Nie było siły, żeby nas zatrzymać, polecieliśmy tam z chłopakami natychmiast! Okazało się, że to spadły dwa samoloty wracające z frontu na lotnisko polowe koło Mrowli. Był to przypadek chyba jedyny w historii lotnictwa. Leciały już nisko z zamiarem podejścia do lądowania, jeden wyżej a drugi niżej pod nim, bardziej z przodu. Lecący wyżej nagle zaczął płonąć i pikując ku dołowi trafił pierwszego obcinając mu całkowicie ogon ze sterami. Piloci nie mogli już wyskoczyć, czterech lotników zginęło! Myśmy przybiegli na miejsce już w czasie gdy Rosjanie do sanitarek zabrali zabitych i wymontowali część sprzętu z niespalonego, pierwszy kończyli dogaszać. Wkrótce odjechali. Samolot bez ogona chyba koziołkował w powietrzu, upadł tak jakby lądował na ziemi, koła wbiły się w piasek. Uzbrojony był w dwa działka i dwa karabiny maszynowe, miał również jedną niedużą bombę. Śmigło miało trzy łopaty a na blachach we wnętrzu rozdartego skrzydła były napisy "made in USA". Fotele obu członków załogi były zabezpieczone grubymi pancernymi płytami. Chodziłem tam do końca naszego pobytu w Bratkowicach wiele razy, nauczyłem się nawet rozbierać pociski z działka (Opatrzność tu opiekowała się mną bez wątpienia), ze skrzydeł wyjąłem długie rurki metalowe na zamówienie sąsiada, który budował aparaturę do pędzenia samogonu, dał mi za to worek pszenicy!

     Był jeszcze jeden fakt wart odnotowania! Pod koniec września wracając do domu ze szkoły zobaczyłem przy skrzyżowaniu drogi z Sitkówki w stronę Piasków, stojący samochód wojskowy studebaker, nikogo przy nim nie było a skrzynka z narzędziami była otwarta. Pokusa była silna, nie miałem skrupułów i zacząłem wybierać narzędzia ładując je do kieszeni, już kończyłem, gdy nagłe poczułem na karku ciężką rękę i zobaczyłem wojskowego usmolonego smarami, który reperował swój wóz, widocznie na chwilę odszedł i teraz wrócił. Popatrzył na mnie uważnie, myślałem że czeka mnie lanie..., a on spytał: a twój ojciec gdzie? Odpowiedziałem, że w niemieckiej niewoli. Zastanowił się chwilę i powiedział tak: "twoj otiec za rodinu wojewał, w plen popał a ty worujesz?" Pamiętam to do dzisiaj. Zwracając mu narzędzia, zauważyłem po kilku godzinach, że już tylko przez nieuwagę zostawiłem w kieszeni obcążki, chciałem mu je zwrócić, ale samochód już odjechał. Po dwu latach, gdy mieszkaliśmy już w innej miejscowości, przed bierzmowaniem poszedłem do spowiedzi, ten grzech wyznałem księdzu a on powiedział żebym je po prostu zwrócił tam skąd je wziąłem. Niestety to niemożliwe odrzekłem opowiadając całą historię. To pamiętaj żebyś nigdy nimi nie uczynił nic złego powiedział po chwili zastanowienia ksiądz udzielając mi rozgrzeszenia. Obcążki miałem w użyciu jaszcze przez długie lata, ich przeznaczeniem jednak widocznie była zmiana właściciela, zginęły mi dopiero po 1987 roku!

Były to ostatnie dni naszego pobytu w Bratkowicach, przyszedł list od cioci Sabiny z Czudca i rozpoczęliśmy następny etap naszej wojennej wędrówki.

cdn.

Włodzimierz Zbieranowski   



idź do góry powrót


23  listopada  sobota
24  listopada  niedziela
25  listopada  poniedziałek
26  listopada  wtorek
DŁUGOTERMINOWE:


PRZYJACIELE  Internetowego Kuriera Proszowskiego
strona redakcyjna
regulamin serwisu
zespół IKP
dziennikarstwo obywatelskie
legitymacje prasowe
wiadomości redakcyjne
logotypy
patronat medialny
archiwum
reklama w IKP
szczegóły
ceny
przyjaciele
copyright © 2016-... Internetowy Kurier Proszowski; 2001-2016 Internetowy Kurier Proszowicki
Nr rejestru prasowego 47/01; Sąd Okręgowy w Krakowie 28 maja 2001
Nr rejestru prasowego 253/16; Sąd Okręgowy w Krakowie 22 listopada 2016

KONTAKT Z REDAKCJĄ
KONTAKT Z REDAKCJĄ         KONTAKT Z REDAKCJĄ         KONTAKT Z REDAKCJĄ         KONTAKT Z REDAKCJĄ         KONTAKT Z REDAKCJĄ