Proszowice, moja młodość odc. 2
|
(fot. ikp) |
Proszowice, 3-03-2022
Sowieci w Dubnie odcinek 2
Kilka dni po 17 września do Dubna wkroczyły wojska sowieckie. Wyszliśmy rano przed dom, ulicami ciągnęły samochody pełne żołnierzy, ich mundury były w kolorze podobne do polskich, czapki mieli szpiczaste. Po południu widziałem maszerujących naszych jeńców, szli bez broni i pasów, zmęczeni i ponurzy, ludzie stali milcząco, niektórzy płakali!
Od tej pory zaczęły się nowe porządki, zaczęło się racjonowanie zakupów w sklepach, po naftę, cukier, chleb lub mięso trzeba było stać godzinami w kolejkach. Ten stan był znany tylko starszym ludziom, którzy przeżyli wojnę lub rewolucję w Rosji, młodsi byli zaskoczeni, ponieważ w tych latach w Polsce kolejek i ograniczania zakupów nie było.
Przez miasto przejeżdżały samochody ciężarowe na których młodzież z jakichś szkól trzymając czerwone transparenty z napisami w języku rosyjskim wykrzykiwała głośno i rytmicznie hasła, których treści nie rozumiałem. Było to straszne. Zaczęli znikać znajomi, szczególnie mężczyźni, starsi rozmawiali szeptem, kobiety płakały. Większe domy i wille zajęto dla różnych sowieckich urzędów, koło naszego domu w dużej willi mieściło się GPU, chodził przed nim wartownik z karabinem i bagnetem. W pobliskiej willi należącej do rejenta Wąsowicza, po wysiedleniu gospodarzy, zakwaterował się oddział żołnierzy. Codziennie rano odbywali rozgrzewkę sportową - rozebrani do pasa gimnastykowali się na 30 - 40 stopniowym mrozie obrzucając się śnieżkami. Patrzyłem na to z ukrycia okutany w kożuch i wełniany szal. Mimo, iż byłem przyzwyczajony do ostrych zim to ich odporność na zimno wydała mi się zadziwiająca. Dopiero po kilku latach, w zimie 1943 roku, gdy przypadkiem zobaczyłem w rzeszowskim szpitalu leczących straszne odmrożenia niemieckich żołnierzy, zrozumiałem co potrafił z nieprzygotowanymi do rosyjskich zim ludźmi zrobić tzw. "Generał Mróz". Czytelnikom, którzy nie pamiętają czasów wojny wyjaśniam, że takim mianem określano jednego z istotnych pogromców armii niemieckiej w zimowych walkach na terenie Rosji. Napoleon zresztą też tego doświadczył.
W końcu września nasza Babcia Jadwiga przewróciła się w kuchni i złamała nogę w biodrze, znalazła się w szpitalu, w którym pracowały siostry zakonne. Pomagały one chorym wraz z lekarzami, wśród których było kilku jeńców wojennych. Jednym z nich był doktor Józef Skrobiszewski oficer, chirurg z Hrubieszowa lub z Warszawy. Pamiętam jak przychodził czasem do nas na obiad w wojskowym mundurze bez dystynkcji, w ten sposób jeńcy oddelegowani do pracy w szpitalu mieli trochę więcej swobody. Podziwiałem jego duże szpiczaste wąsy, brał mnie na kolana i opowiadał jak zaprosi mnie do siebie i razem zwiedzimy Warszawę po wojnie. W połowie listopada jeńcy-lekarze gdzieś znikli. Nazwisko doktora Skrobiszewskiego odnalazłem wśród poległych oficerów wymienionych na liście katyńskiej.
Podobnie jak doktor, odwiedzał nas zaprzyjaźniony z rodziną ksiądz jezuita Antoni Niemancewicz z kościoła grecko-katolickiego w Dubnie. Miał dużą czarną brodę i chętnie bawił się z moim półrocznym bratem. Z Mamą i Babcią o czymś w skupieniu rozmawiali, ale gdy się zbliżałem zmieniali temat. Podobno zginął z rąk niemieckich w Mińsku w 1942 lub 1943 r. Chyba w klasztorze w Świętej Lipce na Mazurach była tablica z nazwiskami członków zakonu którzy zginęli w czasie wojny, wśród nich był również wymieniony ks. Antoni. Pewnego dnia, gdy bawiliśmy się na podwórku podszedł do nas jakiś mężczyzna ubrany w kolejarski mundur. Zapytał czy tu gdzieś mieszka pani Zbieranowska? Powiedziałem, że to moja mama. Wyjął z kieszeni i dał mi kartkę papieru, zanieś to mamie powiedział, ale nikomu innemu nie pokazuj! Mama odczytała zapisaną ołówkiem kopiowym treść: "żyję i jestem zdrów, wiozą nas na wschód! Lucjan". O dalszych losach wujka Lucjana dowiedzieliśmy się także po latach z listy katyńskiej.
|
Lucjan Sarnecki, tablica na cmentarzu w Miednoje (fot. zbiory autora) |
Zaczęły się wywózki i aresztowania mieszkańców miasta, początkowo byli to głównie urzędnicy, ogólnie inteligencja według jakiejś listy, znajome panie przychodziły do Mamy i opowiadały, że sowieci wywożą kolejno ulicami. Wpadali o świcie, dawali 15 minut na spakowanie się i ładowali ludzi na samochody i wieźli na dworzec kolejowy. Kierunek podróży nie był nam znany. Mama przygotowała nas do odjazdu, uszyła dla Andrzeja puchowy worek z pierzyny a dla mnie ocieplone palto i przygotowała walonki i sweter. Spaliśmy na tapczanie w troje. Budziliśmy się codziennie o świcie, wiadomo było, że jak rano nie wywieźli to było się bezpieczny do następnego dnia.
Od sąsiadów, którzy nas wieczorami odwiedzali dowiadywaliśmy się co w mieście się dzieje, dochodziły do nas wiadomości, że w Zamku, w którym było więzienie dzieją się straszne rzeczy, podobno komendant więzienia Winokur i jego pomocnica osobiście torturowali więźniów. Co się po wojnie potwierdziło Pan Lankoff, ojciec mojego przyjaciela Janka, nasz sąsiad z Zabramia, który opiekował się nasza Babcią, gdy wyjechaliśmy z Dubna, został aresztowany przez sowietów, przetrzymywano go w celi na Zamku. Tuż przed wejściem Niemców do Dubna w 1941 roku, Rosjanie mieli zaledwie kilka godzin na likwidację więzienia! Wchodzili do cel i bez ostrzeżenia rozstrzeliwali więźniów, przechodzili do następnej celi i tak na całym Zamku. Pan Lankoff miał pięć ran, pamięta jak Niemcy za kilka godzin weszli na Zamek to od razu zorganizowali kronikę filmową i transport żyjących do szpitala. Sanitariusze nie mogli swobodnie poruszać się z noszami ponieważ po schodach spływała krew pomordowanych więźniów! Jemu udało się przeżyć. Opowiedział to mojej Babci Jadwidze gdy się po wojnie spotkali.
Jedyną radosną wiadomością jaka do nas dotarła gdy jeszcze byliśmy w Dubnie, był list z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża opieczętowany kilkoma zagranicznymi pieczęciami, w którym zawiadamiano naszą Mamę, że jej mąż Paweł Zbieranowski żyje i teraz znajduje się w niemieckiej niewoli. My z tego się ucieszyliśmy.
|
Tato dostał tzw. nieśmiertelnik w oraz numer jeniecki na poczatku niewoli (fot. zbiory autora) |
Pewnego wieczora zaszli do nas państwo Maria i Stanisław Grzymscy, przyjaciele naszej rodziny. On dowiedział się, że grozi mu aresztowanie więc podjął decyzję ucieczki na Węgry do czego w tajemnicy przygotowywał się od jakiegoś czasu. Był ubrany w kożuch i walonki, czarna długa broda maskowała jego bystrą twarz. Na pierwszy rzut oka był typowym mużykien z zapadłej wsi. Pozostawiał żonę Marię i córkę Haneczkę, z która się zawsze bawiliśmy, obie płakały.
Po wojnie gdy udało nam się z nim spotkać, ponieważ odwiedził rodziców w Proszowicach, opowiedział jak przebiegła jego ucieczka na Węgry. Miał wyjechać w grupie kilkuosobowej, byli umówieni z zaufanym, dobrze opłaconym przewodnikiem, który dysponował ciężarowym samochodem. Jechali na jakiejś słomie przykryci plandeką. Po kilku godzinach wjechali na brukowaną ulicę we Lwowie, bali się bo samochód jechał głośno nie zachowując ostrożności. Wjechali w jakąś bramę - przewodnik powiedział: "możecie teraz wyjść za potrzebą". Wyskoczyli i nagle zabłysły reflektory! Byli otoczeni przez żołnierzy w więzieniu NKWD we Lwowie. Rozprawa sądowa odbyła się natychmiast. Przewodnik był agentem, miał spółkę z sowietami. W czasie rozprawy rozmowa była krótka, głównie chodziło o to kim są aresztowani? Pan Grzymski kręcił jak mógł najlepiej ale nic to nie pomogło. "Sędzia" pytał czy jest oficerem, pan Stanisław odpowiedział, że w ogóle w wojsku nie był. "Ty kłamiesz, u ciebie oficerska morda" - powiedział śledczy wydając skazujący wyrok! W ciągu kilku tygodni uciekinierzy byli w Workucie, pan Grzymski jako aptekarz opiekował się kopalnianymi końmi.
Potem służył Korpusie generała Andersa w Iranie. Pod Monte Cassino, gdzie naprawdę był po raz pierwszy w wojsku zakończył wojnę jako kapral 6 kompanii sanitarnej II Korpusu. Powrócił cały i zdrowy do żony Marii i córki Haneczki. Po wojnie, gdy wszyscy odnajdywali swych przedwojennych przyjaciół, znalazł nasz adres i złożył rodzicom wizytę w Proszowicach w 1948 roku.
Na początku 1940 roku, chyba w marcu późnym wieczorem w nasze zamarznięte okienko ktoś cicho zapukał. Po chwili zastukał znowu, Mama odchuchała zamarzniętą szybę i spytała: "kto tam? Pani Zbieranowska to ja (tu padło nazwisko), niech pani otworzy". Mama otworzyła drzwi na ganek, do pokoiku wszedł właściciel sklepiku, któremu Tato kiedyś pożyczył pieniądze. Był w mundurze oficera sowieckiej milicji. Miał dwa romby na kołnierzu. Powiedział: "Ja kiedyś obiecałem mężowi, że się odwdzięczę. Teraz ten czas nadszedł! Wiem, że pani mąż jest w niemieckiej niewoli - to jest wasza szansa żeby się stąd wydostać i ja w tym pani pomogę. Ludzie z waszej ulicy będą wywożeni prawdopodobnie w środę, macie czas do wtorku - musi pani wyprzedać wszystko co można, najlepiej za złote ruble nie patrząc na cenę. Mój człowiek to Władek ..., przemytnik, przyjdzie do was we wtorek wieczorem i przeprowadzi wraz z innymi osobami do Włodzimierza Wołyńskiego. Pani ma dokument, że mąż jest u Niemców w niewoli, trzeba mówić, że macie za Bugiem w Gubernatorstwie rodzinę i chce Pani pracować bliżej męża. Wasz przewodnik ma jedną wadę, to alkoholik. W pewnym momencie rzuci wszystko i powie, że nie idzie dalej. Wtedy Pani mu powie: Panie Władku niech pan odpocznie, może by się pan czegoś napił? Da mu Pani bączek spirytusu, on wypije i ruszy dalej (bączek to połowa ćwiartki w zalakowanej buteleczce). Gdy was doprowadzi we Włodzimierzu na komisję repatriacyjną i zapyta czy ma Pani coś dla mnie to proszę mu dać to: tu wręczył Mamie klucz do starego zegara. On wie, że gdyby mi tego nie dostarczył to jego los byłby marny. Tu oficer pożegnał się mówiąc: obiecałem mężowi, że się odwdzięczę i dotrzymuję słowa. Gdyby mnie Pani gdzieś teraz spotkała to jak ja się pierwszy nie odezwę to Pani mnie nie zna. Ty też", powiedział do mnie grożąc mi palcem!
Mama i Babcia ruszyły do działania, wyprzedały lub darowały wszystko co możliwe, ja dostałem pod opiekę małą walizeczkę, w której były tylko bączki spirytusu. Mama miała przyszykowaną dużą walizkę a w niej dokumenty rodzinne i ciepłe ubranie, to był cały nasz dobytek! We wtorek wieczorem pan Władek przyszedł do nas wraz dwiema osobami, siostrą zakonną po cywilnemu i panem Zygmuntem, jakimś urzędnikiem bankowym, oboje z Piotrkowa, którzy przypadkowo znaleźli się na Wołyniu. Babcia Jadwiga z płaczem błogosławiła nas na drogę, nie mogła jechać z nami bo chodziła o kuli.
Ruszyliśmy cicho z domu, było późno i ciemno, mróz dawał się we znaki. Byłem tak zmarznięty i wystraszony, że pamiętam podróż jak przez mgłę. Pan Władek dwukrotnie rzucał bagaże, ja dwukrotnie wyjmowałem bączek i wiem tylko tyle, że wczesnym rankiem wysiedliśmy z pociągu we Włodzimierzu Wołyńskim. Tam jacyś ludzie zaopiekowali się mną i małym Andrzejem, a Mama z panem Władkiem i zakonnicą poszli zająć miejsce w kolejce na komisję. Pan Zygmunt gdzieś znikł. Wkrótce Mama wróciła z papierami, pożegnaliśmy się z panem Władkiem, który dostał klucz i resztę bączków i udał się z powrotem do Dubna, a my weszliśmy do kolejki na Komisję Repatriacyjną.
Tam rozegrała się ostatnia odsłona naszego dramatu jakim było pożegnanie Dubna, przyjaciół i całego naszego ówczesnego życia. Po dłuższym oczekiwaniu weszliśmy do pomieszczenia na stacji kolejowej, w małej salce za ladą siedzieli dwaj oficerowie, niemiecki i radziecki oraz maszynistka. Wojskowi swobodnie rozmawiali po rosyjsku a Niemiec z nami po polsku! Zaczęli zadawać Mamie pytania: Rosjanin - czy wam się nie podoba życie pod naszą opieką? Odpowiedź: "podoba się, ale mam dwoje dzieci i chcę być bliżej męża". Niemiec - to pani mąż jest u nas w oflagu na wychowaniu? Odpowiedź Mamy: "na przechowaniu proszę pana". Atmosfera gęstnieje, zapadła cisza, oficerowie patrzą na siebie. Gdyby w tej chwili na dworcu latała mucha to byłoby ją słychać chyba na kilometr. W tym momencie Mama szczypie w tyłek Andrzeja, którego trzyma na ręku, Andrzej wrzeszczy. Komisarze patrzą z niechęcią. W końcu Rosjanin mówi: "puskaj jejo, za czem ona nam zdieś!". Niemiec przybija pieczątkę i daje papiery maszynistce, dostajemy przepustkę na pociąg za Bug do Chełma.
W Chełmie lub jego bliskiej okolicy, tego dokładnie nie pamiętam, już po stronie niemieckiej wjeżdżamy na jakąś bocznicę pod baraki, które są w budowie. Czynna jest tylko łaźnia. Rozbieramy się do naga, ubrania składamy przed bramą, kobiety z dziećmi a mężczyźni osobno. Idziemy szpalerem koło dużych beczek z ciemną mazią, umundurowane Niemki, na głowie miały furażerki, dużą drewnianą packą klapią tą mazią nam na wyciągniętą rękę i pokazują, że mamy myć głowę i w kroku. Krótki prysznic z zimnej i gorącej wody i wychodzimy wprost na nasze ubrania! Ubieramy się i idziemy do pociągu, który po kilku godzinach odjeżdża w stronę Rzeszowa. Tam mieszkała ciocia Sabina z mężem Jackiem Szulgą, cioteczna siostra naszej Mamy, rodzona siostra wujka Lucjana Sarneckiego. Zamieszkaliśmy u nich w dzielnicy Rzeszowa Staroniwa, o losach Lucjana w tym czasie nic nie było wiadomo.
Generalne Gubernatorstwo 1940-1945 Koluszki 1940-1942
Po kilku miesiącach, chyba w sierpniu, dostaliśmy list od Cioci Adeli Zbieranowskiej, żony stryja Karola ze Starych Koluszek. Wiedziała o tym, że stryj zatrzymał się u nas w Dubnie jadąc na Węgry. Zaprosiła Mamę z dziećmi do ich domu. Był to z jej strony wielki gest. Mieszkali w małym domku pod lasem. Rodzina składała się z Cioci Adeli, jej rodziców Marii i Ludwika Andrzejaków oraz jej kilkunastoletnich synów Zdzisława i Leszka. Na dodatek mieszkał tam stryj Józef, brat Karola, który tuż przed wybuchem wojny przyjechał do brata w odwiedziny z Kanady, po dwu tygodniach wybuch wojny zamknął mu powrót do siebie. Jako obywatel kanadyjski musiał co miesiąc meldować się na posterunku policji. Ciocia Adela już wiedziała, że stryj Karol żyje i jest internowany na Węgrzech, MCK już Ją o tym poinformował.
Dom, w którym mieszkaliśmy położony był Starych Koluszkach na skraju lasu, przez który przepływa rzeka Mroga, była to naturalna granica między tzw. Gubernatorstwem i Rzeszą. Stare Koluszki znajdowały się w połowie drogi między Brzezinami położonymi już w Rzeszy i Koluszkami, które wraz ze stacją kolejową, znajdowały się w Gubernatorstwie. Tam nauczyłem się czytać i dzięki Babci Andrzejakowej poznałem wiele z otaczającej nas przyrody. To już jednak całkiem inna historia.
cdn.
Włodzimierz Zbieranowski
|
|
|