Proszowice, moja młodość odc. 4
|
(fot. ikp) |
Proszowice, 21-04-2022
Czudec 1945-47 - koniec wojny, powrót Taty, Kraków... odcinek 4
W końcu września 1945 roku na zaproszenie wujostwa Sabiny i Jacka Szulgów przenieśliśmy się do nich do Czudca k/Rzeszowa, gdzie wujek zaraz po wyzwoleniu otrzymał pracę. Wujostwo zajmowali mieszkanie w domu po połowie wraz z p. Porębą, który był szewcem, znajdowało się ono na tzw. podcieniu tuż przy czudeckim rynku, w jego starszej części. (pomarańczową strzałką oznaczyłem jego położenie). W lewo od wskaźnika w dalszej odległości były m in. domy i mieszkania pp. Moskwów i Kalinków, a prawy kraniec podcienia zajmował dom, w którym mieszkali moi rówieśnicy, bracia Małkowie Wojtek i Jasio, z którymi ciągle się biłem śnieżkami, niestety z reguły zwyciężali, w tandemie byli lepsi.
Dom podzielony na dwie części zajmowali lewą stronę Poręba z rodziną, a z prawej dwa pokoje i kuchenkę my czyli ciocia Sabina z wujkiem Jackiem jedną izbę i my - Andrzej, Mama i ja drugą. Był to czas wielkich mrozów przełomu lat 1945/1946, w piecu kuchennym paliło się ciągle. Mama utrzymywała nas robiąc na drutach na zamówienie różne swetry, szaliki, rękawice - mroźna zima tej działalności sprzyjała. Do dzisiaj pamiętam jak pomagałem w pruciu, zwijaniu w motki lub kłębki wełny, z której powstawały gotowe wyroby.
|
(fot. zbiory autora) |
Dzień mieliśmy dobrze zorganizowany, przed południem załatwialiśmy różne sprawy przy świetle dziennym a wieczorem przy lampie naftowej jakby w wolniejszym tempie w bardziej rodzinnej atmosferze. Jednak życie codzienne było pełne niepewności - front przesunął się na zachód, wszelkie wieści o Tacie i losach innych jeńców wojennych opierały się tylko na nadziei że żyją. Mama poszukiwała wiadomości o Tacie za pośrednictwem rozpoczynającej swą działalność skrzynki poszukiwań PCK oraz Polskiego Radia. Na razie z marnym skutkiem! Dni były podobne i pełne wyczekiwania.
Pewnego wieczoru w styczniu, gdy skończyłem codzienne głośne czytanie Trylogii i miałem się położyć do łóżka, a Mama kończyła układać codziennego pasjansa, z którego zawsze wynikało, że wojna wkrótce się skończy, a o wieczorowej porze ktoś przyniesie radosną wiadomość, pod nasz dom podjechał wojskowy samochód! Wysiadło z niego czterech rosyjskich oficerów, weszli do nas bez zwłoki i zakomunikowali, że jadą na front, żeby ich się nie obawiać i że proszą tylko o czajnik gorącej wody "kipiatku". Zjedli jakieś konserwy i zaczęli się układać przy piecu na podłodze do snu mówiąc, że za parę godzin już ich nie będzie.
Jeden z nich zauważył rozłożonego pasjansa Mamy i spytał "wy worożycha?", nie czekając na odpowiedź poprosił: powróżcie i mnie, jedziemy na front. Mama oczywiście wywróżyła mu, że wojna niedługo się skończy, a on wróci cały i zdrowy do rodziny. Co innego można powiedzieć żołnierzowi? O świcie już ich nie było. Zostawili puszkę tzw. "świnoj tuszonki" i odjechali.
W końcu marca pewnego dnia w południe, gdy akurat jedliśmy obiad, przed nasze mieszkanie zajechał ten sam samochód! Wysiadł z niego roześmiany oficer, poznałem go od razu, w rękach trzymał pękaty wór. Powiedział do Mamy: "wsio czto wy mnie worożyli eto prawda"!! Wojna już się kończy, a my jedziemy do kraju, "a eto Wam suwenir z fronta" powiedział stawiając na podłodze ciężki worek, zasalutował, wyszedł i wraz z kolegami odjechali w stronę Rzeszowa. Los jak wiadomo bywa przekorny lubi czasem sprawiać wesołe niespodzianki, nawet w czasie wojny! Na pierwszy rzut oka w worku był prawdziwy skarb. Nie wiadomo w jaki sposób sąsiadki dowiedziały się o nim i pod pozorem pożyczki soli, zapałek lub innych pilnie potrzebnych drobiazgów domowych wpadały do nas nie mogąc powstrzymać ciekawości.
Pierwsze wrażenie było piorunujące. Wór był pełen szpulek nici do maszyn do szycia z jakiejś czeskiej fabryki, różne wielkości i kolory robiły wrażenie. Każda gospodyni miała w tych latach w domu maszynę ale nici właśnie brakowało najbardziej. Po chwili każda z nich uniosła do swego domu parę szpulek i dał się słyszeć zza ściany warkot maszyn... Nagle zapanowała niepokojąca cisza, a po krótkiej chwili nieśmiało zaczęły wracać z cenną zdobyczą w garści. Okazało się, że suwenir z fronta miał skutecznie zmylić przeciwnika i to się udało tylko, że przeciwnik był nie ten. Szpulki były wynikiem albo sabotażu w czeskiej fabryce, albo nieudanej niemieckiej propagandy. Składały się z grubego wałka z drzewa i jednej cieniutkiej warstwy nici, w prawdziwej szpulce jest na odwrót. My przez dłuższy czas używaliśmy ich na podpałkę.
Wyzwolenie przyszło do Czudca w dniu 9 maja 1945 roku nagle. Przed południem z posterunku MO, który znajdował się przy rynku, wypadła cała załoga i zaczęła wymachiwać bronią i strzelać w powietrze krzycząc koniec, koniec... ludzie szaleli! Wydarzenia następowały jedne po drugich w szalonym tempie, na rynku koło naszego mieszkania władze miasta postanowiły uczcić wyzwolenie i zezwoliły na wystrzelenie z posiadanego w gminie moździerza. Moździerz był jeszcze z czasów austriackich ale proch był współczesny - rozerwał się więc przy pierwszym podejściu! Jego duży fragment pewnie do dzisiaj tkwi wbity w futrynę okna sąsiadującego z naszym domem mieszkania, stałem w pobliżu i to widziałem. Późniejsze zmiany w naszym życiu następowały szybko, dzisiaj trudno odtworzyć z pamięci ich kolejność.
Zmieniliśmy mieszkanie na położone także przy rynku ale po jego przeciwnej stronie, tuż przy sklepie p. Grabskiej, z której synem Jurkiem przyjaźniliśmy się. W szkole, która jakby czekała na uczniów rozpoczęły się pierwsze powojenne zajęcia i wraz z nimi zaczęło działanie harcerstwo, maszerowaliśmy śpiewając piosenkę o "stokrotce polnej" i "wszystko co nasze Polsce oddamy", "płonie ognisko i szumią knieje" i in.
Nasz wychowawca p. Król urządził wystawę polskiej książki na wysokim poziomie ponieważ był zaangażowanym bibliofilem i miał własne pokaźne zbiory. W szkole w niedziele po mszy szkolnej dyrektor Kowal organizował dla uczniów i dorosłych koncerty muzyki klasycznej. Amatorska orkiestra kameralna złożona z czterech osób grających na fortepianie, wiolonczeli, skrzypcach i klarnecie grała utwory znanych kompozytorów, a my słuchaliśmy z zapartym tchem. Jeśli dobrze pamiętam to tworzyli ją dyr. Kowal, naczelnik stacji PKP w Czudcu oraz dwie inne osoby. To była piękna tradycja sięgająca chyba jeszcze czasów C.K.
Nasz pobyt w Czudcu zbliżał się szybkim krokiem ku końcowi. Starania Mamy o odnalezienie ojca dały rezultat! Otrzymaliśmy wiadomość z PCK, że żyje i kończy leczenie w strefie angielskiej. My z Andrzejem dostaliśmy w sierpniu 1946 skierowanie dla niedożywionych dzieciaków na obóz PCK w Czudcu blisko domu, w lesie tuż za Wisłokiem. Do dzisiaj pamiętam ten smak owsianki z paczek UNRRA na śniadanie i te repety wspaniałego gulaszu z mizerią na obiad. Wędrówki po lesie i nad rzeką, musztra harcerska i zajęcia sportowe zajmowały nam cały dzień.
Pewnego dnia stało się coś wyjątkowego! Przybiegł kolega z miasta w porze obiadu i nagle zaczął wołać: "Zbieranowski! twój ojciec wrócił, matka was woła". Tyle lat, tak długo czekaliśmy na te słowa. Komendant obozu dr Nowak zgodził się na nasze odejście. Wziąłem brata Andrzeja na barana i pędem brodząc przeprawiliśmy się przez Wisłok. Do domu wpadliśmy jeszcze mokrzy. Przy stoliku siedział Tato, kończył się golić. Był jakiś inny niż go pamiętałem ale to był on, nasz ojciec do którego tak długo tęskniłem. Andrzej przyglądał się mu z zainteresowaniem, dla niego to był obcy człowiek. Obaj patrzyli na siebie z ciekawością, Tato go podniósł i przytulił, Andrzeja jednak głównie zainteresował mundurowy pasek od spodni, który Tato powiesił na oparciu krzesła. Obaj czuli się niezręcznie, Andrzej ożywił się dopiero bardziej po wyrażeniu zgody na bawienie się paskiem, który założył na siebie i natychmiast pobiegł na podwórko pochwalić się kolegom, że on też ma już ojca!
|
|
(fot. zbiory autora) |
Jednym z pierwszych pytań do Taty, które zadała Mama było: skąd miał nasz adres, oczywiście sama sobie odpowiedziała, że najpewniej ze skrzynki poszukiwań PCK, do którego pisała listy w tej sprawie. Otóż odpowiedź nas zdumiała, okazało się, że poszukiwania prowadzone przez radio docierały tam gdzie były radioodbiorniki, a Tato był na leczeniu, gdzie ich nie było. Pewnego dnia odnalazł go szwagier, brat Mamy Aleksander Sarnecki, który był mechanikiem lotniczym i po zakończeniu wojny nie został zdemobilizowany, ale został przydzielony do służby w lotnictwie transportowym RAF. Ich zadaniem było przewożenie z W. Brytanii do Europy i z powrotem, wojskowych i sprzętu wojennego. Załoga składała się z kilku żołnierzy, w tym był mechanik lotniczy. Po dokonaniu wszystkich czynności związanych ze startem i wprowadzeniem samolotu na trasę przelotu, załoga miała zazwyczaj pół godziny spokoju, który poświęcała na słuchanie audycji radiowych z kraju. Wujek Aleksander wtedy usłyszał, że jego siostra zamieszkała w Czudcu poszukuje męża, który ostatnio był w oflagu w Neubrandenburgu. Zapisał adres i reszta to już drobiazg. Wziął urlop i w pierwszej przerwie w lotach, w sierpniu odnalazł w Sandbostel jeńców z Obozu IIE, którzy na piechotę przeszli tam na wiosnę w 1945 r. z Neubrandenburga ostatkiem sił. Tato przy wzroście 176 cm ważył po tym marszu 38 kg. Po zakończeniu leczenia do Polski powrócił na początku sierpnia 1946 r., nasz adres w Czudcu, właśnie otrzymał od wujka Aleksandra. Powrót do Kraju był już prosty.
Po kilku dniach odpoczynku w Czudcu Tato wyjechał do Krakowa, gdzie odnalazł kolegów geodetów sprzed wojny. Założyli spółkę pomiarową i postanowili zamieszkać we wspólnym mieszkaniu wraz z rodzinami. My z Mamą i Andrzejem oczekiwaliśmy w Czudcu na wieści od Taty, ale obaj szykowaliśmy się do czudeckiej szkoły od nowego roku 1946. W końcu sierpnia nastąpiło wydarzenie, które zapamiętałem dość dobrze.
Mama wysłała mnie do sklepu po chleb, wyszedłem na rynek i zauważyłem, że porusza się na nim w luźnym szyku duża grupa wojskowych w polskich mundurach, żołnierze uzbrojeni głównie w broń automatyczną, najbliżej mnie idący miał dużą brodę i na szyi dźwigał karabin rkm z dużą płaską tarczą magazynka. Wszyscy zgromadzili się przy posterunku MO skąd dochodziły jakieś krzyki. Po krótkim czasie odeszli w stronę Nowej Wsi lub Strzyżowa. Rynek zaczął się zapełniać mieszkańcami, którzy gorączkowo rozmawiali o tym co się wydarzyło, podobno to właśnie wtedy przez "leśnych" został rozbrojony czudecki posterunek MO.
Zajęcia w szkole rozpoczęliśmy od początku września, Andrzej w pierwszej klasie, a ja w szóstej.
|
(fot. zbiory autora) |
Na jednej z pierwszych lekcji Pan Król nasz wychowawca, postanowił wyłowić samorodne talenty literackie wśród swoich uczniów, dostaliśmy zadanie napisania krótkiego opowiadania na dowolny temat. Wówczas doszedłem do wniosku, że najtrudniej jest napisać wstęp. Postanowiłem skorzystać z dobrych wzorów i zacząłem opowiadanie od słów: "Na prawym brzegu Waładynki poruszał się orszak jeźdźców...", Sienkiewicz też tak zaczynał w Ogniem i Mieczem! Kolega, który siedział w ławce obok mnie, skopiował ten wstęp, ale wniósł własny wkład i napisał: "Na lewym brzegu Wisłoka poruszał się orszak jeźdźców...". Pan Król żartem pochwalił nas za współpracę w tak trudnym temacie jak literatura oraz wspomniał, że istnieje takie słowo jak plagiat.
W połowie września Tato powrócił z Krakowa, rodzice wynajęli samochód, który akurat jechał w stronę Tarnowa, spakowaliśmy nasze skromne bagaże i wyjechaliśmy z Czudca do Krakowa. Ostatnie wydarzenia jakie zapamiętałem z tego czasu to pożegnanie z jeżem, którego hodowałem w naszym domu i odniosłem go do lasu, aż na zamkową górę za Wisłok (obaj mieliśmy łzy w oczach), oraz widok ogromnego niemieckiego sześciomotorowego samolotu, który stał przy wjeździe do Rzeszowa, ale kierowca naszego samochodu nie chciał się przy nim zatrzymać tłumacząc się brakiem czasu. Czudec w następnych latach odwiedzałem jaszcze kilka razy.
Do Krakowa dotarliśmy po południu, w mieszkaniu przy ulicy Żuławskiego 11 m 4 w trzy pokojowym lokalu zajęliśmy jeden pokój, państwo Hanna i Witold Rudniccy, znajomi rodziców jeszcze z Dubna drugi, a trzeci oraz kuchnia były wspólne. Pan Witold i nasz Tato założyli wspólne geodezyjne biuro pomiarowe dobierając jeszcze jednego kolegę pana Pawła Kuczyńskiego.
W Krakowie obaj z Andrzejem zostaliśmy zapisani do znajdującej się w pobliżu, świetnej Szkoły Powszechnej nr 7, im. Św. Floriana przy ul. Szlak. W klasie musiałem znowu być nowym uczniem wśród zgranej paczki kolegów, którzy mnie początkowo lekceważyli jako pochodzącego ze szkoły z małego miasteczka. Szybko jednak stałem się pełnoprawnym członkiem grupy kolegów w klasie. W szkole na dużej przerwie graliśmy w "zośkę", a w ubikacji paliliśmy papierosy. W tej dziedzinie miałem małe potknięcie, Tato wyczuł zapach młodego palacza i zamiast mnie zganić postanowił oduczyć palenia metodą psychologiczną! Pod pozorem nauki właściwego palenia wspólnie wypaliliśmy po dwa papierosy marki Camel, ja prawie, że już opanowałem arkana rasowego palacza, gdy nagle musiałem przerwać te czynności i biegiem pobiegłem do łazienki. Szczegóły skutków pozostawiam domyślności czytelnika, ale do palenia papierosów nigdy już nie wróciłem. Zacząłem trochę podpalać dopiero w celach służbowych w stanie wojennym kilkadziesiąt lat później.
Naszym szkolnym kościołem był Kościół im. św. Floriana na rynku Kleparskim. W tym kościele wówczas pojawił się młody ksiądz, który miał głęboki głos i umiał przemawiać do młodzieży szkolnej, chętnie więc chodziliśmy na jego kazania. Ten głos słyszałem również ze sceny Teatru Rapsodycznego w Krakowie gdy jako uczniowie Gimnazjum i Liceum w Proszowicach byliśmy w nim na przedstawieniu Balladyny (może też i Horsztyńskiego). Dalsze losy tego Kapłana są chyba wszystkim rodakom znane.
Oprócz uczuć wyższych związanych ze św. Florianem, obecność na szkolnym nabożeństwie wiązała się również z całkiem materialnymi sprawami. Po jego zakończeniu odbywała się przed kościołem cicha giełda wymiany różnych skarbów będących w posiadaniu uczniów. Wymienialiśmy się starymi podręcznikami szkolnymi wydawanymi jeszcze przed wojną, książkami Karola Maya, opowieściami o Indianach itp. Największym powodzeniem cieszyły się działania grup wymieniających znaczki pocztowe oraz tych, które miały dostęp do poniemieckiego sprzętu wojskowego. W tej ostatniej rej wodził chłopak, który cieszył się ogólnym poważaniem ponieważ miał urwane dwa palce u prawej dłoni, widocznie towar którym handlował wybuchł mu w rękach!
U niego, w ukrytym miejscu poza kościołem, nabyłem wojskowy poniemiecki pas i plecak, na dodatek dostałem kilka zapalników od pocisków. Zapalniki pięknie strzelały gdy się je położyło na szynach i tramwaj na nie najechał. Oczywiście rodzice wiedzieli tylko o pasie i plecaku, które były mi potrzebne jako wyposażenie na najbliższy obóz harcerski gdyż właśnie wtedy zapisałem się do drużyny tzw. "Czarnej Trzynastki" imienia Zawiszy Czarnego.
Z przyrzeczenia harcerskiego jasno wynikało, że harcerz ma być solidny, uczciwy, prawdomówny i w ogóle idealny. Z solidności zdałem egzamin już w pierwszym etapie harcerskich obowiązków. Zostałem wyznaczony do przejęcia dyżuru w naszej świetlicy (magazynie położonym przy ul. Gołębiej), tam składowano nasze skarby - składane łózka z demobilu, namioty, sprzęt wycieczkowy i inne. Miałem go wydać gdyby się ktoś z druhów zgłosił. Dyżur miał trwać od g. 14 do 20. Ponieważ była to sobota, nikt się nie zgłosił. Fizjologia jednak dawała znać o swych prawach, bałem się wyjść z pomieszczenia a nie wiedziałem gdzie jest łazienka, przecież powierzono mi nasze skarby. Tak wytrzymałem cierpliwie przez kilka godzin, aż do późnego wieczora. O godzinie 20 wreszcie już mogłem zamknąć pomieszczenie i tu nastąpiło niemiłe rozczarowanie. Klucza do zamku nigdzie nie było! Poszukiwania nie dały żadnego rezultatu. Bałem się wyjść do budki telefonicznej w Rynku Głównym gdyż pozostawienie otwartego pomieszczenia było mnie nie do przyjęcia. Postanowiłem więc pozostać w świetlicy na noc. Około północy posłyszałem czyjeś kroki, ktoś wchodził na otwarty korytarz parteru klatki schodowej - pomyślałem, że to złodziej i wziąłem w rękę toporek, strach mnie ogarnął ale postanowiłem bronić naszego harcerskiego mienia za wszelką cenę. Posłyszałem jednak jak facet tylko siusia na korytarzu i wychodzi. Nie mogłem już dłużej wytrzymać i czym prędzej poszedłem w jego ślady zbiegając na parter, ale oczywiście w drugim ręku trzymałem cały czas toporek. Rano następnego dnia po 10 godzinie przyszedł sąsiad z parteru, któremu zwierzyłem się z moich kłopotów. Panie, odpowiedział z uśmiechem, tu trzymają swoje rzeczy harcerze, to są uczciwi chłopcy, oni nigdy tych drzwi nie zamykają, tam w ogóle niema klucza. Wróciłem czym prędzej do domu, rodzice mimo, że byli bardzo moją nieobecnością zaniepokojeni przyjęli moje wyjaśnienia ze zrozumieniem, a ja już wiedziałem, że harcerz jest zawsze solidny i obowiązkowy i mimo najbardziej niespodziewanych trudności można polegać na nim jak na Zawiszy!
Znaczki pocztowe były bardzo popularne wśród uczniów naszej szkoły, kupowaliśmy je i wymienialiśmy między sobą jak coś cennego, zamiast klaserów mieliśmy zeszyty z zagiętymi kartkami w kształcie trójkątnej kieszonki w której włożone były znaczki. Wartość zbioru była oceniana w naszym środowisku w zależności od ilości państw, które reprezentowały. Większość pochodziła sprzed wojny, były opisywane w katalogu Zumsteina, którego posiadaczem był uczeń naszej klasy Narcyz Cizio, repatriant ze Lwowa. U niego i w klasie spotykaliśmy się w gronie kolegów, do których należeli: Rysiek Podio, Adam Wolwender, Jasiu Muniak, Zygmunt Rychlicki, którego starszy brat był już uznanym grafikiem, Franaszek, Skuza, Banaś i Gudowski.
|
(fot. zbiory autora) |
Od tego ostatniego posłyszałem po raz pierwszy nazwę Proszowice! Spędzał w nich w poprzednim roku wakacje, a jego stryj chyba był tam burmistrzem. Byliśmy wówczas w równym wieku, chyba nie wielu z nas dzisiaj żyje, ale wszystkich zachowuję we wdzięcznej pamięci. W niej pozostaje również Elżunia Rudnicka, po którą pod szkołę biegał pies Mik aby sprowadzić ją bezpiecznie do domu, sklep filatelistyczny Kadłuczki, który dwa lata później został zamordowany oraz dwulatek, który przy naszej ulicy wypadł z drugiego piętra na podwórko i po tygodniu widziałem go idącego z matką na spacer a ona prowadziła go za rękę. Kto w to wszystko dzisiaj uwierzy? Mój krótki pobyt w powojennym Krakowie, tak bogaty w wiele innych przeżyć zakończył się rozdaniem świadectw przez naszego wspaniałego wychowawcę pana prof. Brożka na zakończenie roku szkolnego w 1947 r. O tym, że przeniesiemy się do Proszowic miałem się dowiedzieć niebawem.
cdn.
Włodzimierz Zbieranowski
|
|
|