facebook
Proszowice, moja młodość
    Dzisiaj jest sobota, 23 listopada 2024 r.   (328 dzień roku) ; imieniny: Adeli, Felicyty, Klemensa    
 |   serwis   |   wydarzenia   |   informacje   |   skarby Ziemi Proszowskiej   |   Redakcja   |   tv.24ikp.pl   |   działy autorskie   | 
 |   struktura powiatu   |   nasze parafie   |   konkursy, projekty   |   prossoviana   |   zaduszki ZP   |   poszukujemy   |   okaż serce INNYM   |   różne RAS   |   porady, inf.   |   RAS-2   |   RAS-3   | 
 |   zapraszamy   | 
 on-line 
 |   monografie...   |   biografie...   |   albumy...   |   okazjonalne...   |   beletrystyka...   |   nasi twórcy   |   inne...   |   filmoteka   | 

serwis IKP / informacje / prossoviana / on-line / Proszowice, moja młodość / Proszowice, moja młodość
O G Ł O S Z E N I A


Proszowice, moja młodość
odc. 6

(fot. ikp)

Proszowice, 28-01-2023

Proszowice 1946-51 - Następny etap i matura
odcinek 6

     Po powrocie z wycieczki z ks. Sadajem, w końcu wakacji przenieśliśmy się do nowego mieszkania przy ul. Kościuszki 46. Był to dom, którego właścicielem był p. Gonciarz ze Szreniawy. Zajmowaliśmy w nim dwupokojowe mieszkanie na pierwszym piętrze. Był położony znacznie bliżej szkoły niż poprzedni. Naszym sąsiadem na piętrze był w tym czasie p. Mieczysław Lewandowski z rodziną. Pochodził z Brzeżan gdzie stracił żonę zamordowaną przez UPA. Ożenił się po raz drugi z p. Danutą Dudek, wdową z Gdyni, która miała dwie córki Ewę i Marzenę obie śliczne dziewczyny! Ewa chodziła do tej samej klasy co ja (ale 9A) a Marzena o dwa lata była młodsza. W Proszowicach urodził im się syn Zbyszek, pamiętam, że p. Lewandowski był z tego powodu bardzo szczęśliwy.

Proszowice dom Gonciarza, w nim mieszkaliśmy (fot. zbiory autora)

     Lekcje w roku szkolnym 1948/49 zaczęliśmy już w innym pomieszczeniu, była to sala na I piętrze w Szkole Powszechnej przy ulicy Kościuszki, w której zajęcia odbywały się zastępczo, aż do ukończenia budowy nowego gmachu liceum w bliskim sąsiedztwie, od tyłu Szkoły także przy tej samej ulicy.

     Powoli jako uczniowie dziewiątej klasy dorastaliśmy, poznawaliśmy nowe nazwiska i zagadnienia. Uczyliśmy się z nowych podręczników, większość z nich była odziedziczona po przedwojennych uczniach, np. pamiętam tytuły podręcznika do fizyki, który napisali Kalinowscy oraz podręcznika do łaciny - Elementa Latina, którego autorem był Stanisław Skimina.

     Lekcje odbywały się na pierwszym piętrze w sali, w której stał fortepian. Był on używany zgodnie z przeznaczeniem raczej rzadko, w naszej klasie nie było uczniów czynnie zainteresowanych muzyką. Politurowana powierzchnia pokrywy instrumentu znalazła jednak inne zastosowanie. Duża i gładka płaszczyzna doskonale nadawała się na boisko do cymbergaja! W czasie dużej przerwy dziewczyny zajmowały się jakimiś niepoważnymi sprawami, a chłopcy poświęcali cały swój czas na dwie gry.

     Pierwsza z nich tzw. gra w "zośkę", do której fortepian nie był potrzebny, polegała na podbijaniu nogą ołowianego ciężarka z doczepionym kłębkiem wełny tak jakby to była piłka i strzelaniu goli do bramki przeciwnika, inna jej forma to współzawodnictwo w ilości podbić prawą lub lewą nogą, tak aby "zośka" nie dotknęła ziemi. Obie te odmiany wymagały dużej zwinności strzelającego i bramkarza. Nie zawsze bywały całkiem bezpieczne, sam kiedyś miałem szkło w oku z rozbitych okularów - skończyło się to jednak na szczęście dobrze.

     Druga gra zwana cymbergajem była bardziej zajmująca, na pokrywie fortepianu narysowane były dwie bramki, do których strzelało się gole. Grających było najczęściej dwóch, każdy miał do dyspozycji zawodnika - monetę, najlepiej przedwojenną srebrną złotówkę, piłka była również monetą, najczęściej groszówką z aluminium.

     Gra polegała na tym, że zawodnik wprowadzony gwałtownie w ruch przy pomocy grzebyka, uderzał w piłkę pod odpowiednim kątem tak, aby ta wpadała do bramki! Zasady gry były podobne jak w piłce nożnej, reszta zależała od zręczności grających. Tu wybijał się osiągnięciami Stanisław Chmura zwany "Pallotynem". Ten pseudonim nosił on z godnością nie ukrywając, że rozstanie z kolejnym zakładem wychowawczym u księży Pallotynów gdzie ostatnio przebywał, przebiegło nieco burzliwie. Naśladowaliśmy go w grze z różnym skutkiem, niektórzy mieli nawet niezłe wyniki (Czesiek Chmura, ja i inni).

     Oprócz cymbergaja interesowaliśmy się oczywiście w klasie udziałem w lekcjach, a w domu zajmowaliśmy się odrabianiem zadań z różnych przedmiotów. Ja oczywiście rozwijałem swoje zainteresowania radiotechniką korzystając z tego, iż mieliśmy w nowym domu elektryczność. To był duży krok w rozwoju radiowego hobby.

     W tych latach oprócz poniemieckich radioodbiorników, jakie niektórzy posiadali, tzw. hitlerków zaczęły się pojawiać polskie odbiorniki Pionier, produkowane w Dzierżoniowie. Udało mi się kupić firmową skrzynkę do Pioniera, w której wmontowałem elektronikę prawie firmową! Dzięki temu poznałem budowę takiego radia, o czym oczywiście poinformowałem rodzinę. Pewnego razu Tato spytał mnie czy mógłbym naprawić radio tej marki, które posiada jego znajomy ale się właśnie popsuło. Wyczułem, że chce się pochwalić jak mądrego ma syna. Wieczorem chłopak przyniósł mi do domu odbiornik, a ja zabrałem się do roboty. Sprawa okazała się banalna, przepaliła się żaróweczka, która była jednocześnie bezpiecznikiem.

     Następnego dnia akurat Mama wyjeżdżała do Krakowa i kupiła mi kilka takich żarówek. Wkręciłem jedną do Pioniera, radio od razu ruszyło, koszt naprawy wyniósł ok. 4,50 zł i tyle zażądałem od właściciela. Wieczorem przyszedł ten sam chłopak i odebrał radio, a ja czekałem na pochwały. Po jakimś czasie Tato mnie spytał czy niczego z radia nie wyjmowałem, odpowiedź była jasna - nie! Pan któremu reperowałem radio (nie znam go do dzisiaj), powiedział Tacie: radio gra dobrze, ale robota nie mogła być solidna bo co można wyreperować w tak skomplikowanym urządzeniu jak radioodbiornik za 4,5 zł? Realność tego poglądu dotarła do mnie dopiero w późniejszych latach.

     Ważnym dla mnie wydarzeniem było to, że zaprenumerowałem pismo dla osób interesujących się radiotechniką: "Radioamator". W jego treści znajdowały się różne informacje fachowe, z których część rozumiałem, ale były też ogłoszenia, w których radioamatorzy składali propozycje wymiany części i różnych usług. Napisałem do redakcji, że zbudowałem odbiornik lampowy na słuchawki, nie wymagający baterii anodowej i pragnę nawiązać kontakt w tej dziedzinie.

Radioamator z 1950 r. (fot. allegrolokalnie.pl)

     Ku mojemu zdziwieniu otrzymałem prośby o wykonanie dwu takich samych odbiorników. Oba z wykonanych przeze mnie umożliwiały odbiór na falach średnich i krótkich, jeden z nich zamówił chłopak, którego ojciec pracował w milicji we Wrocławiu a drugi sam zawiozłem do Krakowa dla kilkunastolatka chorego na serce. Miał przed sobą kilka lat życia, był bardzo zadowolony z nabytku! Mieszkał przy Rynku Kleparskim od strony ul. Basztowej. W obu przypadkach wykonałem je po kosztach materiałów, nie zarobiłem ani grosza. Tato powiedział, że nie mam głowy do interesów pozostało mi to do dzisiaj.

     Na lekcjach z biologii uczyliśmy się w tym czasie o owadach, jednym z nich był komar widliszek, tak też nazwali mnie koledzy bo byłem chudy i wysoki. W klasie nosiłem więc przezwisko "Komar".

     Polityka wkroczyła w nasze szkolne życie zupełnie nieoczekiwanie - zaczęło się od tego, że w naszej klasie wśród nowych uczniów oprócz "Pallotyna" pojawiło się rodzeństwo Styczniów, oboje z wyraźnym ukierunkowaniem politycznym (dlatego podaję ich fikcyjne nazwisko). Był to rok 1948, czas powstania organizacji młodzieżowej Związek Młodzieży Polskiej, rodzeństwo Styczniów brało w tym czynny udział.Ona była raczej mało widoczna, natomiast on był chyba kandydatem na kogoś ważnego w nowej organizacji. Rzadko bywał na lekcjach, a siostra często usprawiedliwiała jego nieobecność mówiąc, że brat jest w "Krakowie (lub Miechowie) na plenumie".

     Profesorowie przyjmowali ten fakt w milczeniu, udawali że nie ma sprawy. Styczniowie byli z nami w klasie tylko rok 1948/49, ale my beztroscy uczniowie utwierdzaliśmy się tylko w przekonaniu, że niekoniecznie trzeba się pilnie uczyć, wystarczy działać politycznie. Patrz felieton autora: "Radiotechnika i konspiracja w Proszowicach" - TUTAJ. A zasada mówiąca, iż co innego mówi się w domu, a co innego po za domem była stosowana powszechnie.

     W praktyce wyglądało to tak: Pewnego dnia Tato wrócił z Urzędu Skarbowego zmartwiony, dostał tam informację, że w następnym miesiącu nie będzie już mógł prowadzić biura pomiarowego jak dotychczas, innej propozycji nie było. Przez kilka dni atmosfera w domu była smętna, rodzice byli zmartwieni i nie wiedzieli co mają robić. Jednak sprawa dotyczyła nie tylko nas, w podobnej sytuacji znalazło się wiele osób różnych zawodów, ale duch w narodzie nie zginął. Ktoś wpadł na pomysł, że PRL przecież akceptuje działalność spółdzielczą.

     Po kilku dniach Tato otrzymał pismo nawiązujące do tej sytuacji z informacją, że chcąc wyjść naprzeciw słusznym oczekiwaniom PRL w zakresie dalszego rozwoju ruchu spółdzielczego postanowiono utworzyć w Katowicach Spółdzielnię Usług Różnych, która swoim działaniem obejmuje również biura geodezyjne. W Zarządzie w/w Spółdzielni byli wytrawni prawnicy, uświadomieni politycznie, umieli wyprowadzić firmę tak, aby zawsze padała na cztery łapy. Był np. niepisany zwyczaj, że Zarząd corocznie pytał swoich członków o to czy mają dzieci w wieku starających się na studia. Jeśli tak to właśnie wtedy ich rodzice stawali się przodownikami pracy spółdzielni w danym roku. Mnie też to w nadchodzącej przyszłości, objęło swym dobroczynnym wpływem! Po maturze starając się o przyjęcie na uczelnię oraz już na studiach, przy staraniu o miejsce w domu akademickim i stypendium zostałem według tych zasad synem przodownika pracy!! To mi bardzo w owym czasie pomogło.

     Rok szkolny 1949/50 jako uczniowie dziesiątej klasy zaczęliśmy już w nowym gmachu. Sala, w której odbywały się lekcje naszej klasy (dziesiąta B) znajdowała się na pierwszym piętrze, wchodziło się do niej bezpośrednio z korytarza od strony klatki schodowej. Na drugim końcu korytarza znajdował się sekretariat i gabinet dyrektora Kruczały. Wzdłuż schodów od parteru do piętra, na ścianie wisiały obrazki będące kopiami Zofii Stryjeńskiej świetnie wykonane przez uzdolnionego plastycznie Jasia Adamczyka, który był z nami krótko, gdzieś się przeniósł.

     Na korytarzu były ustawione niskie stoliki, na których były wyłożone czasopisma. Były to głównie rosyjskie Nowoje Wremia wydawane również w języku polskim, niemieckim, angielskim i innych. Pewnego dnia pojawiły się dodatkowo inne gazety, były to Prawda i Izwiestia wydane specjalnie z okazji perspektyw rozwoju ZSRR zaplanowanego w ramach tez aktualnego zjazdu KPZR. Musieliśmy je czytać. Z treści jasno wynikało, że Związek Radziecki po terminie określonym przez zjazd będzie najpotężniejszym i najbardziej miłującym pokój państwem świata. Planowany wzrost produkcji węgla, stali, zboża i innych dóbr był imponujący! O przewadze socjalistycznego ustroju opartego na gospodarce planowej nad zgniłym kapitalizmem dowiadywaliśmy się również z codziennej prasy oraz z Nauki o Polsce i Świecie Współczesnym w szkole.

     Uczniowska przekora nie pozwalała nam tylko zrozumieć jak to jest możliwe, że zjazdowe tezy tak potężnego państwa zawierały również plan wyprodukowania na koniec pięciolatki określonej ilości milionów "pirożkow z miasom". Oczywiście, zawsze gdy musieliśmy na lekcji podać przykład burzliwego rozwoju ZSRR w planowanym okresie, ten przykład podawaliśmy na pierwszym miejscu! W ten sposób ZSRR wbrew intencjom Prawdy i Izwiestii stawał się według nas światowym producentem przede wszystkim pasztecików z mięsem a dopiero w dalszej kolejności innych dóbr. Profesorowie udawali, że radzieckie gazety mówią prawdę.

     Nadeszła druga połowa roku szkolnego 1949/50, kończyliśmy dziesiątą klasę, profesorowie poświęcali więcej czasu nadchodzącym maturom w jedenastej, a my mieliśmy więcej swobody. Niektóre zagadnienia były w tych warunkach omawiane wspólnie z klasami 8 i 9. Wtedy wśród uczennic klasy ósmej zauważyłem ładną dziewczynę, miała blond czuprynkę, była wysoka. Na wszystkich wspólnych zajęciach widziałem ją z daleka. Koledzy to zauważyli i po kilku dniach już wiedziałem, że nazywa się Danusia, mieszka z koleżankami na stancji blisko szkoły, a jej rodzice byli nauczycielami gdzieś w pobliżu Proszowic.

     Znalazłem się w jakimś dziwnym stanie, gdziekolwiek bym nie spojrzał to ją widziałem, zawsze była w zasięgu mojej wyobraźni. Nie wiadomo jak długo by to trwało, pewnego dnia nastąpiło jednak rozwiązanie. Podeszła do mnie dziewczyna z jej klasy i tak nawiązała rozmowę: Cześć! Ty jesteś Włodek? Cześć! Tak - odpowiedziałem. Była zdenerwowana, ale przekazała mi wiadomość: Danusia kazała powiedzieć, że jutro o godzinie jedenastej będzie szła z domu po zakupy. To mi wystarczyło, wiedziałem, że inicjatywa pozostaje w moim ręku!

     Następnego dnia, a była to czerwcowa sobota, powiedziałem rodzicom, że idę do kolegów na powtarzanie materiału z poprzednich lekcji i wyszedłem, oczywiście zbyt wcześnie, na miejsce spotkania. Nosiłem wówczas na ręku zegarek po dziadku (marki Cyma), spoglądałem nań nerwowo, w końcu nadeszła upragniona godzina. Z daleka ujrzałem idącą z torbą po zakupy Danusię! Przywitaliśmy się jak przypadkowo spotkani znajomi, uzgodniliśmy poglądy, że pogoda jest dobra, lekcji mamy dużo do odrobienia, ale właśnie mamy chwilkę czasu i warto się przejść.

     Ta zgodność poglądów trwała niedługo, w połowie ulicy Kościuszki zauważyłem z dala znajome sylwetki - to byli moi Rodzice. Szli w stronę miasta i mieli miny osób, które na pewno nie uwierzyły, że właśnie ich syn powtarza jakieś lekcje. Szedłem jak sparaliżowany, ukłoniliśmy się jak przypadkowo spotkani znajomi, a Danusia spoglądała na mnie podejrzliwie. Dopiero po kilku minutach odzyskałem rezon i zacząłem przejmować inicjatywę.

     Kierunek spaceru wzdłuż ulicy Kościuszki i dalej w stronę Koniuszy był dobry. Po obu stronach widać było falujące zboże, prawdopodobnie kwitły w nim maki i bławatki, ale ja tego nie widziałem. Tokowałem jak najęty, Danusia kilkakrotnie się potknęła i musiałem ją podtrzymać, żeby nie straciła równowagi??, nie przeszkodziło mi to jednak w opowiadaniu jak ciekawa jest fizyka. Po pewnym czasie moja partnerka nagle ziewnęła i przypomniała sobie, że miała zrobić zakupy. Odprowadziłem ją pod dom, obiecaliśmy sobie, że się znowu spotkamy, ale ten moment nie nadszedł nigdy!

     Koniec roku szkolnego zbliżał się szybko, rozdanie świadectw po dziesiątej klasie uświadomiło nam, że następne będą już związane ze zdaniem matury - będziemy za rok ludźmi dojrzałymi! Od życzliwych kolegów dowiedziałem się, że Danusia pod koniec roku była na szkolnej wycieczce i w czasie jazdy wynajętym przez szkołę autobusem przytulała się do pewnego kolegi o imieniu Mirek z młodszej klasy. To by było na tyle!

     W pierwszym półroczu jedenastej klasy wprowadzono kilka nowości do naszego programu nauczania. Wprowadzono nowy podręcznik do historii, jego twórcami byli dwaj radzieccy autorzy, którzy z całą naiwnością pisali swoją książkę zakładając, że młodzież w Polsce jest całkowicie bezkrytyczna. Zapamiętałem z niej głównie to, że Ludwik XVI chyba ostatni król Francji dla zjednania swego społeczeństwa w Paryżu chodził po mieście "skromnie ubrany i z parasolem w ręku wdawał się w rozmowy z ludem Paryża". Wszyscy uczniowie odpowiadając na pytanie z tego okresu historii z całą premedytacją tą wiadomość traktowali jako główną część wypowiedzi. Pani Profesor, która miała nieszczęście uczyć nas w tym czasie tego przedmiotu często biadała, że ma do czynienia z tak nierozgarniętymi uczniami. A my byliśmy tylko ofiarami pracowitości radzieckich naukowców piszących swe dzieło na zamówienie władzy politycznej.

     Drugie półrocze klasy maturalnej w 1951 roku było w pełni poświęcone przygotowaniom do matury, zajmowaliśmy się powtarzaniem i utrwalaniem wiadomości z głównych przedmiotów. Czytaliśmy również informacje dla przyszłych studentów wyższych uczelni.

     Egzamin maturalny w roku szkolnym 1950/51 przebiegł w miarę spokojnie, wszyscy zdawali część pisemną i ustną. Większość maturzystów zamierzała zdawać egzaminy na wyższe uczelnie czuliśmy, że kończy się okres wspólnej nauki, przed nami była już indywidualna dalsza praca. Ostatnim elementem wspólnym było już tylko zdjęcie kadry profesorskiej i uczniów, którzy złożyli na nim również swoje podpisy!

maturzyści Proszowice 1951 (fot. zbiory autora)

    Minęło już ponad 70 lat od naszej matury, wielu Profesorów i Abiturientów zapewne nie żyje, ale nigdy nie miałem powodów, aby mieć poczucie niższości wobec absolwentów liceów większych miast, z którymi się spotykałem nawet po studiach. Było to zasługą naszych świetnych wychowawców, których zachowuję we wdzięcznej pamięci do dzisiaj.

Był to ostatni odcinek z cyklu "Moja młodość". Dalsze, z życia "dojrzałego" będą już miały inną formę i najprawdopodobniej będą publikowane w innym dziale IKP - Pozdrawiam! (W.Z.)

Włodzimierz Zbieranowski   



idź do góry powrót


23  listopada  sobota
24  listopada  niedziela
25  listopada  poniedziałek
26  listopada  wtorek
DŁUGOTERMINOWE:


PRZYJACIELE  Internetowego Kuriera Proszowskiego
strona redakcyjna
regulamin serwisu
zespół IKP
dziennikarstwo obywatelskie
legitymacje prasowe
wiadomości redakcyjne
logotypy
patronat medialny
archiwum
reklama w IKP
szczegóły
ceny
przyjaciele
copyright © 2016-... Internetowy Kurier Proszowski; 2001-2016 Internetowy Kurier Proszowicki
Nr rejestru prasowego 47/01; Sąd Okręgowy w Krakowie 28 maja 2001
Nr rejestru prasowego 253/16; Sąd Okręgowy w Krakowie 22 listopada 2016

KONTAKT Z REDAKCJĄ
KONTAKT Z REDAKCJĄ         KONTAKT Z REDAKCJĄ         KONTAKT Z REDAKCJĄ         KONTAKT Z REDAKCJĄ         KONTAKT Z REDAKCJĄ