Jak szewc z Proszowic rosyjskim szpiegiem został
|
budynek urzędu celnego [komory celnej] w Michałowicach na rosyjskiej kartce pocztowej sprzed 1914 roku (źródło: zbiory autorów) |
Proszowice, 20-08-2024
W styczniu roku 1896 cały Kraków żył procesem karnym, w którym na ławie oskarżonych zasiadł, między innymi, nikomu nie znany szewc z Proszowic. Proces dotyczył zbrodni szpiegostwa, a więc przestępstwa ciężkiego i nierzadko karanego śmiercią. Krakowianie obserwowali go więc z zapartym tchem, oczekując na werdykt sądu. Nie było to trudne, bo ówczesna prasa na bieżąco dostarczała wiadomości z posiedzeń sądu, a dzięki niej nie tylko Kraków, ale i cała Austriacka Galicja poznała najdrobniejsze szczegóły tego bezecnego procederu.
Wszystko zaczęło się w maju roku 1895. Wtedy to z 2. pułku artylerii wałowej stacjonującego w Krakowie, zbiegł żołnierz żydowskiego pochodzenia, Emil Schmeidler. Dezercja jest już sama w sobie czynem dla żołnierza nagannym, jednak nasz bohater na tym nie poprzestał: postanowił osłodzić sobie jakoś czekające go trudy ukrywania się przed austriacką żandarmerią wojskową i zabrał z kasy pułku około 500 złotych reńskich. Szybko też stwierdził, że najlepszym miejscem, gdzie nie będzie poszukiwany, będą znajdujące się wówczas o kilka kilometrów za Krakowem tereny carskiej Rosji.
Udał się więc do komory celnej w Michałowicach, gdzie, ku jego wielkiemu zdziwieniu, aresztowała go... żandarmeria rosyjska, która przetransportowała go do więzienia w Miechowie. Schmeidler służył w austriackim wojsku w stopniu sierżanta, nic więc dziwnego, że zainteresował miejscowego pułkownika żandarmów, który kilkukrotnie przeprowadził z nim dłuższe konwersacje. Rozmowy te musiał być bardzo interesujące, bo w ich efekcie pułkownik wysłał sierżanta do Warszawy na spotkanie z generałem. Spotkanie z rosyjskim generałem Brokiem okazało się bardzo owocne i już po kilku dniach Emil Schmeidler wrócił do Michałowic, ale już w charakterze agenta tajnej policji rosyjskiej, z pensją 35 srebrnych rubli miesięcznie. Zamieszkał u kapitana straży granicznej Tierechowskiego, z którym w przerwach między licznymi libacjami suto zakrapianymi wysokoprocentowymi napojami, zaczął knuć pewną intrygę.
W Krakowie mieszkała zamożna rodzina Strumpfnerów, spowinowacona ze Schmeidlerem (jego brat Dawid poślubił Katarzynę, najstarszą córkę Samuela Strumpfnera). Z pomocą tej rodziny nasz bohater nawiązał kontakt ze swoim przyjacielem z wojska, ogniomistrzem artylerii Janem Hradilem, pracującym w tamtym czasie w kancelarii ich macierzystego pułku. Wkrótce sprowadził Hradila do Michałowic i zapoznał z kapitanem Tierechowskim. Kapitan musiał mieć niewątpliwy dar przekonywania, bo nakłonił do współpracy kolejnego poddanego austriackiego. Hradil w zamian za pensję w wysokości 60 rubli srebrem miesięcznie i jednorazową gratyfikację liczoną w tysiącach złotych reńskich, obiecał wykraść z kancelarii swojej jednostki plany mobilizacyjne oraz inne ważne dokumenty wojskowe i przekazać je Tierechowskiemu.
Austriacki wojskowy wrócił do Krakowa i chyba mimo wszystko się wahał, bo sprawa się przeciągała i to pomimo licznych nacisków ze strony Schmeidlera i Tierechowskiego. W próbach przekonania go pośredniczyła stale rodzina Strumpfnerów, przez których, ze względów bezpieczeństwa, kierowano korespondencję pomiędzy zainteresowanymi stronami. Wreszcie Hradil ostatecznie się zgodził i na noc 18 października 1895 roku wyznaczono ostateczny termin przekazania cennych dokumentów.
I tutaj właśnie w naszej historii pojawia się człowiek z Proszowic, a mianowicie niejaki Wojciech Kozerski. Liczący w tamtym czasie niespełna 38 lat Kozerski na co dzień zarabiał na życie pracując jako szewc. Najwidoczniej jednak postanowił odmienić nieco swoją codzienność i dał się namówić kapitanowi Tierechowskiemu na robotę w charakterze kuriera. Jego zadaniem miało być przewiezienie skrzyni ze skradzionymi przez Jana Hradila dokumentami z kancelarii pułku artylerii mieszczącej się w Krakowie przy ulicy Gertrudy, do komory celnej Baran koło Kocmyrzowa. Kozerski tłumaczył się potem, że do siatki szpiegowskiej trafił przypadkiem, nie miał pojęcia co ma przewozić i że w ogóle "o niczem nie wie, o niczem nie słyszał". Obciążał go niestety przewożony przez niego list od Tierechowskiego do Hradila, w którym napisano, że on jest we wszystko wtajemniczony (czy to była prawda? - to już całkiem inna historia).
|
przejście graniczne w Michałowicach na rosyjskiej kartce pocztowej sprzed 1914 roku (źródło: zbiory autorów) |
Wojciech Kozerski w wyznaczonym dniu przekroczył pieszo granicę rosyjsko - austriacką w Michałowicach, w Węgrzcach wynajął za 3 ruble dwóch miejscowych z wozem (ich nazwiska to Wardyła i Ciaćma), a następnie udał się z nimi do Krakowa. Przybył tam już po północy i od razu pospieszył do kancelarii, w której pracował Jan Hradil, chociaż godzinę spotkania wyznaczono dopiero na godzinę trzecią nad ranem. Kozerski nie zastawszy Hradila na miejscu, postanowił go poszukać przy pomocy nocnego stróża. Tym sposobem szewc z Proszowic rozwalił cały misternie ułożony plan. Wałęsającą się po mieście grupkę podejrzanych osób zauważył bowiem agent policyjny nazwiskiem Noga. Aresztował on Kozerskiego i jego kompanów w kawiarni Rosenstocka, w której w końcu zasiedli. Ze znalezionego przy Proszowiaku listu dowiedział się o zdrajcy Hradilu, a w zeznaniach świadków wypłynęły kolejne nazwiska, w tym rodziny Strumpfnerów.
Proces o usiłowanie szpiegostwa rozpoczął się w Krakowie bardzo szybko, bo już 13 stycznia 1896 roku i toczony był przy drzwiach zamkniętych dla publiczności. Wzbudził olbrzymie zainteresowanie prasy i to nie tylko krakowskiej, ale również europejskiej. Pisały o nim gazety austriackie, ale także pruskie i francuskie. Na ławie oskarżonych zasiedli Wojciech Kozerski oraz Samuel i Charlotta Strumpfnerowie, a także ich 16-letnia córka Alma. Jan Hradil jako żołnierz odpowiadał za swój czyn przed sądem garnizonowym w Krakowie, który skazał go już wcześniej na degradację do stopnia szeregowca bez prawa do awansu w przyszłości oraz na pięć lat ciężkiego więzienia. W procesie cywilnych uczestników przestępstwa Hradil występował tylko jako świadek.
Po pięciu dniach przesłuchań świadków i oskarżonych, nastąpiło ogłoszenie wyroku - odbyło się to na posiedzeniu jawnym, w związku z czym salę sądową wypełniła po brzegi licznie przybyła krakowska publika i dziennikarze. Wojciech Kozerski za zbrodnię usiłowania szpiegostwa został skazany na jeden rok ciężkiego więzienia obostrzonego jednym postem co tydzień. Samuela Strumpfnera za współudział w tej zbrodni skazano na dwa lata ciężkiego więzienia z jednym postem co miesiąc. Jego żona Charlotta otrzymała wyrok półtora roku ciężkiego więzienia z jednym postem co miesiąc. Almę Strumpfner uniewinniono od postawionych zarzutów. Ponadto wszyscy skazani, po odsiedzeniu zasądzonych wyroków, mieli zostać na zawsze wydaleni poza granice Monarchii Austro-Węgierskiej. Co ciekawe, wszyscy osądzeni nie posiadali obywatelstwa austriackiego - Strumpfnerowie byli prusakami, a Kozerski był obywatelem rosyjskim.
Jak potoczyły się dalsze losy Wojciech Kozerskiego? Po powrocie z więzienia w domu czekała na niego poślubiona w 1884 roku żona, Zofia z Puchalskich oraz ich cztery córki: Eleonora, Anna, Salomea i Antonina. W roku 1898 Kozerskim urodził się jeszcze syn Stanisław. Pobyt w austriackim więzieniu musiał w jakiś sposób odcisnąć swoje piętno na Wojciechu, bo ten zmarł dwa lata później, 12 stycznia 1901 roku. W chwili śmierci miał zaledwie 42 lata.
Z zeznań Wojciecha Kozerskiego przed sądem, do których udało mi się dotrzeć wynika, że po prostu znalazł się w niewłaściwym miejscu, w niewłaściwym czasie. Do komory celnej w Michałowicach trafił, ponieważ odwoził naprawione buty jednemu z tamtejszych strażników. Przypadkiem natknął się tam na kapitana Tierechowskiego, który zlecił mu kolejne roboty szewskie i przy okazji zapytał, czy nie zechciałby za odpowiednim wynagrodzeniem przewieźć wozem czegoś z Krakowa do Michałowic. Kozerski zgodził się, bo pilnie potrzebował gotówki - jego żona była wtedy w zaawansowanej ciąży (25 października 1895 roku, już po aresztowaniu męża, powiła bliźniaczki, z których jedna niestety po kilku dniach zmarła), a miał już na utrzymaniu trzy małoletnie córki.
Wietrząc okazję dobrego zarobku, Kozerski zgodził się na zaproponowane warunki, chociaż mógł się domyślać, że zlecona robota mogła być nielegalna. Gdyby sprawę przedstawił jasno w śledztwie policyjnym, a potem na sali sądowej, mógłby liczyć na o wiele łagodniejszy wyrok. Wybrał jednak drogę kluczenia i kłamstw, czym się ostatecznie pogrążył przed obliczem sądu.
opracowanie: Wojciech Nowiński
|