Jak zapamiętałem Wigilię i Boże Narodzenie tuż po wojnie cz. II
    Dzisiaj jest niedziela, 18 listopada 2024 r.   (322 dzień roku) ; imieniny: Klaudyny, Romana, Tomasza    
 |   serwis   |   wydarzenia   |   informacje   |   skarby Ziemi Proszowskiej   |   Redakcja   |   tv.24ikp.pl   |   działy autorskie   | 
 |   ludzie ZP   |   miejsca, obiekty itp.   |   felietony, opracowania   |   kącik twórców   |   miejscowości ZP   |   ulice Proszowic   |   pożółkłe łamy...   |   RP 1944   | 
 |   artykuły dodane ostatnio   |   postacie   |   miejsca   | 
 wydarzenia 
 |   opracowania   |   ślady ZP   | 

serwis IKP / Skarby Ziemi Proszowskiej / felietony, opracowania / wydarzenia / Jak zapamiętałem Wigilię i Boże Narodzenie tuż po wojnie cz. II
 pomóżcie!!! ;)  
Jeżeli posiadacie informacje, materiały dotyczące prezentowanych w Serwisie felietonów,
macie propozycję innych związanych z Ziemią Proszowską,
albo zauważyliście błędy w naszym materiale;
prosimy o kontakt!

skarby@24ikp.pl.

Inne kontakty z nami: TUTAJ!
Redakcja IKP
O G Ł O S Z E N I A


Jak zapamiętałem Wigilię i Boże Narodzenie tuż po wojnie cz. II

bożonarodzeniowa aranżacja (fot. muzeum-radom.pl)

Donosy, 25-11-2017

     Tak naprawdę, to już od początku miesiąca grudnia udzielał się świąteczny nastrój. Bo kiedy w kościele rozpoczęły się poranne roraty, to mówiło się, że Święta tuż, tuż. Już czwartego grudnia były imieniny Barbary, a za dwa dni Mikołaja. Wtedy to wszystkie dzieci nie mogły dospać do rana i kilkakrotnie budząc się w nocy zaglądały pod poduszkę, czy też ten Mikołaj już był, czy jeszcze nie. Wtedy jeszcze więcej dzieci niż teraz wierzyło w św. Mikołaja, tylko nigdy go zobaczyć nie mogły, bo albo jeszcze nie przyszedł, albo już był i poszedł. Bywało też, chociaż rzadko, że ktoś z rodziny przebierał się na Mikołaja i roznosił dzieciom prezenty przygotowane przez rodziców. Wtedy mogły go zobaczyć, ale i tak chociaż bywali dobrze zamaskowani rozpoznawały w tych Mikołajach wujka, tatę, lub dziadka, a nawet sąsiada.

     Od św. Mikołaja czas biegł wielkimi krokami i niebawem zbliżały się Święta. Bywało, że po Mikołaju ziemię i błoto na wiejskich drogach ścisnął niewielki mróz i wtedy wszędzie zrobiło się sucho. Z wielkim upragnieniem oczekiwaliśmy Świąt Bożego Narodzenia, bo była to radość podwójna. Pierwsza, to uroczysta wieczerza wigilijna i Święta, a drugie, to było dwa tygodnie wolnego od zająć szkolnych. Ferie świąteczne zawsze zaczynały się 23 grudnia, a kończyły 6 stycznia. Pierwszym dniem zajęć po feriach był siódmy stycznia, tuż po Święcie Trzech Króli. Dla takiego małego dziecka chodzenie codziennie zimą ponad osiem kilometrów w dwie strony, to był nie mały wysiłek, więc takie ferie były uciechą, bo i pospało się dłużej i posiedziało się w ciepełku i na sankach można było też pojeździć do woli jak był śnieg.

     Wreszcie nadszedł dzień 24 grudnia wigilia Bożego Narodzenia. Spało się dłużej, bo to już drugi dzień ferii, tylko rodzice nie spali i w tym dniu musieli wstać wcześniej niż zawsze, szczególnie mama, do której należały świąteczne wypieki, a tato był pomocnikiem do zadań specjalnych. Trzeba było przynieść drzewa i zapalić w piecu chlebowym, przynieść wody ze studni, bo zawsze była potrzebna, no i obrządzić inwentarz taki jaki mieliśmy: jedną krowę łaciatą czarno białą, moją ulubioną, dwie świnie i około 30 kur. Był też kot, który zawsze wyczekiwał pierwszy na mleko prosto od krowy i zawsze go dostawał pierwszy. Były jeszcze króliki w chlewie, które chodziły sobie luźno po chlewie, ale miały też swój kącik, a w nim budkę, taki ich niewielki domek. Latem króliki hodowane były na polu w specjalnym dużym kojcu, który tata zrobił. Latem było ich dużo, a główną ich paszą była trawa i różne zielsko, które było ulubionym ich pokarmem.

     Tak naprawdę pieczenie chleba i ciast zaczynało się już w przeddzień, bo przede wszystkim piekło się chleb i placki drożdżowe, a te wymagały wcześniejszego zaczynu. Mama zawsze jako pierwszy piekła chleb, więc już wieczorem musiał być zrobiony zaczyn, a drugiego dnia rano było wyrabiane ciasto, które musiało postać dwie, trzy godziny, aby wyrosło i wtedy dopiero formułowało się okrągłe bochenki chleba. Tato zrobił do tego celu odpowiednie kobiałki ze słomy. Były to takie pojemniki wielkości bochenka chleba uplecione ze słomy żytniej. Trudno mi będzie zapewne wytłumaczyć jaka była technika wyplatania takich kobiałek, ale spróbuję tak jak tylko potrafię. Otóż z tej słomy trzeba było upleść jakby warkocze. Potem z tych warkoczy robiło się najprzód takie kółko jak gdyby matę do wycierania butów, tylko mniejsze i to było dno do kobiałki, a potem oplatało się to dno wkoło w górę i przymocowywało cienkim drutem (najlepiej nierdzewnym) do poprzedniego warkocza i tak coraz wyżej i wyżej do niezbędnej wysokości i tak powstała kobiałka.

Jedna, druga, następna, aż powstało tyle ile ich było potrzeba. U nas ich było sześć, bo sześć bochenków chleba mieściło się jednorazowo w piecu.

     A więc mając przygotowane kobiałki odpowiednio posypane wewnątrz mąką mama dzieliła ciasto na porcje i wkładała do tych kobiałek, aż się zapełniły wszystkie. W kobiałkach ciasto jeszcze rosło przez jakiś czas, a potem było wykładane kolejno na łopatę i wsadzane do gorącego pieca. Trzeba było tak to wszystko przed zaczynem wykalkulować, żeby przygotowanego ciasta nie zabrakło ,ani nie pozostało. Chociaż i z tym była rada. Gorzej było jak brakło, bo jak zostało mama wypiekała tzw. podpłomyki, które gdzieś umieściła w zakamarkach pieca, gdzie normalny bochenek chleba by się nie zmieścił. Pamiętam do dziś ten zapach świeżych podpłomyków, ten specyficzny smak, tą jego pulchność i do niego kubek gotowanego gorącego mleka.

     Oddałbym dziś za to kilka dań mięsnych, ale mam wątpliwości czy ktoś dzisiaj potrafi wypiec takie podpłomyki jak moja kochana mama. Spotkałem kiedyś gdzieś w sklepie z pieczywem podobny wypiek gdzie w miejscu w którym leżał, był napis "podpłomyki". Kupiłem bez zastanowienia. Jakież było moje rozczarowanie, kiedy natychmiast po wejściu do samochodu, którym podjechałem pod sklep, odłamałem kawałek i wziąłem do ust. Dalej już tego uczucia nie będę opisywał. Chociaż kupując spodziewałem się, że ten podpłomyk nie będzie taki smaczny jak te, które wypiekała mama, bo po pierwsze nie będzie taki świeży prosto z pieca, a po drugie na pewno inaczej było wyrabiane ciasto, a może jeszcze z konserwantami, ale takiego smaku nie sposób opisać. Twarda podeszwa. Żadnym ciastem nie gardzę, zawiozłem do domu i tam po trochu na przestrzeni dłuższego czasu zjadłem, ale ja nie to chciałem kupić.

Tymczasem wracam do wigilii, bo nie wiem czy trochę nie odszedłem od tematu, ale myślę, że dobry wypiek też jest związany z wigilią, a zły?

     A więc jeżeli natomiast mamie brakło ciasta do sześciu kobiałek, to trzeba było jakoś zaradzić, żeby nie było pustego miejsca w piecu, bo będzie nie wykorzystane, a piec gorący i gotowy na więcej chlebów. W tym celu trzeba było wymyślić coś zastępczego. Najszybciej co można było zrobić, to obrać ziemniaków tyle ile zmieściło się w wolne miejsce w piecu, lekko je posolić, lub posypać prostymi dostępnymi przyprawami i położyć w piecu na nagrzanych cegłach obok bochnów chleba i niech się pieką. Trzeba je oczywiście wcześniej wyjąć jak chleb, bo chleb musiał się piec półtorej godziny, a ziemniaki około pół godziny. Gdyby się je w tym czasie nie wyjęło mogły się spalić na popiół. Można było też ziemniaki utrzeć na tarce dodać do nich trochę mąki i innych składników, których obecnie nie jestem w stanie wymienić, przyprawić to wszystko do smaku i oczywiście wymieszać, włożyć na blaszkę przeznaczoną do pieczenia ciast drożdżowych, wsadzić do pieca niech się piecze.

     Można było też upiec buraki cukrowe z których w pobliskiej cukrowni produkowało się cukier. Najprzód buraka trzeba było porządnie umyć przekroić przynajmniej na połowę, ale, że buraki rosną przeważnie duże, to trzeba było przekroić nawet na cztery części i włożyć do pieca na rozgrzane cegły. Po określonym czasie, dłuższym niż na upieczenie ziemniaków trzeba było buraka wyjąć i po ostygnięciu zajadać. Pyszne były takie pieczone buraki cukrowe, bo były bardzo słodkie i były też syte dlatego dużo nie można było zjeść. A pieczone ziemniaki obsypane przyprawami, były tak dobre, że nie było zapewne dziecka i w ogóle człowieka, któremu by nie smakowały i który odmówiłby skosztowania takiego przysmaku. Szczególny smak miały utarte na tarce ziemniaki, o których wspomniałem wcześniej i upieczone z różnymi składnikami. Te ziemniaki były pieczone w odpowiedniej blasze, tak jak piecze się placki drożdżowe, a zapach ich roznosił się po całym domu, a nawet i na podwórku. Ten niezwykły wypiek nazywał się ziemniacarz, a po wiejsku mówiło się zimiocorz. Takiego smaku od czasu, kiedy opuściłem dom rodzinny nie miałem w ustach. Minęło ponad pół wieku, a ja wciąż czuję jego zapach i smak.

     Kiedy mama wsadziła do pieca chleb miała półtorej godziny czasu na przygotowanie do pieczenia ciast, żeby jak tylko chleb upieczony wyjmie, można było wsadzić je do pieca. Prawie zawsze na Święta tak Bożego Narodzenia jak i Wielkanocne był pieczony pyszny pasztet z królika, który był wsadzany razem z chlebem, gdyż wymagał dłuższego pieczenia.

     A kiedy rumieniutki chlebek został już z pieca wyjęty i położony w odpowiednim miejscu, trzeba było trochę w piecu przepalić, nie za dużo, bo piec już był rozgrzany, ale na tyle, żeby wsadzone ciasta mogły się upiec. A były to: placek drożdżowy bez żadnego przekładania, placek z powidłami, placek z makiem, piernik, a nawet chałki były pieczone i różnego rodzaju bułeczki, tak aby był zapełniony cały piec.

     Na końcu były pieczone ciastka, różnego rodzaju kruche ciasteczka, którymi także przyozdabiało się choinkę. W tym celu odpowiednio przygotowane ciasto mama wałkowała na stolnicy i z tego zrobił się taki wielki placek na całą stolnicę grubości może około pół centymetra. Następnie brało się odpowiednie foremki wykonane z nierdzewnej blachy i odciskało ciastka różnych kształtów. Brało się każde rękami, układało na blasze i wsadzało do odpowiednio nagrzanego pieca, a po upieczeniu odkładane były do przygotowanego pudła i tam jak również i placki czekały do następnego dnia czyli pierwszego dnia Święta Bożego Narodzenia.

(fot. cdn.doradcasmaku.pl)

     Nie wolno było nawet spróbować wypieków, bo w Wigilię, zresztą tak jak teraz obowiązywał ścisły post. Ale od czego, to sam się teraz zastanawiam. Bo jeśli chodzi o potrawy mięsne, to jak najbardziej, był post i jest, ale od placków tych, które mama wypiekała? Dziwne. Przecież w nich nie było żadnego tłuszczu, co najwyżej blacha na której się piekły była posmarowana olejem lub smalcem, żeby się do niej nie przykleiły. I tak analizując to wszystko teraz, doszedłem do wniosku, że ten post, to był chyba od luksusu. Bo dawniej na wsiach takie placki wypiekano tylko na Święta. To był luksus, bo nikt ich na co dzień nawet nie widział. A z drugiej strony myślę, że musiał być post na placki świąteczne też, bo jedynie to był jakiś hamulec dla dzieciaków, żeby się do nich nie dorwały i nie zjadły połowę zanim nadejdą Święta. W każdym bądź razie, to co było upieczone było schowane od dostępu dzieci do następnego dnia.

     W tym dniu moją mamę czekała jeszcze jedna bardzo poważna robota. Co się dało i można było zostało przygotowane w poprzednim dniu, ale cała reszta czekała na zrobienie dziś. Zanim pierwsza gwiazdka ukaże się na niebie ma być wszystko przygotowane i stać na stole. W domu nas było pięcioro rodzeństwa i rodzice, to razem siedem osób. Trzeba było tyle jedzenia naładować, żeby dla wszystkich starczyło, a jeszcze dla jakiegoś zbłąkanego niezapowiedzianego wędrowca zostało. I nie tylko we wigilię, ale codziennie i ta robota była terminowa, nie można było odłożyć na potem, bo jak się nam zachciało jeść, to jak nam było wytłumaczyć, że nie ma obiadu czy chleba.

     Tato pracował na pewno ciężej, bo bycie cieślą, to nie jest lekka robota. Dźwiganie ciężkich belek drewnianych do góry tylko za pomocą liny i własnych rąk nie było lekkie, ale żeby zarobić na utrzymanie rodziny, trzeba było pracować. Uważam, że moja mama też pracowała bardzo ciężko i to dla kogo to wszystko? Dla nas dzieci przede wszystkim. Dlatego czytając to moje wspomnienie zastanówcie się jakie wy byłyście matkami, jakie wy jesteście obecnie? I wy ojcowie jacy byliście w młodości i jacy jesteście teraz. Ja mojego taty nie widziałem nigdy pijanego, a przecież był majstrem, pracował prywatnie u ludzi, gdzie tzw. wiecha obowiązywała, tak jak i dziś. Teraz jak się zacznie, to pije się kilka dni z takiej okazji. Mój tato nigdy nie przyszedł do domu pijany. Jeden raz widziałem go lekko podpitego i tyle. Jeden raz za cały mój pobyt w domu rodzinnym do dziewiętnastego roku życia, kiedy to wyjechałem do Nowej Huty.

     Mama piekąc świąteczne wypieki w wolnych chwilach już przygotowywała sobie produkty do wieczerzy, a po skończeniu wypieków zajęła się wyłącznie nimi. Przy tym pomagały co mogły moje dwie starsze siostry, a i my mężczyźni też oczywiście przy robotach bardziej męskich.

     W przeddzień wigilii czyli w nocy z dwudziestego trzeciego na dwudziestego czwartego grudnia był w naszej okolicy zwyczaj chodzenia po "wiliji". (nie mylić z chodzeniem po kolędzie). Otóż w tę noc starsze chłopaki będący w szóstej lub siódmej klasie malowali twarze sadzami, ubierali się najlepiej w jakąś kurtkę podszytą kożuszkiem, który wywracali na wierzch, przewiązywali się na krzyż powrósłami ze słomy, na głowie słomiana czapka wysoka, u góry związana w kształcie stożka, a w ręce upleciony też ze słomy gruby lecz nie zbyt długi bicz. Przeważnie pięciu chłopaków na długo wcześniej ćwiczyło w swoich domach śpiew kolęd. Zbierali się wieczorami i przez miesiąc na zmianę w ich domach rozbrzmiewał ich śpiew.

     Członek takiej paczki musiał mieć dobry głos w przeciwnym razie do chodzenia po wiliji się nie nadawał. Ponadto wszystkie śpiewane kolędy każdy musiał znać dobrze na pamięć. Co roku dochodziły nowe kolędy, których trzeba było się nauczyć. W przerwach od nauki śpiewania kolęd trzeba było przygotowywać rekwizyty, czyli wspomniane wyżej czapki słomiane, powrósła, kożuszki i obowiązkowo musiał być dzwonek. Jeden dzwonek z powodzeniem wystarczył. Wtedy to, gdy nadszedł czas już około godziny dwudziestej drugiej dnia poprzedzającego wigilię wszyscy zbierali się w umówionym miejscu, gdzie się ubierali, malowali i ruszali w obchód. Ja też kilka razy byłem uczestnikiem tego przed wigilijnego chodzenia i z perspektywy lat muszę stwierdzić, że to rozrywka była nie lada, a ile później było opowiadania i gadania na ten temat, które u tych co nie chodzili wzbudzało zazdrość.

     A to chodzenie wyglądało tak: ubrani i wymalowani chodziliśmy od domu do domu nie opuszczając żadnego. Podchodziliśmy pod okno danego domu, już od furtki ,jeśli takowa była, dzwoniąc dzwonkiem, co miało zbudzić mieszkańców ze snu. Ale najwięcej hałasu narobiły psy swoim szczekaniem. Uczciwi gospodarze wiedząc, że w tą noc będziemy chodzić po wiliji nie spuszczali psów z uwięzi ułatwiając nam tym samym dojście do drzwi wejściowych. Ale zdarzali się i tacy, chociaż nie wielu, że specjalnie psy puszczali, żeby nam uniemożliwić podejście pod dom. Jednakże te ich psy nie były aż tak agresywne i w większości umożliwiały nam podejście w pobliże domu. Jak psy, a w zasadzie jeden pies zaczął nas na podwórzu atakować, to my jednak z wejścia nie rezygnowaliśmy i powoli, krok za kroczkiem przesuwaliśmy się bliżej domu, a kiedy podeszliśmy pod okno i zaczęliśmy śpiewać kolędy, pies podkulił ogon i poszedł do budy, wystawiając łeb na zewnątrz i z wielką uwagą słuchał kolęd, a jeszcze jak któryś z nas podrzucił mu cukierka, który miał w kieszeni, to już pies pozwolił nam opanować podwórko.

     Kiedy skończyliśmy śpiewać zrobiła się cisza, gospodarz myślał, że już poszliśmy i chciał wyjrzeć na pole, czy czasami mu wozu na drogę nie wypchaliśmy, otworzył drzwi wejściowe, a my spokojnie weszliśmy do domu, stajemy w rzędzie lub w kółko i śpiewamy następną kolędę, budząc przy tym wszystkich domowników. Wtedy, to dzieci w koszulinach i boso przybiegły do nas, chcąc nas rozpoznać, bo wiedziały, że my jesteśmy chłopaki ze wsi, ale to nie było takie łatwe. Po skończeniu śpiewania kolędy w domu dochodziło się do każdego domownika i uderzało trzymaną w ręce słomianą pytą zwaną wilijorzem każdego gdzie popadło. Oczywiście, te uderzenia były lekkie, symboliczne, natomiast młode panienki dostawały mocniej, żeby na drugi dzień mogły się na wsi pochwalić, jak to ona dostała w nocy od wilijorzy. Niektóre, to się prawdopodobnie szczypały w pewne części ciała, żeby się zrobił siniec i pokazywały koleżankom jakie to lejty dostały.

     Po tym całym obrządku gospodarz, albo gospodyni dawała nam jakieś drobne grosze, które zbierał wyznaczony jeden z nas. Wychodząc z domu mówiliśmy formułkę: za kolędę dziękujemy, zdrowia, szczęścia wam życzymy, ażebyście długo żyli, a po śmierci w niebie byli. I tak chodziliśmy całą noc, aby zdążyć obejść wszystkie domy. Gdy kończyliśmy byliśmy padnięci. To chodzenie, to była męczarnia. Jeżeli był mróz i ziemię ścisnął, to pół biedy, bo wszędzie było sucho, ale bywało, że mrozu nie było i było błoto, albo były zaspy śnieżne. Niewielkie zaspy, nawet były nam na rękę, ale błoto, to było bardzo uciążliwe. Niektórzy z nas nie mieli odpowiednich butów na taką pogodę, a więc wkładali jakieś stare buciska niekiedy dziurawe, do których nalało się wody i tak chodzili. Najlepsze były gumiaki, ale je też nie wszyscy mieli w dobrym stanie. Bywało, że któryś chłopak po tym chodzeniu rozchorował się i zamiast cieszyć się Świętami, przez całe Święta przeleżał.

     To chodzenie po wiliji sami sobie wybraliśmy na własne życzenie, nikt nam tego nie kazał, ani też nie zmuszał, a skoro tak, to sami musieliśmy ponosić konsekwencję tej uciążliwości. Rodzice nie byli zbyt zadowoleni z tych obchodów, ale przecież musieli się na coś zgodzić. Bo jeśli nie pozwolą jeździć na łyżwach, na nartach też nie, na sankach nie, grać w piłkę nie, to cóż z takiego chłopaka wyrośnie, a przecież dzieci będący już w wieku czternastu, czy piętnastu lat tego potrzebują. Trzeba było być zadowolonym, że nas przyjęli do tego grona, tej paczki i traktowaliśmy to jako swego rodzaju wyróżnienie. Przecież chłopaków we wsi było dużo więcej, ale tylko nas pięciu czy sześciu dostąpiło tego zaszczytu. Więc chodziliśmy do rana następnego dnia nie narzekając na niedogodności, wręcz przeciwnie było to dla nas przyjemnością.

     Po skończonym chodzeniu zebraliśmy się w domu jednego z nas, wyłożyliśmy drobniaki na stół, solidnie przeliczyli i sprawiedliwie podzielili. Potem rozeszliśmy się do swoich domów i spali cały dzień, aż do wieczerzy wigilijnej. Pisząc to mam na myśli siebie, ale byli chłopaki, że musieli wcześniej wstać i pomóc ojcu w gospodarstwie, chociażby przygotować karmę dla zwierząt na nadchodzące Święta

Zdzisław Kuliś   



idź do góry powrót


 warto pomyśleć?  
Tańcz, zanim muzyka się skończy.
Żyj, zanim Twoje życie się skończy.
(cytaty bliskie sercu)
18  listopada  poniedziałek
19  listopada  wtorek
20  listopada  środa
21  listopada  czwartek
DŁUGOTERMINOWE:


PRZYJACIELE  Internetowego Kuriera Proszowskiego
strona redakcyjna
regulamin serwisu
zespół IKP
dziennikarstwo obywatelskie
legitymacje prasowe
wiadomości redakcyjne
logotypy
patronat medialny
archiwum
reklama w IKP
szczegóły
ceny
przyjaciele
copyright © 2016-... Internetowy Kurier Proszowski; 2001-2016 Internetowy Kurier Proszowicki
Nr rejestru prasowego 47/01; Sąd Okręgowy w Krakowie 28 maja 2001
Nr rejestru prasowego 253/16; Sąd Okręgowy w Krakowie 22 listopada 2016

KONTAKT Z REDAKCJĄ
KONTAKT Z REDAKCJĄ         KONTAKT Z REDAKCJĄ         KONTAKT Z REDAKCJĄ         KONTAKT Z REDAKCJĄ         KONTAKT Z REDAKCJĄ